– Płyniemy łodzią – powiedział mój brat. Tak też zrobiliśmy.
Henry wiosłował, ja tylko siedziałem. Tego dnia również świeciło słońce i wiał silny wiatr; obraliśmy kurs częściowo pod fale na Wyspę Mewich Gówien. Henry od czasu do czasu przestawał uderzać wiosłami i wtedy zdałem sobie sprawę, że właściwie jestem dużo lepszym wioślarzem od niego. Wiosłując, uparcie palił papierosa, co oczywiście też było sporym utrudnieniem. Gdy byliśmy już kilkaset metrów od wyspy, wyjął z wody wiosła i zdjął podkoszulek.
– Musimy porozmawiać – powiedział.
– Wiem – odpowiedziałem. – To na pewno.
– Nie wiedziałem, że to wszystko się tak potoczy.
– Ani ja.
Zapalił dwie sztuki lucky strike’ów i podał mi jedną.
– Jak już powiedziałem, nie miałem pojęcia.
Pokiwałem głową na znak, że go rozumiem.
– Co chciał Rogga Lundberg?
Opowiedziałem o mojej rozmowie z Roggą Lundbergiem, a kiedy tak mówiłem, Henry przejeżdżał ręką po swojej szczecinie, przybierając coraz bardziej ponurą minę.
Kiedy skończyłem mówić, siedział cicho przez pół minuty i wpatrywał się w Wieprzową Skałkę, w której stronę nas powoli znosiło.
– Myślisz, że chciał mnie przestraszyć? – spytał.
Zastanawiałem się.
– Tak – powiedziałem. – Tak właśnie myślę. Wydaje mi się, że chce cię jakoś wykorzystać.
– Dobra robota – powiedział Henry. – Dobra robota, brat. Umiesz rozszyfrowywać ludzi. Nieźle, jak na twój wiek, większość ludzi nigdy się tego nie nauczy. Rogga Lundberg to gnojek. Zawsze nim był.
– Jak Berra Albertsson?
Henry się zaśmiał.
– Nie do końca. W innym sensie. Istnieje wiele odmian gnojka, chodzi o to, by wiedzieć, z jakim ma się do czynienia.
Pokiwałem potakująco głową. Henry znów siedział cicho. Wychyliłem się z łódki i złapałem ręką falę. Opłukałem sobie twarz. Henry spojrzał na mnie i zrobił to samo. Niby nic takiego, a jednak czułem się dużo bardziej równorzędnym partnerem dla niego niż kiedykolwiek. Odchrząknąłem i spojrzałem w dal. Wiedziałem, że się czerwienię.
Henry stukał palcami w kolana.
– Czy chcesz mi coś jeszcze powiedzieć? – zapytał.
– Wczoraj byliśmy u Ewy.
Przez moment wydawał się tym zaskoczony.
– Naprawdę?
– Mieliśmy ci powiedzieć.
Uniósł pytająco brew.
– Mieliśmy ci powiedzieć, że wszystko będzie dobrze i żebyś się nią nie przejmował.
Henry pokiwał głową i zatopił się na moment w myślach. Potem odchrząknął i splunął do wody.
– W porządku – powiedział. – To miłe, że ją odwiedziliście.
Zastanawiałem się, czy nie powiedzieć, że sprawiała wrażenie zdenerwowanej, lecz postanowiłem, że nie wspomnę o tym, jeśli sam nie zapyta. Po co jeszcze dolewać oliwy do ognia, pomyślałem. Nie ma co martwić się na zapas.
– Tak, to rozstrzyga sprawę – powiedział Henry po kolejnej chwili milczenia.
– Co masz na myśli? – spytałem.
– Rogga Lundberg – odpowiedział Henry. – Jeśli Rogga Lundberg wie, że coś mnie łączyło z Ewą, to pewnie niedługo zainteresuje się tym policja.
– Właśnie to chciałem ci zasugerować – powiedziałem, bo rzeczywiście miałem taki zamiar.
– Z jakiej racji mój los ma być w rękach takich typów. Pamiętaj o tym, brat. Jeśli trzeba wyjawić prawdę, należy to zrobić. Nie ma drogi na skróty, trzeba to uczynić. Wiesz, gdzie byłem wczoraj?
Pokiwałem przecząco głową.
– Nie.
– Na policji. – Znów wydał z siebie ten krótki, ale głośny śmiech. – Całe popołudnie siedziałem na komisariacie w Örebro w towarzystwie śledczego Lindströma i dwóch innych komisarzy. Nie byli do końca zgodni, czy mnie tam zostawić, czy wypuścić, w końcu Lindström zadecydował, że mogę pójść. Ale mam zakaz opuszczania miejsca pobytu.
– A co to takiego?
Henry wzruszył ramionami.
– Nie mogę stąd nigdzie wyjeżdżać, muszę być w pobliżu… tak, jednak dobrze, że powiedziałem im o Ewie.
Zastanawiałem się.
– Zanim dowiedzą się o tym z innego źródła – powiedziałem.
– Właśnie – przytaknął Henry i jeszcze raz obmył twarz wodą.
– Zanim ten czy inny gnój poczuje się katem. Zastanawiam się, czy ta świnia była u Ewy.
– Nic nie mówił – powiedziałem.
– No to chyba nie – odparł Henry. – Miejmy nadzieję, że nie zdążył tego zrobić.
Ponownie chwycił za wiosła. Usłyszeliśmy nad sobą rechot mew. Henry zaczął im wygrażać, potem spojrzał na mnie poważnym wzrokiem i zaczął wiosłować.
– Nie chciałem o tym rozmawiać – powiedział. – I wiem, że ty też nie. Ale zostaliśmy do tego zmuszeni. Myślisz, że teraz obaj wiemy, na czym stoimy?
– Myślę, że tak – odrzekłem.
Nim odjechał, dał mnie i Edmundowi siedemdziesiąt koron na zakupy. W związku z całą tą sytuacją spiżarka była opróżniona do ostatka, pozostało mi więc zaopatrzyć nas w zapas żywności. Zresztą nie było pewności, czy policja ponownie pozwoli Henry’emu wrócić do Genezaret – o ile jeszcze wczoraj można było się zastanawiać, to na pewno nie teraz, kiedy przyznał się, że kolaborował z narzeczoną ofiary.
To jak w odcinku o Perrym Masonie, tu byliśmy z Edmundem jednomyślni, po tym, jak mu opowiedziałem o swojej rozmowie z Henrym.
Pomijając fakt, że brakowało samego Perry’go.
Tego dnia wzięliśmy rowery. Nakupowaliśmy u Laxmanow tyle, że nawet jedno öre nie zostało nam w kieszeni. W drodze powrotnej Edmund opowiedział mi trochę o swoim prawdziwym ojcu.
O tym, że płakał.
– Płakał? – zdziwiłem się. – Jak to płakał?
– Kiedy bił – wyjaśnił Edmund. – Albo później. Kiedy już było po wszystkim. W każdym razie zdarzyło się to nie raz.
– A dlaczego płakał?
– Nie wiem – powiedział Edmund. – Do tej pory tego nie rozumiem. Siadał na łóżku i skamlał, że sprawiało mu to większy ból niż mnie, i że zrozumiem to dopiero, gdy będę starszy.
– A co niby miałeś zrozumieć?
Edmund wzruszył ramionami, tak że niemal stracił panowanie nad rowerem. Zajął się opanowywaniem sytuacji. Gdy już to zrobił, powiedział:
– Cholera, nie wiem, dlaczego wyżywał się na mnie. Może był jakiś powód, że to robił, a ja byłem za mały, by to zrozumieć… to, że bił mnie, w pewnym sensie, wbrew własnej woli. Tak jakby coś go przymuszało, a on nie mógł się temu przeciwstawić…
Przez chwilę pedałowaliśmy w ciszy.
– Strasznie to do cholery dziwne – powiedziałem. – Najpierw bić, by potem skomleć, że się to zrobiło.
– On był chory – rzekł Edmund. – Nie da się tego inaczej wytłumaczyć. Chory na umyśle, po którym łaziły larwy, stopniowo go wyjadając.
– O, kurde! – powiedziałem. – Nie wierzę.
Choć w głębi – w jakimś jeszcze nierozwiniętym zwoju mojej czternastoletniej kory mózgowej – wierzyłem, że tacy ludzie naprawdę istnieją. Którzy płaczą ze względu na to, co zrobili, i nad tymi, którym to zrobili.
Niezbyt zachęcające. Kłóciło się to z tym, o czym mówił Henry.
Jeśli trzeba wyjawić prawdę, należy to zrobić.
Nie, nie miałem żadnej ochoty, by zaprzątać sobie głowę kimś takim jak ojciec Edmunda. Jak już powiedziałem, zadecydowałem o tym dawno temu. RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ.
No further questions.