Po południu w dzień przed nocą świętojańską na kilka godzin wpadli nasi ojcowie: Edmunda i mój. Pan Wester był w świetnym humorze; oprócz śledzi i młodych ziemniaków przywiózł pęk niebiesko-żółtych papierowych flag i akordeon. Pogoda była całkiem znośna, siedzieliśmy wokół stojącego na trawie stołu, gadaliśmy, a on intonował piosenki. „Avestaforsens brus”, „Afton vid Möljaren” i kilka innych, których nie znałem. A także własną kompozycję, którą zatytułował „Dla Signe”.
Gdy ją śpiewał, miał łzy w oczach i pomyślałem o tym, jacy bylibyśmy bez kobiet. „Parą po deszczu” – jak mawiał Karlesson wtedy, gdy chciało się coś, czego nie miał na składzie.
Pięciu facetów siedzących i świętujących dzień świętego Jana najlepiej jak potrafią, a ja pokusiłem się o mały skok w czasie. Niekiedy to robiłem. Jak to będzie za dziesięć lat? Czy mój ojciec i ojciec Edmunda będą tacy sami? Czy Henry się ustatkuje i założy rodzinę? A Edmund? Trudno było to sobie wyobrazić. Edmund z żoną i dziećmi! Czterech małych Edmundów z popsutymi okularami na nosach i sześcioma palcami u każdej nogi.
A ja?
– To melancholia – powiedział tata Edmunda i odstawił akordeon. – Z życiem jest jak z latem. Ledwo się zacznie, a już jest jesień. Melancholijnie.
Ale zaraz głośno się zaśmiał i dołożył sobie ziemniaków ze śledziami.
– Święta prawda – powiedział mój ojciec.
Henry westchnął i zapalił lucky strike’a.
Nasi ojcowie odjechali około piątej. Od kolegi z pracy pożyczyli samochód tylko na popołudnie i musieli być wieczorem na służbie. Tata Edmunda zaproponował, żeby zebrali dziewięć rodzajów kwiatów [3], ale mój ojciec nie wydawał się zachwycony tym pomysłem.
– I tak wiemy, o jakich kobietach marzymy – powiedział, uśmiechając się od niechcenia. Potem pomachali nam na pożegnanie i udali się w stronę parkingu.
Postanowiliśmy z Edmundem, że sprawdzimy, co się dzieje w okolicy Wieprzowej Skałki, gdzie zazwyczaj świętowało się noc świętojańską, stawiało drzewko majowe [4], tańczyło i takie tam. Jak twierdził Edmund, niech to szlag, jeśli Britt Laxman nie pojawi się w takim miejscu, i gdy tylko skończyliśmy zmywanie, wsiedliśmy do łódki i powiosłowaliśmy. Gdy wypłynęliśmy na jezioro, Edmund zapytał:
– Budziłeś się zeszłej nocy?
– Czy się budziłem? – odpowiedziałem. – Co masz na myśli?
– No, czy coś słyszałeś?
– Jak to, słyszałem?
Edmund dalej wiosłował.
– Twojego brata, oczywiście. I tę babkę, kimkolwiek ona była. Byli głośno tak jakby.
– Aha – powiedziałem i starałem się zachować obojętny ton głosu. – Nie, spałem jak kamień.
Widać było, że Edmund ma co do tego wątpliwości i przez chwilę milczeliśmy.
– Zamienimy się? – zapytałem, gdy byliśmy mniej więcej w połowie drogi.
– Nie, nie – powiedział Edmund. – Musisz oszczędzać palec.
– Do diabła, przecież nie wiosłuję palcem – powiedziałem.
Ale Edmund nie puścił wioseł i podczas gdy coraz wyraźniej było słychać muzykę z Wieprzowej Skałki, ja na wpół leżałem na ławce na rufie, ciągnąc jedną ręką po wodzie, i próbowałem nie myśleć o tym, co straciłem w nocy.
Albo raczej rano. Położyliśmy się po trzeciej, a wtedy jeszcze z pokoju Henry’ego nie dochodziły żadne odgłosy.
Nie mogłem pozbierać myśli. Fakt, że mój brat spał z dziewczyną tuż pod naszą podłogą, był tak samo podniecający, jak wstydliwy. Tak jakby Edmund natrafił na mroczny rodzinny sekret czy coś takiego. Tak, jakbym był zmuszony wstydzić się tego, co wyrabia Henry. Takie myślenie było oczywiście kompletną bzdurą, sam dobrze to wiedziałem. Bo przecież tego wszystkiego można było tylko pozazdrościć – umiejętności zdobycia dziewczyny i zabrania jej, gdzie się chce. Właściwie wszystko się wokół tego kręciło. Życie i w ogóle.
Wsunąłem całą rękę do wody. Ze wszystkich sił starałem się myśleć o czymś innym, ale chyba za słabo. Niewzruszony Edmund wiosłował dalej i najwyraźniej wcale nie próbował myśleć o czymś innym. Wręcz przeciwnie.
– To bombowe lato, Erik – powiedział, gdy zaczęliśmy wpływać w pas sitowia. – Pod każdym względem. Najlepsze, jakie przeżyłem.
Wtedy nagle poczułem, jak bardzo lubię Edmunda. Do Potworności zostały jeszcze trzy tygodnie, moja mama umierała na raka, złamałem palec, ale to lato było bombowe.
Ogólnie rzecz biorąc. Jak na razie.
Ani Edmund, ani ja nie sądziliśmy, że wieczór na Wieprzowej Skałce był bombowy. Co prawda Britt Laxman była pierwszą osobą, którą ujrzeliśmy po wyciągnięciu łódki z wody, ale towarzyszył jej rudy typ w okularach przeciwsłonecznych i czarnych skórzanych butach z czubami, który w dodatku był bardzo młody. Kilku pijanych facetów w dresach siedziało i piło kawę z bimbrem. Trzyosobowa orkiestra akurat miała przerwę, gdy przyszliśmy, i powinna była ją mieć przez cały czas. Akordeon, gitara i kontrabas, który trzymał się kupy dzięki gumowym sznurkom. Cztery pary udawały, że tańczą. W drewniakach lub bez, do lub bez muzyki, a kilka grup ludzi w naszym wieku snuło się głośno i próbowało wyglądać jak pan albo pani Kennedy. Zagraliśmy jedną partię golfa i próbowaliśmy nawiązać rozmowę z dwiema rozchichotanymi Jacqueline ze Skanii, ale one szybko wróciły do rodzinnych przyczep, które stały na polu namiotowym.
Kemping nie był szczególnie duży, ale i tak było sporo miejsca między czterema przyczepami, oklapniętymi namiotami i połową tuzina krów, które albo zabłądziły, albo specjalnie zostały tam odkomenderowane jako kosiarki przez rolnika Grundberga, który miał na głowie kąpielisko Wieprzowa Skałka.
W każdym razie w kawiarni był całkiem nowy automat do gry we flippera. Nazywał się „Rocket 2000”; robiliśmy, co mogliśmy, aby się do niego dostać, ale grupka młodzieży, która przyjechała na skuterach z Askersundu, miała chyba morze jednokoronówek i wlewała je do automatu. W końcu postanowiliśmy odłożyć grę na później, a gdy wkrótce odkryliśmy, że Britt Laxman i rudzielec pieką kiełbaskę na jednym kiju nad ogniskiem na plaży, ostatecznie zrezygnowaliśmy i zaczęliśmy wiosłować w stronę Genezaret.
Człowiek nie powinien się przy czymś upierać, jeśli sprawy są przeciwko niemu, była to zasada, której nauczyłem się od mojego ojca, a Edmund był dokładnie tego samego zdania.
– Idź spać, gdy ma się wydarzyć coś złego, ty bękarcie samicy komara, która była dziwką – tak mówili do siebie mężczyźni w ciemnych lasach Helsinglandu, twierdził Edmund, a ja nie miałem powodu, by mu nie wierzyć.
Gdy wypłynęliśmy na jezioro, Edmund zdradził mi swój sekret. Zaczęło się od pytania.
– Dostałeś kiedyś lanie? Chodzi mi o takie prawdziwe, porządne lanie.
Zastanowiłem się i odpowiedziałem, że nie. Co najwyżej policzek albo ugryzienie przez konia, albo przypadkowe uderzenie w klatkę piersiową. Kilka smagnięć podniszczonym kijem hokejowym Benny’ego, gdy popsułem go, nieumyślnie na nim siadając.
– A ja tak – powiedział niemal uroczyście Edmund. – Gdy byłem mały. Od mojego ojca. Cholernie wielkie lanie.
– Od twojego ojca? O czym ty gadasz? Dlaczego twój ojciec miałby…?
– Nie od niego – przerwał mi Edmund. – Od tego drugiego, mojego prawdziwego ojca. Albin jest moim ojczymem, ożenił się z moją matką, gdy zniknął ten prawdziwy. O rany, ale on nas bił… i matkę, i mnie. Raz tak pobił matkę, że straciła słuch.
– Ale dlaczego? – powiedziałem, bo nie wiedziałem, co mam powiedzieć.
Edmund wzruszył ramionami.
– Taki już był. – Zamyślił się na chwilę. – Tego się nie zapomina. Jak to jest i w ogóle. Jak… jak się człowiek cholernie boi, gdy tak leży i czeka. Oczekiwanie jest chyba jeszcze gorsze niż samo lanie.
– Rozumiem – powiedziałem. – To dlatego twoja matka jest alkoholiczką?
– Nie sądzę – odrzekł Edmund i wsadził okulary do wody, aby je wypłukać. – Sam pił na umór, więc ją tego nauczył… chociaż, jak mówiłem, miała zadatki. Dziadek chlał tyle, ile cały pluton.
– Gdzie on teraz jest, twój prawdziwy ojciec?
– Nie mam pojęcia – odpowiedział Edmund. – Zniknął, gdy miałem pięć i pół roku, matka nie chce o nim rozmawiać. Wkrótce potem na horyzoncie pojawił się Albin.
Skinąłem głową.
– Szlag by trafił ludzi, którzy się biją – powiedział Edmund i założył ociekające wodą okulary. – Takich, którzy atakują słabszych. Nie cierpię tego.
– Niech ich szlag trafi – powtórzyłem. – Nie można się godzić na takie gówno.
Gdy wróciliśmy, Henry’ego nie było i resztę wieczoru spędziliśmy na graniu w kulki i żuciu gumy. Wymyśliliśmy też wariant, w którym graliśmy gumami do żucia w kulkach, a ten, który przeskoczył przez kulki przeciwnika, mógł je żuć, ale tak naprawdę nie obowiązywały ścisłe reguły. W końcu wcześnie się położyliśmy – poprzedniej nocy kiepsko spaliśmy, zwłaszcza Edmund.
Zanim zasnąłem, dorysowałem w komiksie kilka okienek, a Edmund jeszcze raz napisał list do swojej mamy w Vissningsbergu. Nie był zadowolony z poprzednich wersji i teraz podjął kolejną próbę, w bardziej męskim i humorystycznym stylu. Gdy skończył, wyrwał kartkę z zeszytu i podał mi ją.
– Co o tym myślisz? – zapytał, gryząc długopis.
Przeczytałem:
Dzieńdoberek, mamuśka!
Jest wesoło, jest miło. Mam nadzieję, że jesteś trzeźwa i rześka jak poranek. Do zobaczenia jesienią. Twój i tylko twój Edmund
– Cholernie dobre – powiedziałem. – Oprawi to w ramki i powiesi sobie nad łóżkiem.
– Też tak myślę – potwierdził Edmund.
Tej nocy nie dobiegał żaden hałas petard i rakiet od Lundinów. Najwyraźniej mieli jakieś rodzinne święto; od dwóch tygodni nie słyszeliśmy choćby szelestu z tamtej strony, ale to było dla nich typowe, że dawali o sobie znać właśnie w taki sposób. W noc świętojańską i w ogóle.
Tak czy owak, szybko znowu zasnąłem i przyśnił mi się dziwny sen o tym, że Henry wkręcił się krawatem w maszynę do pisania. Szaleńczo stukał klawiszami, aby się uwolnić, ale z każdym nowym wierszem coraz bardziej się dusił. W końcu – gdy już dotykał nosem wałka – krzyknął po pomoc. Czy raczej syknął, bo ledwo mógł oddychać. Podszedłem do niego i odciąłem krawat, a on w podziękowaniu wymierzył mi policzek i powiedział, że był to cholernie drogi krawat i że zniszczyłem mu cały rozdział.
Sen wydawał mi się dziwny już w momencie, gdy go śniłem, a kiedy się obudziłem, nadal byłem zły na Henry’ego. Uważałem, że zachował się paskudnie, chociaż uratowałem mu życie. Pal licho, czy to był sen, czy jawa; to nie było fair.
Gdy wstałem, siedział już przed domem, pisał i palił. Tylko w spodenkach i bez śladu krawata; pomyślałem, że musiał to być taki sen, który się wykoleił i nic a nic nie znaczył, niezależnie od tego, jakkolwiek by się na niego spojrzało. Wyszedłem do Henry’ego.
– Dobrze ci idzie? – zapytałem. – Z książką, znaczy się.
Przechylił się do tyłu. Zmrużył oczy do słońca, które właśnie przebiło się przez chmurę.
– Jak po szynach – powiedział. – Idzie jak po szynach, braciszku.
Zaśmiał się swoim krótkim, gwałtownym śmiechem i dalej stukał na maszynie. Zawahałem się przez chwilę.
– Masz nową dziewczynę? – zapytałem.
Dopisał jeszcze jedno brzdękniecie na maszynie, zanim odpowiedział.
– Będzie się działo – rzekł i wyglądał na zamyślonego. – Taak, tak to jest. Dużo się będzie działo.
Przez chwile się zastanawiałem, a następnie zapytałem, co to znaczy.
– To oznacza wszystko – odparł Henry, mój brat, i znowu się zaśmiał. – Wszystko.