Nocami znów śniła mi się Ewa Kaludis. Czasem z sińcami pod oczami, czasem bez. Miałem wrażenie, że Edmundowi też się śniła, a kiedy go o to spytałem, przyznał się bez owijania w bawełnę.
– Oczywiście – powiedział. – Jakby zadomowiła się na stałe. Britt Laxman odsunąłem na boczny tor.
– Britt Laxman? – zdziwiłem się. – Chcesz powiedzieć, że ona też ci się śniła?
– Bo ja wiem – powiedział Edmund. – Właściwie to mi się nie śniła, tylko ją sobie wyobrażałem.
Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to możliwe, że dwie osoby mają taki sam sen. Jakbyśmy obaj z Edmundem leżeli w swoich łóżkach i patrzyli na to samo zdjęcie Ewy Kaludis. Jakbyśmy obaj siedzieli w kinie i gapili się na ten sami film.
Nie było nic, co by temu przeczyło. Temu, że nastąpiła reglamentacja w fabryce snów i że po prostu nie było już snów, które śniłyby się tylko jednej osobie.
Edmund nie zgadzał się ze mną.
– Aż tak chytra to ona nie może być, ta fabryka snów – twierdził. – To tylko w naszym pokręconym świecie człowiek musi czasem skąpić. Czy już nawet snów nie można mieć tylko dla siebie?
Własny sen dla każdego?
Miałem nadzieję, że Edmund ma rację. Brzmiało to sprawiedliwie i demokratycznie, tak jak to zwykł mówić Okularnik na wiedzy o społeczeństwie. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, jak to się miało do koszmarów sennych.
Od czasu morderstwa Henry częściej niż dawniej przebywał w Genezaret, lecz nie można powiedzieć, że stał się bardziej rozmowny. Pisać też mu się nie chciało. Przeważnie leżał w łóżku i czytał to, co już napisał, tak mi się przynajmniej wydawało. Czasem wybierał się Killerem na krótsze przejażdżki, czasem brał łódź i wypuszczał się nią na jezioro. Ale rzadko był poza domem dłużej niż godzinę. W każdym razie we wtorek rano zakomunikował, że musi pojechać do Örebro i że długo go nie będzie. Wyjechał tuż po dwunastej. Z kolei my z Edmundem postanowiliśmy dać fiipperom z Wieprzowej Skałki jeszcze jedną szansę. Właśnie dobijaliśmy do brzegu, gdy zza budynków wyłonił się mężczyzna.
Wyglądał na trzydzieści parę, choć włosy miał dość przerzedzone. Miał na sobie nylonową koszulę i okulary przeciwsłoneczne, machał do nas rękoma, byśmy się domyślili, że chce z nami rozmawiać.
Popatrzyliśmy na siebie i wyszliśmy na ląd.
– Lundberg – przedstawił się, kiedy do niego podeszliśmy. – Rogga Lundberg. Szukam Henry’ego Wassmana.
Powiedziałem, jak się nazywam, i poinformowałem, że Henry’ego nie ma w domu. I że bardzo długo go nie będzie.
– Aha – odparł Rogga Lundberg. – Jesteś jego młodszym bratem, zgadza się?
Nie podobał mi się. Od pierwszej chwili czułem, że Rogga Lundberg to nieprzyjaciel i że lepiej pozbyć się go jak najprędzej. Może to te okulary przeciwsłoneczne demaskowały jego zły charakter. Mimo że dzień był zamglony, nie kwapił się, by je zdjąć.
Bez wahania potwierdziłem, że jestem bratem Henry’ego.
– Siądźmy i pogadajmy – powiedział Rogga Lundberg. – Znam Henry’ego, fajnie poznać jego brata. Jak się nazywa twój kolega?
– Edmund – Edmund sam się przedstawił.
Niechętnie usadowiliśmy się wokół drewnianego stołu. Rogga zapalił papierosa.
– Pracowałem trochę z Henrym – rzekł po chwili. – W „Kurrenie”. Też jako freelancer.
Słowo „freelancer” straciło nagle część swojego blasku.
– Miały tu miejsce pewne wydarzenia. – Wskazał znacząco na las i parking. Edmund i ja nie daliśmy nic po sobie poznać. – Nie codziennie dochodzi do morderstwa w naszej okolicy. Pewnie się domyślacie, że piszę o tym. Jednemu płacz, drugiemu wesele. Pewnie czytujecie „Kurrena”?
– Nic nam nie wiadomo na ten temat – powiedziałem.
– Traf chciał, że mieszkamy nieopodal – wtrącił Edmund.
– Naprawdę? – powiedział Rogga Lundberg, a przez jego twarz przemknął uśmiech. – A mnie się wydaje, że Henry coś tam mimo wszystko wie.
– Co przez to rozumiesz? – spytałem.
Nie odpowiedział od razu. Założył ręce za głowę i z powrotem oparł się o krzesło, jakby się chciał opalać w tych swoich przeklętych okularach przeciwsłonecznych. Mimo zachmurzonego nieba. Zaciągnął się dwa razy, nie wypuszczając dymu.
– A kiedy wróci?
– Późno – odpowiedziałem i nagle przypomniałem sobie rozmowę z Armatą Albertssonem sprzed niemal tygodnia. Ta mi ją bardzo przypominała. Była tak nieprzyjemna, że aż mi ciarki przeszły po plecach.
– Możliwe, że nie zjawi się przed nocą.
– Brat często prowadzi takie nocne życie?
Nie odpowiedziałem. Edmund zdjął okulary przeciwsłoneczne i zaczął drapać się po nosie. Wiedziałem, że była to oznaka nerwowości.
– Słuchajcie, co wam teraz powiem – powiedział o wiele poważniejszym tonem Rogga Lundberg. – Warto, byście wiedzieli, w jaki sposób rozumuje policja. A przynajmniej żeby to Henry wiedział. Dlatego chciałem z nim pogadać.
– Doprawdy? – powiedziałem.
Wyrzucił za siebie niedopałek.
– Nie ma w tym nic niezwykłego – powiedział. – Takie rezolutne głowy jak wasze nie powinny mieć problemu z utrafieniem w sedno. Przynajmniej jeśli skojarzycie pewne fakty.
Nie odpowiedzieliśmy.
– Armata Albertsson został znaleziony wyżej, na parkingu. Nie było tak? W ubiegłym tygodniu w nocy ze środy na czwartek?
Przytaknąłem niechętnie.
– Ktoś uderzył go w momencie, gdy chciał wyjść z samochodu. A zatem pierwszym wnioskiem wysuniętym przez policję będzie to, że zamierzał tam zaparkować. Czy możecie mi wyjaśnić, po co?
– Nie musicie odpowiadać – ciągnął dalej Rogga Lundberg, gdy ani Edmund, ani ja nie przejawialiśmy chęci, by coś powiedzieć. – To oczywiste. Musi być jakiś konkretny powód, żeby chcieć tam zaparkować. Albo przyjechał do Ludinów, albo do was… Albo – albo, innej możliwości nie widzę. Uważacie inaczej?
– Może się tam zatrzymał, bo chciał się załatwić – powiedział Edmund.
– A tam akurat stał jakiś szaleniec – dodałem.
Lundberga te uwagi nie przekonały.
– Mogę was zapewnić, że policja od razu przyjęła hipotezę, że Armata zajechał do was albo do Lundinów… – kiwnął nieco nonszalancko głową w stronę zabudowań Lundinów. – I że znalazł się ktoś, kto stanął mu na przeszkodzie w dotarciu do nich. Albo do was. A kto to był… Hmmm?
Znak zapytania, który nastąpił po „hmmm”, słychać było wyjątkowo wyraźnie, jednak nie kwapiliśmy się z odpowiedzią. Ani ja, ani Edmund.
– Policja oczywiście zajęła się najpierw Lundinami, wiadomo, do świętych nie należą. Ale niestety niczego nie wykryli. Nie znaleźli niczego, co by świadczyło, że tamci mogą być w to wszystko zamieszani.
– A skąd ty m… m… możesz to wiedzieć? – spytał Edmund. – T… t… ty jakieś bzdury wygadujesz.
Po raz pierwszy słyszałem Edmunda jąkającego się. Rogga Lundberg o mało nie wyszedł z siebie, ale zaraz się opanował. Potem wydał z siebie jakiś pogardliwy dźwięk i wyjął kolejnego papierosa.
– Właśnie o tym muszę porozmawiać z Henrym – powiedział. – Szkoda, że nie ma go w domu. Niedobrze dla niego, że nie możemy teraz pogadać.
RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ – po raz pierwszy od dłuższego czasu przeszło mi przez myśl.
– Będę rad, gdy go ode mnie pozdrowicie. Powiedzcie mu, że tu byłem, i przekażcie, co wam mówiłem. Możecie mu też powiedzieć, że coś niecoś wiem na temat jego romansów z kobietami. A szczególnie z jedną. Na pewno się domyśli.
Podniósł się i zapalił papierosa. Stał niewzruszony i spoglądał na nas przez chwilę spod tych ciemnych okularów. Potem wzruszył ramionami i poszedł.
Siedzieliśmy jakąś dłuższą chwilę, starając się o nim zapomnieć. Ale nie bardzo nam to wychodziło.
Prawdopodobnie tamta rozmowa z Roggą Lundbergiem sprawiła, że postanowiliśmy już w środę rozwiązać problem Ewy Kaludis.
Kiedy wstaliśmy, Henry jeszcze spał. Nie słychać było w nocy, kiedy wrócił. Zanim wyszliśmy, zdążyłem zostawić informację w kuchni na stole, że był tu ktoś, kto go szukał.
Więcej wolałem nie pisać. Pomyślałem, że rozsądniej będzie, jak mu wszystko opowiemy po powrocie.
Tego dnia było ciepło, ale wietrznie. Wyruszyliśmy rowerami wczesnym rankiem, ale mniej więcej między Sjölycke a Åsbro Edmund złapał gumę. Byliśmy zmuszeni pójść do ludzi i spędzić godzinę na podwórku Laxmanów z wiadrem wody, łatkami i klejem kauczukowym. Britt Laxman nie było akurat w domu. Jakoś nie rozpaczaliśmy z tego powodu. Wreszcie nastała chwila, kiedy dętka znów nie przepuszczała powietrza.
To, że jechaliśmy pod wiatr, spowodowało, że do miasta dojechaliśmy dopiero około drugiej. Od Laxmanow zadzwoniliśmy do mojego ojca – nawiasem mówiąc, nie był jeszcze w szpitalu, choć mijał drugi tydzień jego trzytygodniowego urlopu – oznajmiając, że zajdziemy do niego na Sportową.
Kiedy przyszliśmy, właśnie zaczynał przyrządzać mielone z cebulą.
Jak zwykle męczył się w kuchni, jednak to, co przyrządził, zjedliśmy z dużym apetytem, co go zresztą bardzo ucieszyło.
– Dobra, chłopaki. Wkładajcie w siebie tyle, byście pękli z przejedzenia, nigdy nie wiadomo, kiedy się zje następnym razem.
– Święte słowa – powiedział Edmund.
– Czy tam się już trochę uspokoiło? – zapytał ojciec.
Pokiwaliśmy twierdząco głowami. Pomyślałem sobie, że gdybyśmy choć trochę wspomnieli o Henrym i Ewie Kaludis albo o Lundbergu, to z mety zamknąłby nas na klucz, a o powrocie do Genezaret moglibyśmy zapomnieć. Było mi trochę głupio, że nie podzieliliśmy się z nim tymi wszystkimi informacjami, miałem jednak nadzieję, że już niedługo będzie go można we wszystko wtajemniczyć.
Tylko nie bardzo wiedziałem jak.
– Dobrze, że chociaż macie siebie nawzajem, chłopaki – powiedział ojciec.
– Nieszczęście dzielone na pół to tylko połowa nieszczęścia – oświadczył Edmund.
Na deser dostaliśmy mus z rabarbaru. Ojciec spytał się, czy nie poszedłbym z nim do matki. Wyjaśniłem mu, że czeka nas jeszcze parę spraw do załatwienia.
Jakoś go to przekonało. Z domu wyszliśmy wszyscy razem.
Ojciec wsiadł do autobusu jadącego do Örebro, a my pojechaliśmy do narzeczonej zamordowanej gwiazdy piłki ręcznej.
Choć najpierw biliśmy się z myślami przez dwie godziny.
Pierwszą spędziliśmy w betonowej rurze, wypalając cztery ritze, które kupiliśmy w kiosku na stacji w Hallsbergu.
Drugą przesiedzieliśmy na ławce w parku obok remizy strażackiej pięćdziesiąt metrów od żółtej ceglanej willi stojącej przy ulicy Hamberga.
Na początku nie bardzo wiedzieliśmy, o czym mamy z Ewą Kaludis rozmawiać. Im bliżej było do chwili, w której mieliśmy stanąć z nią twarzą w twarz, tym coraz bardziej miękły nam kolana. Mimo że przed sobą nie chcieliśmy się do tego przyznawać, zauważyłem, że Edmund był co najmniej równie zdenerwowany jak ja.
Bo przecież Ewa Kaludis mogła mieć z tym coś wspólnego. Wiedziała o pewnych sprawach, o których istnieniu lepiej byłoby nam, jej czternastoletnim adoratorom, nie wiedzieć.
Z drugiej strony mogło być tak, że potrzebowała naszej pomocy. Dlatego zdecydowaliśmy, że będzie to dżentelmeńska odsiecz. Gdy się uważnie przyjrzeć, nie było nic, co by świadczyło, że po zabójstwie kontaktowała się z moim bratem – do takich przynajmniej wniosków obaj doszliśmy, roztrząsając całą tę sprawę na wszystkie możliwe sposoby.
Jednak obaj nie doszliśmy do wniosków ostatecznych.
Z trzeciej strony, i to dodawało nam nieco odwagi, istniało duże prawdopodobieństwo, że mogło jej w ogóle nie być w domu. Wtedy, zachowując godność, mogliśmy udać się z powrotem do Genezaret, nie wykonawszy zadania.
W każdym razie, kiedy zegar na wieży kościoła Emanuela wybił wpół do szóstej, Edmund wziął głęboki wdech.
– Tylko nie to, do diabła! – powiedział. – Idziemy zadzwonić do drzwi.
Tak też zrobiliśmy.