Rozdział 13

Ewa i Henry wyjechali wieczorem. Wydaje mi się, że on pojechał puchem, a ona Killerem, przecież łatwiej jest prowadzić samochód niż skuter, mając tylko jedno zdatne oko. W każdym razie, gdy o dziesiątej wróciliśmy z Edmundem z wypadu rowerowego, parking był już pusty. Mijały kolejne dni. Pogoda była raczej w kratkę, raz słońce, raz deszcz. Cały czas jednak było ciepło. Chcieliśmy wziąć się do łowienia ryb, lecz doszły nas słuchy, że jezioro Möckeln raczej w nie nie obfitowało, a ani Edmunda, ani mnie nie bawiło samo siedzenie na brzegu i gapienie się na spławik.

Jeszcze mniejszym entuzjazmem napawała nas myśl, by wyciągnąć z wody biedną płotkę czy okonia i wbić w nią nóż. Albo uderzać w jej głowę tak długo, aż wyzionie ducha. Czy uskuteczniać jakieś inne krwawe zabiegi.

Na szczęście problem nas nie dotyczył, gdyż nie złowiliśmy ani jednej ryby.

Za to Edmund złapał anginę. Wprawdzie według niego niegroźną, w końcu już kilka razy przechodził tę chorobę, jednak miał wysoką gorączkę i zrobił się niezwykle ospały. Myślał tylko o tym, by się położyć i zasnąć. Ewentualnie trochę poczytać.

– Czytanie, spanie i picie – powiedział. – Z nich trzech utkam sobie zdrowie.

– Czy to przypadkiem nie przysłowie lapońskie?

– Nie – odparł Edmund. – Mój ojciec tak mawiał.

– Ten prawdziwy?

– Też pudło – powiedział. – Tamten… nigdy w życiu. Jedyne, co potrafił robić, to gadać głupoty.

Przez te ostatnie dni jakoś trudniej niż zwykle rozmawiało mi się z Henrym. Kiedy nie wyjeżdżał swoim Killerem, by pozałatwiać jakieś sprawy, przechadzał się dookoła posesji, mrucząc coś pod nosem i paląc.

Odnosiło się też wrażenie, że opuścił się w pisaniu. Siedział nieruchomo i wpatrywał się w Faciten, tak jakby chciał, aby ta powieść sama się napisała. Czasem tylko było słychać, jak klął i darł kolejne kartki. Wydawał się zdenerwowany i bardzo przygnębiony.

Ponieważ zarówno Edmund, jak i mój brat byli bardzo zajęci sobą, Edmund z powodu anginy, Henry zaś z zupełnie innego powodu, to i ja starałem się chodzić własnymi ścieżkami. Narysowałem ponad dziesięć stron „Pułkownika Darkina”, z których nawet byłem zadowolony. Odkąd postanowiłem nałożyć cenzurę na wszystkie półnagie ciała kobiet, łatwiej mi było ciągnąć całą tę historię. Widocznie tak musi być, pomyślałem nieco zrezygnowany. I w książkach, i w życiu.

Przez te ostatnie dni posiłki były nieszczególnie urozmaicone. Edmund nie miał apetytu, no a Henry… temu można było postawić pod nosem talerz mchu i też by go zjadł. Zupełnie go nie obchodziło, co jadł. I właśnie dlatego jedliśmy głównie ziemniaki z masłem. Przy każdym posiłku wystawialiśmy też na stół dwie puszki ze śledziami, lecz żaden z nas nawet nie zadał sobie trudu, by odkryć wieko którejś z nich i powąchać zawartość.

Sprawy wyglądały tak, jak wyglądały, a ziemniaków mieliśmy w bród.


***

Właśnie skończyłem „Dziesięciu Murzynków” i odwróciłem się do ściany, by zasnąć, gdy usłyszałem ich przechadzających się po trawie. Henry’ego i Ewę. Spojrzałem na fluorescencyjną tarczę mojego zegarka. Było wpół do pierwszej. W drugim łóżku Edmund oddychał głęboko przez usta. Trochę wiało, więc od czasu do czasu słychać było, jak gałęzie ocierają się o okno. Pomyślałem, jak mi dobrze i bezpiecznie pod tą ciepłą kołdrą. Jak dobrze być daleko od tej niebezpiecznej rzeczywistości, która jest za oknem.

Dopóki byłem w łóżku. Tam za oknem było zupełnie inaczej. Wręcz odwrotnie.

Gdybym tylko postawił stopę na zimnej podłodze, od razu wystawiłbym się na duże ryzyko i związany z tym koszmar.

Wprawdzie byli tam inni: Henry’owie, Ewy i Edmundowie. Ale też podbite oczy, spuchnięte wargi i zaciśnięte pięści – bezlitosne i twarde jak kamień.

Decyzje, które trzeba podjąć i sprawy, z którymi trzeba się zmierzyć niezależnie od tego, czy się tego chce, czy nie. Koszmary, które się zjawiały, Treblinki, guzy rakowe, które się rozprzestrzeniały.

Tam w świecie. Gdyby tylko zejść z łóżka. Przewróciłem się na drugi bok i jeszcze szczelniej nakryłem się kołdrą. Dochodziły do mnie strzępki rozmowy, którą prowadzili przyciszonym głosem Ewa i Henry.

Tym razem nie było żadnej muzyki. Żadnego rytmicznego skrzypienia łóżka i zmysłowego pojękiwania. Zrozumiałem, że to nie taki wieczór. To był wieczór innego rodzaju.

Zastanawiałem się, o czym rozmawiali. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie przystawić szklanki do ściany, jak to robią detektywi w niektórych filmach. O ile to w ogóle działa. A jeśli tak, to czy jest równie skuteczne w przypadku podłogi.

Przy łóżku Edmunda stała do połowy pusta szklanka. Obfite picie płynów było elementem jego walki z anginą, więc gdybym rzeczywiście chciał się dowiedzieć, o czym tak rozprawiała tam na dole ta dwójka, nie musiałbym się jakoś szczególnie wysilać. Wystarczyło podejść do okna i wylać sok jabłkowy. Potem przystawić szklankę do podłogi, a do niej ucho. Dziecinnie proste.

Jednak nie zrobiłem tego. Może byłem zbyt zmęczony. A może wydawało mi się, że nie byłoby to po dżentelmeńsku.

Żeby, do cholery, być przynajmniej dżentelmenem.

Nie była to najgłupsza dewiza życiowa. W końcu nie tylko ja, ale i Edmund zdecydował się jej przestrzegać. Można by oczywiście dyskutować, jak dalece dżentelmeńskie było stanie w zaroślach i podpatrywanie Henry’ego i Ewy. To z kolei nasuwa wniosek, że nawet dżentelmeni mają swoje gorsze dni. Ale i na słońcu są plamy.

Tak sobie rozmyślałem, leżąc wygodnie w łóżku. Odgłosy z zewnątrz docierały do mnie w postaci słabo słyszalnego szeptu i kiedy po chwili zasnąłem, automatycznie odrzuciłem szorstki głos Henry’ego. Słyszałem tylko głos Ewy skierowany do… mnie. Siedziała obok mnie na łóżku, albo raczej ze mną, znów masowała mi plecy. I nie tylko plecy. Nie miałbym nic przeciwko temu, by móc nigdy się nie obudzić z tego snu.


***

Rano znalazłem w kuchni na stole kartkę.

Muszę pozałatwiać parę spraw. Wrócę w nocy, pewnie grubo po dwunastej. W spiżarce znajdziecie pulpety mięsne i brzoskwinie. Henry.

Nieczęsto się zdarzało, żeby mój brat zostawiał wiadomość dotyczącą swoich planów. Wnioskowałem, że te miały związek z Ewą Kaludis. Wprawdzie Henry na ogół przebywał poza Genezaret więcej niż sześć, może osiem godzin, a tu proszę, cały dzień i prawie cała noc. Aż dziw, że zdobył się na napisanie czegoś takiego. To nie było w stylu mojego brata, nie w jego stylu.

Sprawdziłem, czy w spiżarce rzeczywiście były te konserwy. Zgadzało się, stały na półce. Jedna puszka Mor Elnas z pulpetami z mięsa łosia w sosie śmietanowym. Jedna z połówkami brzoskwiń w gęstym syropie. Nie najgorzej, pomyślałem, mimo że nie bardzo rozumiałem to z syropem. Zakładając, że Edmundowi dalej nie będzie dopisywał apetyt, mogłem – jeśli nie na co innego – liczyć przynajmniej na przyzwoity posiłek tego dnia. Szkoda tylko, że nie ma odrobiny bitej śmietany do brzoskwiń, pomyślałem. Jednak lekką przesadą byłoby pedałować czy wiosłować po nią do Laxmanow. Zresztą to wszystko, co mogłoby zaprzątać głowę teraz, kiedy pojawiły się czarne chmury.

Cały ten dzień był jakiś niemrawy. Przynajmniej na początku. Edmund mówił, że czuje się coraz lepiej, choć do pełni sił jeszcze trochę mu brakowało. By całkiem wyzdrowieć, potrzebował kolejnej doby, może dwóch, przynajmniej tak twierdził.

A zatem spanie, czytanie i picie. Absolutnie żadnych wycieczek. Czy to do Laxmanow, czy gdzie indziej. Nie brał tego pod uwagę, bo nawet nie chciało mu się wstać z łóżka. Flak, jak to mówią w Västerbotten. Postawiłem na stole dwie butelki z sokiem jabłkowym, życzyłem mu szybkiego powrotu do zdrowia i wyszedłem, sadowiąc się na jednym z leżaków z „Darkinem” i nową powieścią Agaty Christie w ręku. Poprzednia była całkiem niezła. Ta nosiła tytuł „Zabójstwo Rogera Ackroyda”. Edmund powiedział, że jest rewelacyjna.


***

Tak mniej więcej spędziłem ostatni dzień przed Potwornością.

Na leżaku z „Pułkownikiem Darkinem” i Agatą Christie. Edmund wychodził parę razy, lecz kiedy świeciło słońce, było mu za gorąco, kiedy zaś zaszło, było mu za zimno. Narzekał też, że nie szło mu czytanie książek. Zapominał, co czytał przed zaśnięciem, i po przebudzeniu musiał do tego wracać. Zasugerowałem, by jeszcze raz przeczytał „Podróż do wnętrza Ziemi”, z tą książką na pewno nie miałby problemów, nawet jeśli czytałby ją wspak. Odparł, że nie ma nastroju na Verne’a. Już prędzej na Quentina, no tak, ale kto czyta po raz drugi ten sam kryminał?

Z wyjątkiem niektórych, oczywiście.

Po południu przyrządziłem pulpety z mięsa łosia. Zjadłem dziewięć sztuk, Edmund jedną. Brzoskwiniami podzieliliśmy się już bardziej sprawiedliwie, cztery do dwóch. I przy tych proporcjach nie miałem prawa narzekać. Mimo że musiałem wszystko przygotować i jeszcze potem pozmywać.

Kiedy się z tym uporałem, miała miejsce pierwsza wizyta tego popołudnia. Zjawiła się Gladys Lundin, kaszląc i pochrząkując, przeszła przez podwórze i zapytała, czy nie mamy przypadkiem w nadmiarze wódki.

Zwykli ludzie, tacy jak matka Benny’ego czy pani Lundmark, mieszkająca dwa piętra wyżej na Sportowej, mieli czasem w zwyczaju prosić o szklankę cukru albo mąki do naleśników lub placka z rabarbarem, jednak akurat Lundinowie do zwykłych ludzi nie należeli. Daleko im było do tego. Gladys, z tego co wiem, była matką i ostoją dla całego rodu. Pewne było, że miała ponad siedemdziesiąt lat, a jeszcze bardziej pewne, że ważyła ponad sto kilo. Gdy szła, podpierała się dwiema solidnymi laskami z drewna dębowego, od zawsze też widywano ją z papierosem w ustach. To wszystko nie przeszkadzało jej, by przyjść i żebrać o wódkę.

Wyjaśniłem jej, że jeśli chodzi o ten trunek, to nasze piwnice są chwilowo puste. Wówczas poprosiła o kilogram ziemniaków.

Tych nie mogłem jej odmówić, gdyż mieliśmy ich naprawdę w bród. Jedynym problemem było to, jak je przeniesie, zważywszy na laski i papierosa. W końcu przewiesiłem jej worek przez szyję. Poczłapała z powrotem, nie siląc się na jakiekolwiek podziękowanie. A ja zastanawiałem się przez chwilę, czy po przyjściu do domu nie wykorzysta tych ziemniaków do zrobienia wódki. Miałem raczej mgliste pojęcie o procesie robienia wódki, ale pomyślałem sobie, że jeśli kobieta wykaże dużo samozaparcia, to przy dobrych wiatrach jeszcze dzisiaj wieczorem będzie się mogła cieszyć szklaneczką.

Tamtego dnia i później wydawało mi się dziwne, że przybycie Gladys Lundin zbiegło się z odwiedzinami następnego gościa. Mimo że ciągle o tym myślałem, nie byłem w stanie znaleźć logicznego powiązania między tymi wizytami.

Nie minęło dwadzieścia minut po tym, jak odprawiłem Gladys, gdy do mych uszu doszedł kolejny kaszel. Zdecydowanie bardziej intensywny i złowrogi.

Obróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z Bertilem Albertssonem. Armatą Berrą. Szczypiornistą, który rzucał do bramki tak mocno, że bramkarze padali jak muchy powaleni siłą rażenia. Człowiekiem, który, zanim w parku Lacka wypowiedział purpurowemu na twarzy Mullemu walkę na śmierć i życie, nonszalanckim gestem podał Atle Erikssonowi swoją marynarkę w paski.

Człowiekiem, którego narzeczona nazywała się Ewa Kaludis.

„Pułkownik Darkin” wyleciał mi z rąk, ale nie odważyłem się go podnieść. Próbowałem przełknąć ślinę, jednak z marnym skutkiem. Pomyślałem, że może zaraziłem się od Edmunda. Armata Berra stał w rozkroku trzy metry ode mnie mniej więcej w ten sam sposób, co w parku Lacka. Miał na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami, tak że widać było wszystkie mięśnie i ścięgna na jego brązowych, owłosionych ramionach. Miał też nieodgadniony wyraz twarzy. Uniósł znacząco brew i spojrzał na mnie, jakbym był jakąś żabą w kałuży, którą przed chwilą rozdeptał.

– Hej – zawołałem niepewnie.

Nie odpowiedział. Jego brew nadal znajdowała się tuż pod grzywką, za to widać było, jak mu lata szczęka. Bez przerwy. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Starałem się na niego nie patrzeć. Nie pomogło.

Wreszcie, nie poruszając ustami, zapytał:

– A gdzie twój brat?

– Kto taki? – odpowiedziałem pytaniem.

Nie wiem, skąd mi przyszła do głowy taka głupia odpowiedź, możliwe, że chciałem zyskać na czasie potrzebnym do tego, by zemdleć lub by jacyś łaskawi bogowie zdążyli przybyć z odsieczą. Tutaj do Genezaret, i przenieśli mnie na zawsze na jakąś bezludną wyspę na Pacyfiku.

Nie pojawili się żadni bogowie, zemdleć też nie zemdlałem.

– Twój brat – powtórzył Armata Albertsson. – Henry. Muszę z nim pogadać.

– Ach tak – powiedziałem.

– A co, masz więcej braci? – spytał Armata.

– Nie, tylko jednego.

– W takim razie, gdzie on jest?

– Nie ma go tu – odparłem.

– A kiedy wróci?

– Nie mam pojęcia. Późno.

– Późno?

– W nocy. O dwunastej albo jeszcze później. Zostawił kartkę.

– W nocy?

– Tak.

– Hm… – Brew wróciła na swoje miejsce. Odkaszlnął dwa razy i splunął na trawę. Ślina wylądowała dwa centymetry od mojej lewej stopy. Pół centymetra od „Pułkownika Darkina”.

– Pozdrów go ode mnie – powiedział. – Przekaż mu, że wrócę tu o pierwszej w nocy.

– A jeśli nie zdąży do tego czasu wrócić? – przeciągałem strunę. – Kto wie, czy nie przyjdzie jeszcze później.

– No to poczekam na niego.

Odszedł. Stałem w miejscu i śledziłem go wzrokiem. Kiedy znikł za krzakami bzu, spuściłem wzrok na ziemię, gdzie wciąż połyskiwała jego ślina.

Chyba nigdy stąd nie zniknie. Ta pojebana ślina będzie tu tkwić na trawie w Genezaret i za sto lat. Cóż, takie realia.

– Z kim rozmawiałeś? – Z okna wychyliła się głowa Edmunda. – Jakieś głosy wyrwały mnie z drzemki. Kto tu był?


***

Edmund stał się blady jak trup, gdy mu powiedziałem o mojej rozmowie z Armatą Albertssonem. Dziesięć razy zdejmował i wkładał okulary, zgrzytał zębami, a przede wszystkim wyglądał na bardzo przestraszonego. Pomimo gorączki był spięty i skoncentrowany, ale i zrozpaczony, w pewnym sensie. Pomyślałem, że tak mniej więcej musiał wyglądać, kiedy czekał, aż jego prawdziwy ojciec przyjdzie i złoi mu pasem skórę. Prawie się nie odzywał, gdy ja starałem się wiernie oddać dialog między mną i Armatą.

Czasem tylko zaciskał pięści. Potem je na powrót otwierał, próbując jednocześnie przełknąć ślinę. Ale to było wszystko, na co go było stać. Nie miał żadnego pomysłu na to, co powinniśmy w tej sytuacji zrobić.

Najmniejszego.

– Burza – rzekł wreszcie. – Stało się tak, jak mówiłem. Czekaliśmy na burzę, no to ją mamy.

– Jebana mać – wymamrotałem, gdyż nie wiedziałem, co mam powiedzieć, a jednocześnie czułem, że muszę sobie przekląć, by nie stracić rezonu. – Gówniana sprawa!

– Właśnie – przytaknął Edmund.


***

O ósmej zaczęło kropić. Postanowiłem dotrzymać Edmundowi towarzystwa i już po dziewiątej byłem w łóżku. To była prawdziwa burza z błyskawicami i grzmotami, i to w tak bliskiej, siejącej niepokój odległości. Odnosiło się wrażenie, jakby miała się nigdy nie skończyć.

– Są burze, które nie przechodzą – powiedział Edmund. – Pamiętam, że w Ångetrakten takie były. Grzmiało, błyskało i diabeł wie co jeszcze, przez dwanaście godzin bez przerwy. Wtedy rzeczywiście człowiek czuje się mały i bezbronny.

– Jak twoja forma? – spytałem, by już nie rozmawiać o burzy. Ta była wystarczająco straszna i bez naszych komentarzy.

– Chyba lepiej – odparł Edmund po kilku udanych próbach przełknięcia śliny. – Od jutra znów jestem na chodzie.

Po dziesięciu minutach spał jak zabity. Zgasiłem światło. Leżałem, słuchając, jak krople deszczu uderzają o dach. Słyszałem też grzmoty. Te zwiastowały co rusz pojawiające się na niebie błyskawice. Odstęp czasowy między błyskiem a hukiem wynosił piętnaście do trzydziestu sekund. Może Edmund miał rację.

I że ta burza wisiała i krążyła wokół nas?

A człowiek czuł się wobec niej maleńki.

Musiałem zasnąć, bo tuż po dwunastej coś wyrwało mnie ze snu. Już nie padało, za to wiało przeraźliwie. Słyszałem, jak Henry na dole włącza magnetofon. Mógłbym przysiąc, że z kimś rozmawiał.

Łóżko Edmunda było puste.

Загрузка...