– Erik, Edmund! – zawołała Ewa Kaludis. – Jak dobrze, że jesteście. To było… a zresztą, sama nie wiem.
Nie docierało jeszcze do nas, że byliśmy w domu Ewy Kaludis. W tej wypasionej na błysk ceglanej willi, w której mieszkała. Ona i Armata Berra, no tak, Armata Berra już tam nie mieszkał, mimo to czuło się wyraźnie jego obecność. Na niektórych ścianach wisiały oprawione dyplomy, a na ogromnym regale w pokoju dziennym wystawiona była większość pucharów i proporców, dowód, że był wybitnym sportowcem. Najważniejsza rzecz znajdowała się nad telewizorem. Bardzo duże zdjęcie, na którym Armata Albertsson ściska dłoń Ingemarowi Johanssonowi. Obaj w krawatach, pozują do zdjęcia z uśmiechem zdradzającym obycie towarzyskie. Widać wyraźnie, że nie są to tylko kumple podający sobie grabę. Zrobiło mi się niedobrze od tego widoku, szumiało mi w głowie.
A poza tym już na pierwszy rzut oka było widać, że Ewę bardzo ucieszyła nasza wizyta. Tak jakby na nią czekała. Gdy już obejrzeliśmy wszystkie puchary, zaprowadziła nas na tył domu, gdzie na powietrzu rozstawiony był stół i cztery krzesła. Zaproponowała, byśmy usiedli, i spytała, czy nie mamy ochoty na sok i kawałek ciasta.
Przystaliśmy na tę propozycję, więc z powrotem weszła do środka.
– Ale chałupa! – skomentował Edmund.
– Hm – mruknąłem.
– Widziałeś Ingo?
Skinąłem głową. Siedzieliśmy w ciszy, wciskając się w nagrzane słońcem oparcia z pachnącego, ciemnego drewna, i staraliśmy się dopasować do otoczenia. Nie było to wcale takie proste. U nikogo z mojej klasy, u kogo byłem z wizytą, nie było tak jak tutaj. Na pewno. Więc czuliśmy z Edmundem coraz większy ścisk w żołądkach w oczekiwaniu na jej przyjście i czuliśmy się tacy mali. Ostrożnie zajrzałem przez okno balkonowe. To, co było w środku, wyglądało osobliwie. Duża przestrzeń podłogi bez mebli. Zupełnie bez sensu. Szklany stolik. Drzewko w glinianej donicy. Dziwny obraz przedstawiający czerwone i białe trójkąty i koła. Naprawdę, wszystko jakieś cholernie osobliwe.
I nowe. Jakby tydzień temu zostało przywiezione z fabryki mebli. Spojrzałem na Edmunda i przyszło mi do głowy, że chyba myśli podobnie. Tu wszystko było jakieś inne. Tak jakby Armata i Ewa Kaludis należeli do innego sortu ludzi i poczułem, że zaczynam tracić rezon.
Tak jakby granica dzieląca mnie od Ewy nagle znów była nie do przejścia, pomyślałem sobie.
Tak jakby kiedyś była do przejścia.
Nie bardzo wiedziałem, o co mi chodzi, myśli przylatywały i odlatywały. Chciałem coś powiedzieć, ale ugryzłem się w język i zrozumiałem, że siedzenie tutaj i koncentrowanie się na takich głupich myślach jest egocentryczne i żałosne. Zwłaszcza w obecnej sytuacji.
Wróciła Ewa, niosąc tacę z dzbanem, szklankami oraz talerzykiem z ciastem czekoladowym.
– Jak dobrze, że przyszliście – powtórzyła raz jeszcze i usiadła naprzeciwko nas. – Tak bardzo się martwiłam… nie wiedziałam, co… powinnam zrobić.
Wciąż miała na twarzy ślady pięści. Wokół oka najwięcej było koloru żółtego, ale też trochę niebieskiego. Dolna warga wciąż wyglądała na spuchniętą, no i widać było szramę.
– Chcieliśmy… – zaczął Edmund. – Chcieliśmy tylko… wpaść na moment, skoro już jesteśmy w mieście.
– I sprawdzić, co tam u ciebie – dodałem.
Ewa wlała nam żółtego soku.
– To jest… zupełnie tego nie rozumiem – powiedziała.
Zastanawiałem się, czego nie rozumiała, ale się nie odezwałem.
– Chcemy złożyć wyrazy współczucia – powiedział Edmund.
Ewa spojrzała na Edmunda zaskoczona, jakby nie bardzo rozumiała, co miał na myśli.
– Współczucia? – powtórzyła za Edmundem. – Tak, oczywiście.
Wyciągnąłem rękę po kawałek ciasta. Zastanawiałem się, czy sama je upiekła. A jeśli tak, to czy zrobiła je przed czy po morderstwie. Było całkiem świeże, lecz możliwe, że mieli zamrażarkę, więc tak naprawdę nie wiadomo.
– Widziałaś się może ostatnio z Henrym? – spytałem.
Pokręciła przecząco głową.
– Nie od… nie po tym jak…
– Ach tak? – powiedział Edmund. – Może to i dobrze.
Ewa westchnęła głęboko i po raz pierwszy dotarło do mnie, jak bardzo była zdenerwowana. Kiedy się jej uważniej przyjrzałem, zauważyłem, że oprócz tych żółtych i niebieskich plam na twarzy miała też mocno przekrwione oczy. Pomyślałem, że musiała dużo płakać. I to prawdopodobnie niedawno.
– Czy Henry wie? – spytała. – Czy Henry wie, że tu jesteście?
– Skądże – odpowiedzieliśmy z Edmundem jednocześnie.
– Hm – mruknęła pod nosem Ewa Kaludis, a mnie było ciężko rozstrzygnąć, czy to dobrze, czy źle, że to nie Henry nas tu przysłał.
Może liczyła, że mieliśmy jakąś wiadomość od niego, a może i nie. Przez dłuższą chwilę jedliśmy ciasto i piliśmy sok.
– Nie układało się między nami – powiedziała nagle. – Między mną a Armatą. Pewnie to wam nie daje spokoju.
– Może trochę – rzekł Edmund.
Nie odezwałem się. Za to zasznurowałem sobie but.
– Pewnie i tak nie udałoby się nam uratować tego związku, ale przecież nie musiało się to kończyć w ten sposób. Bardzo mi szkoda Henry’ego, to wszystko moja wina. Gdybym tylko wiedziała… nigdy nie przypuszczałam, nawet w najczarniejszych myślach…
– Człowiek tak niewiele wie – powiedziałem.
– Jeden Bóg wie, co kogo czeka – dodał Edmund.
– Nie mogę tego pojąć, że nie zauważyłam, jaki Bertil był naprawdę, zanim było za późno – ciągnęła dalej Ewa. – Że od razu nie uświadomiłam sobie, że to był błąd. Że zanim poznałam twojego brata, nie pomyślałam, w jakim tkwię bagnie. Boże jedyny, gdyby tak można było odwrócić bieg wydarzeń. – Przestała przez chwilę mówić, zamiast tego dotykała palcami swojej spuchniętej wargi. – A mimo to kochałam go kiedyś. Gdyby tylko można było ten jeden jedyny raz cofnąć wskazówki zegara.
Docierało do mnie, że teraz bardziej rozmawia ze sobą niż z nami. Jej słowa nie były przeznaczone dla uszu czternastoletnich chłopaków, dało się to zauważyć, i kiedy właśnie o tym pomyślałem, poczułem, że trochę żal mi było tego Armaty Albertssona. Że stał między tym dwojgiem.
Abstrahując od tego, że już nie żył.
Bo co to za przyjemność, najpierw być kochanym przez taką kobietę jak Ewa Kaludis, by potem budząc się któregoś ranka, odkryć, że już tak nie jest.
Mimo że ta myśl zaprzątała mi głowę tylko przez sekundę, to jednak uświadomiłem sobie, że była jedną z niewielu istotnych myśli, które ostatnio mi się nasunęły.
Jedną z tych, które nie dają spokoju.
Czy lepiej być kochanym, a potem odrzuconym, czy lepiej w ogóle nie narażać się na takie sytuacje?
Sytuacja patowa, tak to się, o ile pamiętam, nazywa.
– Zupełnie nie wiem, co robić – powiedziała Ewa Kaludis. – Przepraszam, że tak rozmawiam z wami, nie jestem do końca sobą.
– Rozumiemy – odparł Edmund. – Czasem tak jest, że człowiek tkwi po uszy w bagnie i nie wie, jak z niego wyjść.
Ewa nic nie powiedziała. Odchrząknąłem, zbierając się na odwagę, by o coś zapytać.
– Byłaś tam wtedy?
Wzięła głęboki wdech i popatrzyła na mnie.
– W Genezaret – sprecyzowałem.
Zdążyła jeszcze spojrzeć na Edmunda, nim odpowiedziała.
– Tak – odparła. – Byłam tam.
– Policja o tym wie? – spytałem.
Odchyliła się nieco na krześle i splotła dłonie na kolanie.
– Nie – powiedziała. – Policja nie wie, że ja i Henry…
– Dobrze – odezwał się Edmund.
– Tak mi się przynajmniej wydaje – dodała Ewa. – Ale wy musicie go ode mnie pozdrowić, zrobicie to, prawda? Pozdrowicie Henry’ego?
– Oczywiście, że tak – zapewniłem. – Ale co mamy mu powiedzieć?
Przez chwilę się zastanawiała.
– Powiedzcie mu – odrzekła. – Powiedzcie mu, że wszystko będzie dobrze, żeby się o mnie nie martwił.
Według mnie te słowa nijak się miały do tego, w jakim była stanie, mimo to zakodowałem je w pamięci.
Słowo po słowie. Wiadomość od niej dla Henry’ego, mojego brata.
Wszystko będzie dobrze. Masz się nie martwić o Ewę Kaludis.
Zanim poszliśmy, przytuliła nas. Jej barki i ramiona były gorące od słońca. Zdobyłem się na odwagę i też mocno ją objąłem. Głęboko wciągnąłem zapach jej skóry, a w mojej głowie pojawił się obłok z Ewy Kaludis. To było absolutnie fantastyczne uczucie. Obłok krążył w mojej głowie i wypełniał mnie tak, że przez kilka godzin i Potworność, i RAK – TREBLINKA, i wszystkie pozostałe przykre sprawy trzymały się z dala ode mnie.
Nim zdążyliśmy minąć posesję Lundinów, obłok znikł i od razu poczułem zimną pustkę w żołądku.
Jakby pięść z lodu.
Więc może, pomyślałem sobie, może lepiej przestać wciągać Ewę Kaludis.
Może lepiej jest siedzieć całe życie na kiblu, na nic się nie narażając. Zrozumiałem też, że teoria Edmunda o duszy, która przemieszcza się po ciele, nie była taka głupia. Łatwo ją było znaleźć, wystarczyło tylko być na nią wyczulonym i mocniej wyostrzyć zmysły.
Właśnie teraz, na tej wyboistej i popękanej żwirowej drodze między Åsbro a Sjölycke, usadowiła się w moim sercu.
Pomyślałem, że zazwyczaj pojawiała się po prostu tam, gdzie akurat najbardziej boli. Nie wiadomo, dlaczego.
Gdy wróciliśmy do Genezaret, Henry’ego jeszcze nie było. W zasadzie to dobrze, pomyślałem. Wiedziałem, że muszę z nim poważnie porozmawiać o tym, co powiedział Rogga Lundberg, i o naszej wizycie u Ewy, ale w tej chwili – tkwiąc w martwej pustce, jaką pozostawił po sobie obłok jej zapachu – straciłem wiarę, że jestem w stanie temu podołać.
Edmund też nie był szczególnie ożywiony. Zjedliśmy parę nędznych parówek z chlebem, bez musztardy, bo właśnie się skończyła, poskakaliśmy trochę z pomostu i poszliśmy do łóżek.
– Co za bezsens – oświadczył Edmund, kiedy zgasiliśmy światło. – Pomyśleć, że w samym środku lata wszystko tak się mogło schrzanić.
– Prześpijmy się z tym – powiedziałem.