Rozdział 10

Ostatni tydzień lipca był tak gorący, że w wychodku aż się gotowało.

Przynajmniej takie się miało wrażenie, jeśli zapomniało się go porządnie przykryć torfową podściółką, dlatego dobrze było się powstrzymać od srania aż do wieczora.

Wzrosła potrzeba częstego chłodzenia się w jeziorze – podobnie jak potrzeba przygotowania pomostu pontonowego. Zbyt dużo czasu zajmowało wypływanie łódką na głębszą wodę za każdym razem, gdy chciało się zanurzyć, a żadnemu z nas – ani mnie, ani Edmundowi, ani Henry’emu – nie chciało się bawić w balansowanie po lepkim dnie, gdzie ni z tego, ni z owego można było ugrzęznąć po kolana w błocie.

A zatem pomost. Naprawdę nadszedł już czas, by się tym zająć. Przetransportowaliśmy już od Laxmanow sześć pustych beczek, a Henry sporządził rysunek. Młotek, sznur, gwoździe i piła leżały przy wychodku. Brakowało przede wszystkim drewna.

Desek.

– Lundinowie… – powiedział Henry, gdy wzeszło słońce, zapowiadając nowy, gorętszy niż usta Marilyn Monroe, dzień. – Możecie zwędzić trochę desek ze sterty Lundinów.

– My? – zdziwiłem się.

– Wy – potwierdził Henry. – Mam trochę pracy. Przecież chcecie mieć pomost?

– Pewnie – powiedziałem.

– No dobra – zdecydował Henry. Założył stary słomiany kapelusz, który kupił na pchlim targu w Bejrucie, i usiadł w cieniu przy maszynie. – Dwie dychy, jeśli będzie gotowy przed wieczorem! – krzyknął, siadając. – Dwóch takich bystrych spryciarzy jak wy nie powinno mieć z tym żadnych problemów.

– I kto tu bredzi o problemach? – stwierdził Edmund. – Głupie gadanie.

Powiedział to jednak tak cicho, żeby Henry na pewno nic nie usłyszał.


***

Skład drewna należący do Lundinów znajdował się przy ścieżce prowadzącej do ich domu, w odległości nie większej niż dziesięć metrów od parkingu przy drodze. Był to dość duży stos, ukryty pod starym zapleśniałym brezentem, i leżał tam, odkąd pamiętam. Przypuszczalnie któryś z Lundinów dawno temu ukradł to wszystko z jakiejś budowy i nie był w stanie przywlec dalej niż tu, gdzie nie było tego przynajmniej widać od strony drogi – i przypuszczalnie żaden z nich nie przejąłby się, gdyby ze stosu znikło trochę desek.

Zwłaszcza jeśliby tego nie zauważyli.

Najbezpieczniej było przystąpić do ataku w nocy. Z drugiej strony z Lundinami nigdy nic nie było do końca wiadomo. Mieli jakby swój własny rytm dobowy i wcale nie było pewne, że uderzali w kimono wtedy, gdy robili to inni. Widać było też, że właśnie przyjechali. Kilku z nich w każdym razie; ostatnio słychać było stamtąd jakieś krzyki i śmiechy. Przekleństwa, dźwięk tłuczonego szkła i wszystko to naraz.

Lepiej było nie czekać z tym do nocy także z tego powodu, że przed oczami mieliśmy dwadzieścia koron za ukończenie pomostu przed wieczorem, więc pozostawało nam tylko polecić się opiece boskiej i zabrać się do roboty. Bez ociągania się, no objections, co do tego nie mieliśmy wątpliwości, ani Edmund, ani ja.

Operacja się w sumie udała. W ciągu kilku godzin wywlekliśmy deski przez grząskie i niedostępne piekło końskich much i komarów, między Lundinami a Genezaret. Klęliśmy, gdy wchodziły nam drzazgi, klęliśmy, gdy gryzły nas owady, klęliśmy i brnęliśmy w błocie. Na całym ciele mieliśmy zadraśnięcia i bąble, wariowaliśmy z gorąca, ale zrobiliśmy to. We made it. O wpół do pierwszej ułożyliśmy sporą górę desek, którą Henry – oglądając się do tyłu, uchylając kapelusz, mrużąc oczy i zapalając lucky strike’a – ocenił jako wystarczającą.

– Dobrze – powiedział. – Potrzebujecie pomocy przy budowie? Ale oczywiście wynagrodzenie będzie niższe.

– Pomocy?! – oburzyliśmy się. – A gówno!


***

Piłując, wbijając gwoździe i mocując liny, rozmawialiśmy o prawdziwym ojcu Edmunda. I o tym, dlaczego tak bił. Bo to było dziwne, przynajmniej dla mnie.

– Był chory – powiedział Edmund. – Miał rzadką chorobę mózgu. Gdy pił, musiał się bić.

Sustained – skwitowałem. – Dlaczego więc pił?

– To była inna część choroby – twierdził Edmund. – Potrzebował po prostu alkoholu. Inaczej wariował. Tak właśnie było…

Zastanawiałem się nad tym przez chwilę.

– Albo wariował, albo bił? – zapytałem.

– Właśnie tak – odparł Edmund. – Niektórzy ludzie tak mają. Szkoda, że trafiło właśnie na mojego ojca.

– Cholernie szkoda – podsumowałem. – W ogóle nie powinien był być ojcem.

Edmund przytaknął.

– Tyle że nie był taki na początku. Zanim się urodziłem. Ta choroba jakby się skradała… potem już było, jak było.

– Hmm – powiedziałem. – Czy to dziedziczne?

– Nie wiem.

Minęło kilka sekund.

– Ale i tak go nienawidzę! – krzyknął po chwili Edmund, a w jego głosie słuchać było wściekłość. – To cholerne tchórzostwo rzucać się na tych, którzy nie mogą się bronić. I pas… dlaczego musiał mnie bić właśnie pasem, możesz mi to wyjaśnić?

Nie potrafiłem.

– Bić leżącego…

Przerwał. Przed oczami miałem znowu purpurową, nieprzytomną twarz Mullego i to, jak Armata Berra podnosił jego głowę i walił nią o ziemię.

– Mmm – powiedziałem. – To jest dno. Masz zamiar go odszukać, gdy będziesz starszy? Twojego prawdziwego ojca. Wyśledzić go i postawić pod ścianą czy coś takiego?

Yes sir – zgodził się Edmund. – Możesz być pewien, że tak. Mam tylko nadzieję, że będzie jeszcze wtedy żył. Zaplanowałem to w szczegółach. Najpierw go odnajdę, nie powiem mu, kim jestem, będę dla niego miły, cholernie miły, zaproszę go na kawę i ciasto… i alkohol… a potem, gdy będzie się tego najmniej spodziewał, powiem mu, kim jestem i przywalę mu tak, że poleci na podłogę. A potem…

W tym momencie Edmund uderzył się w palec i zaczął kląć i wrzeszczeć coś bardzo niestosownego. Nie dowiedziałem się, w jaki sposób chce się zemścić się na swoim ojcu. Zastanawiałem się, czy ja zrobiłbym to samo, gdybym był na jego miejscu… czybym myślał i czuł w taki sam sposób, ale nie doszedłem do żadnych konkretnych wniosków.

Stwierdziłem tylko, że jest to rzecz, o której w ogóle nie mam ochoty myśleć. Jeszcze jedna. RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ.

I ojciec Edmunda.

Wsadziłem go między „pieprzenie się” a „śmierć”.

Tymczasowo.


***

Chociaż było gorąco, całkiem przyjemnie się piłowało, wbijało gwoździe i budowało. Zwłaszcza wbijało gwoździe. Gdy waliło się w gwóźdź, nie musiało się myśleć o tym, o czym nie chciało się myśleć. Wystarczyło się skoncentrować na tym, co się robiło. Buch! Wystarczyło tylko walić. Wprowadzać gwóźdź w drewno. Buch! Prosto w tego czorta. Buch! Buch! Buch! I jeszcze to dodatkowe buchnięcie, gdy był już w środku. Gdy już nie mógł wejść głębiej.

Buch! Aby pokazać, że teraz tam tkwisz, pieprzony gwoździu i o to przez cały czas chodziło. Nawet jeśli przez cały czas próbowałeś być twardy i przekręcałeś się to na prawo, to na lewo. Ty nadęty gwoździu! Buch! Teraz to ja decyduję. Cholera jasna! Pomyślałem o Drewnianym Gustavie ze szkoły i że jest pieprzona różnica między pracami ręcznymi a pracami ręcznymi.

Słońce wciąż było wysoko, gdy skończyliśmy. Henry przyszedł i przeprowadził inspekcję ośmiometrowej konstrukcji, sprawdził, czy beczki były dostatecznie mocno przymocowane, i oświadczył, że pójdzie usmażyć naleśniki, a nam polecił ustawić pomost.

– Okej?

Sure – powiedział Edmund i zaczęliśmy taszczyć nasze dzieło w stronę jeziora. Zgodnie z rysunkiem Henry’ego za pomocą czterech lin zacumowaliśmy pomost o dwie mocne brzozy i zakotwiczyliśmy poluzowanymi cumami w głębi lądu i przy brzegu. Nie zaszkodzi trochę przestrzeni, wyjaśnił Henry, ale nie za dużo. Potem staliśmy i gapiliśmy się przez chwilę na to cudo, a następnie powoli i dostojnie przespacerowaliśmy się po deskach. Było nieco chybotliwie, a tu i ówdzie wchodziło się do wody, przynajmniej jeśli szło się we dwójkę, ale najwyraźniej się udało. Niech to diabli, zbudowaliśmy pomost.

Pomost pontonowy i dwie dychy. Spojrzeliśmy po sobie.

– Bombowe lato – powiedział Edmund drżącym głosem. – Hej ho, jak mawiają w Angermanlandzie.

Przy końcu pomostu woda miała prawie dwa metry głębokości i zanim Henry zawołał nas na naleśniki, zdążyliśmy zanurkować trzydzieści osiem razy. Jedliśmy, jakbyśmy nigdy wcześniej nie widzieli jedzenia, a potem zanurkowaliśmy jeszcze trzydzieści osiem razy. Wyglądało na to, że tego dnia słońce nigdy nie zajdzie, więc gdy Henry wykonał swoje pierwsze nurkowanie i wypłacił obiecane dwie dychy, położyliśmy się na pomoście, czytaliśmy i graliśmy w karty. To ostatnie było trochę ryzykowne, trzeba było trzymać tyłek we właściwym wózku – jak określił to w norlandzki sposób Edmund – inaczej można było pomoczyć karty.

Ale co tam. Najważniejsze, że mogliśmy leżeć na deskach, które sami zwędziliśmy Lundinom i sami pozbijaliśmy do kupy. I że mogliśmy przemieszczać się po beczkach, które sami przetransportowaliśmy aż od Laxmanow i przymocowaliśmy według wszystkich reguł sztuki. Właśnie to się liczyło w ten upalny dzień, który nie chciał się skończyć. Że mogliśmy leżeć na swoim własnym pomoście.

– Król pik – powiedział Edmund. – Jedzie skuter.

Nasłuchiwałem. Tak, charakterystyczny ostry dźwięk skutera było słychać od strony lasu. O ile się nie myliłem, mniej więcej na wysokości posesji Levisów.

– Tak – odrzekłem. – Pas. Chyba puch.

Podczas gdy rozgrywaliśmy kolejne partyjki, skuter był coraz bliżej. Gdy usłyszeliśmy, jak zatrzymał się na parkingu, straciliśmy resztki koncentracji. Jeżeli cokolwiek było do stracenia.

– Eee – mruknął Edmund. – Męczy mnie ta gra. Olejmy to.

– Jestem za – powiedziałem i pozbierałem karty. Usiadłem na pomoście z nogami w wodzie i spojrzałem na skraj lasu. Henry wyszedł przed dom, zauważyłem, że miał na sobie dżinsy i białą nylonową koszulę.

– Nie wiem, czy miałem jakieś przeczucie – Edmund oświadczył potem, że on w każdym razie miał – ale ponad minutę po tym, jak skuter zatrzymał się przy drodze, przed Genezaret pojawiła się Ewa Kaludis. Miała na sobie białą spódnicę i czerwoną koszulę; gdy zobaczyła Henry’ego, zaśmiała się, a ze swojej zawieszonej na ramieniu torebki wyjęła butelkę wina – następnie wtuliła się w jego białą koszulę.

W tej samej chwili Edmund zaczął mieć czkawkę, która utrzymywała się potem przez kilka godzin.

– Niech to diabli, hiik – powiedział, czkając. – Twój brat i Ewa Kaludis. To ich wtedy, hiik, słyszałem… niech to diabli.

Wstałem. Zachwiałem się i omal nie wpadłem do wody, ale udało mi się utrzymać równowagę. Zszedłem na ląd. Henry i Ewa Kaludis powoli odwrócili się w moją stronę. Edmund znowu czknął. Nagle poczułem, że nie jestem w stanie się poruszyć. Że nagle straciłem czucie w nogach i że będę stał na tym skrawku trawy przez resztę mojego życia. W ociekających, wyblakłych kąpielówkach, no, pewnie powoli by wyschły… przełknąłem ślinę, zamknąłem oczy i policzyłem do dziesięciu, a wtedy Henry powiedział:

– No i co, Erik, bracie. Będzie się działo, jak mówiłem. Trochę się dzieje.

– Dzień dobry, Erik – odezwała się Ewa Kaludis. – Witaj, Edmund.

– Dzień dobry, hiik – odpowiedział zza moich pleców Edmund. Brzmiał jak żaba z brzegu jeziora. Otworzyłem oczy i odzyskałem władzę w nogach i języku.

– Witam, panienko Kaludis – powiedziałem. – Właśnie szedłem do kibelka. Do zobaczenia.


***

Siedziałem tam przez chwilę. Pięćdziesiąt razy przeczytałem tę samą stronę. „Z pastwiska naszego pana” w starym numerze pisma „Bästa”. Nie wiem, gdzie się więcej działo – w pełnej do trzech czwartych beczce wychodka pode mną czy między przepalonymi zwojami w moim łbie – ale siedziałem tam i siedziałem, aż minęło sporo czasu. W końcu gdy Edmund zapukał do drzwi, pytając, czy przypadkiem nie zapadłem na trombozę – rzadką chorobę ze środkowego Medelpadu [5] – podciągnąłem kąpielówki i poddałem się. Otworzyłem drzwi i wróciłem do świata.

– Hiik – powiedział Edmund i próbował uśmiechać się jak Paul Drake. – Co o tym myślisz? Berra Albertson i powiązanie między jednym a drugim.

– Nie wiem – odrzekłem.

– Ale masz brata, niech to szlag – powiedział Edmund, ale wyraźnie się słyszało, że był bardziej zaniepokojony, niż chciał to pokazać.

– Ma źle w głowie – stwierdziłem.

– Hiik – odezwał się Edmund.

RAK – TREBLINKA… – zacząłem się zastanawiać, ale zapomniałem, gdzie umieściłem ojca Edmunda.

– Najlepiej będzie się wykąpać – zaproponowałem.

– To lecimy – zgodził się Edmund.

Kąpaliśmy się, aż słońce zupełnie zaszło, a komary na brzegu zaczęły głośno bzyczeć. Ewa Kaludis i Henry byli na pomoście, by go wypróbować, a Ewa pochwaliła, że to solidna konstrukcja.

Solidna konstrukcja. Leżałem w wodzie na plecach i poczerwieniałem na całym ciele. Pomyślałem nagle, jak to będzie w nocy.

– Właśnie tak – powiedział Edmund i wypluł wodę jak jakaś głupia foka. – Zbudowany na wieczność, hiik. Ni mniej, ni więcej.

Ewa Kaludis roześmiała się.

– Zabawny z ciebie chłopak, Edmund – stwierdziła.

Potem wzięła Henry’ego pod ramię i zaczęli iść w stronę domu.

Henry, mój brat, i Ewa Kaludis. Nie wykąpała się, chociaż dzień był taki upalny. Może nie miała ze sobą kostiumu kąpielowego.

Ale pomost wypróbowała. Solidna robota.

Загрузка...