W tę pierwszą sobotę spędziliśmy przed południem godzinę na pomostach w Sjölycke, ale byli tam głównie dorośli i małe dzieci, które hałasowały i sikały do wody, więc około dwunastej powiosłowaliśmy do Wyspy Gówien.
Zwędziłem sześć lucky strike’ów z jednej z wielu pootwieranych paczek Henry’ego i teraz leżeliśmy otoczeni przez ptasie gówna, piliśmy sok jabłkowy i paliliśmy, słuchając audycji Szwedzkiego Radia i letniej listy przebojów. Dzień był tak samo ciepły jak poprzednie i Edmundowi zaczęła już schodzić skóra z pleców. Przez chwilę graliśmy w dwuwyrazowe zdania, ale szybko się tym zmęczyliśmy i niewiele mówiliśmy.
Jak już wspomniałem, Edmund nie miał problemu z ciszą. Leżeliśmy, kopciliśmy wspólnie papierosa za papierosem i podawaliśmy sobie flaszki z sokiem jabłkowym. Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy być starą parą, która całe życie spędziła razem i nie miała potrzeby prowadzić rozmowy-zapchajdziury.
Większej potrzeby w każdym razie.
Ogólnie rzecz biorąc, było to całkiem miłe uczucie.
– Myślisz czasem o swoim życiu? – spytał nagle Edmund, gdy przez kilka minut leżeliśmy w ciszy i słuchaliśmy „Young World”. Mrużyliśmy oczy w słońcu, a woda masowała nasze łydki. „Young World” był bez wątpienia bombową piosenką, niemal tej klasy co „Cotton Fields”, tak myślał zarówno Edmund, jak i ja.
– O moim życiu? – zdziwiłem się. – Co masz na myśli?
– Noo, jakie jest i takie tam – odpowiedział Edmund. – Gdy na przykład porównujesz się z innymi.
– Nie – zaprzeczyłem. – Nie myślę o tym.
– Czy mogłoby być w jakiś sposób inne? – kontynuował Edmund.
Odczekałem chwilę, po czym powiedziałem:
– Ma się tylko jedno życie. To, które się ma. Nie rozumiem, po co wyobrażać sobie inne.
Edmund wypił trochę soku jabłkowego i zaczął drapać się po nosie, co robił zawsze, gdy zdjął okulary.
– Jakby to było, gdyby się miało innych rodziców czy coś takiego.
Nie odpowiedziałem.
– W jakim właściwie stanie jest twoja mama?
– Rak – powiedziałem po chwili. – Jest jak jest.
– Czy ona umrze? – dociekał Edmund.
– Nie wiadomo – odparłem.
– My i nasze matki – podsumował Edmund i roześmiał się.
– Co masz na myśli? – zapytałem.
– Są trochę do siebie podobne – rzekł Edmund. – Twoja ma raka, a moja alkohol.
– To nie to samo – stwierdziłem. – To dwie cholernie różne rzeczy.
Zirytowałem się i Edmund to zrozumiał, bo kontynuował zmienionym głosem.
– Tego lata jest na odwyku, moja matka.
Tylko z grubsza wiedziałem, co to oznaczało.
– Na odwyku?
– W Vissingsbergu – powiedział Edmund. – Przez całe lato. Ma się nauczyć żyć bez alkoholu, próbowała już kilka razy. Dlatego tak się ucieszyli, że będę mógł tu z tobą być. Nie wiedziałeś?
– Nie – zdziwiłem się. – Ale nie rozumiem, jakie to ma znaczenie. Jeśli mamy gadać, to pogadajmy o czymś innym.
– Okej – zgodził się Edmund.
Wiedziałem, że chciał jeszcze porozmawiać o swojej matce alkoholiczce, ale ja nie miałem ochoty na taką rozmowę. Zamiast gadać, leżeliśmy i słuchaliśmy letniej listy przebojów. Wypaliliśmy ostatniego papierosa, a potem powiosłowaliśmy z powrotem do Genezaret, by zjeść kiełbasę z purée i przygotować się na wieczór.
Obliczyliśmy, że jeśli najemy się w domu w Genezaret, nie będziemy musieli wydawać pieniędzy na kiełbaski w parku Lacka. W rezultacie pochłonęliśmy piętnaście parówek; Edmund osiem, ja siedem. Sześć porcji purée w proszku. Zrobiło mi się po tym niedobrze, ale Edmund twierdził, że jest w doskonałej formie. Wskoczyliśmy na chwilę z łódki do wody – pomost pontonowy nie był jeszcze gotowy, a dno od strony brzegu było muliste – na włosy nałożyliśmy trochę brylantyny, włożyliśmy czyste nylonowe koszule i udaliśmy się na rowerach w drogę przez las.
Odległość z Genezaret do parku Lacka wynosiła nie więcej niż pół mili żwirową drogą, ale kilka razy zabłądziliśmy i dojazd zajął nam godzinę.
Wieczór na początku lata był jak wieczory na początku lata w tamtym czasie. Pełen obietnic i zapachów. Bez, jaśmin i bimber w równych proporcjach. Przynajmniej wokół parku Lacka. Byliśmy zgodni co do tego, że nie warto wydawać trzech koron na bilet wejściowy, i zaparkowaliśmy rowery w głębi lasu. Spięliśmy je też łańcuchem, pomyśleliśmy, że byłoby cholernie źle, gdyby jakiś pijaczyna zwinął nam rowery i musielibyśmy iść do domu na piechotę. Nigdy nic nie wiadomo.
Przed wejściem natknęliśmy się na Lassego Krzywą Gębę, którego rodzice mieli domek w Sjölycke. Krzywa Gęba był trochę starszy od nas, kilka lat wcześniej opuścił szkolę Stava. Ksywa wzięła się od jego zdeformowanej głowy. Dolnej połowy jego twarzy jakby nie było i gdy mówił, wyglądało to tak, jakby sam sobie szeptał do ucha. Nie znałem go zbyt dobrze. Nikt go zresztą nie znal; na ogół trzymał się na uboczu, może to przez ten jego wygląd albo coś innego.
– Raffe Wariat ma wartę – oznajmił, i wyglądał na zmartwionego i jeszcze bardziej zdeformowanego.
– A niech to diabli! – powiedziałem.
To, że Raffe Wariat miał wartę, oznaczało, że mogą być problemy z wejściem za darmo. Wprawdzie zawsze bez trudu można było sforsować stary spróchniały płot otaczający miejsce imprezy – zwłaszcza za cuchnącymi, tak zwanymi szaletami publicznymi w najbardziej zalesionym rogu – ale Raffe Wariat był znany ze zdolności wyłapywania wzrokiem tych, którzy nie zapłacili za wejście. Ponieważ przypuszczalnie był to jedyny talent, który posiadał, lubił robić z niego użytek. Zwłaszcza kiedy trafił na jakiegoś wątłego nieletniego, który nie był w stanie okazać ważnego biletu wstępu. Potrafił wówczas być groźny i nieustępliwy. I surowy. To pewnie dlatego tak często powierzano mu wartę, wątpię, czy brał za to pieniądze. Wystarczyło, że dostawał mundur. Tak czy owak, dyskutowanie z Raffe Wariatem było bezcelowe, na przykład utrzymywanie, że kupiło się bilet, ale się go zgubiło, było tak samo daremne jak kłótnia z policją, jeśli jechało się rowerem bez zapalonego światełka.
– Macie zamiar zapłacić? – zastanawiał się Lasse Krzywa Gęba.
Edmund i ja przetrząsnęliśmy kieszenie i podliczyliśmy finanse.
– Nie wiem – powiedziałem. – Dużo jest ludzi?
– Od cholery – odparł Lasse Krzywa Gęba. – Kurczę, ja w każdym razie spróbuję. I tak nie mam pieniędzy.
Edmund i ja zdecydowaliśmy się pójść na kompromis. Ja miałem zapłacić, a Edmund pójść z Krzywą Gębą za szalet. Raffe Wariat nie orientował się, kim jest Edmund, który się tu niedawno sprowadził, ale mnie znał dobrze. Mniej niż miesiąc temu wyrzucił mnie i Benny’ego z ogrodzenia Światowej Sławy Tivoli Tajkona Filipsona w Hammarbergu.
Nasze wyliczenia okazały się trafne. Pół godziny później Raffe Wariat wyrósł przed nami trzema, gdy snuliśmy się przy stoisku z wiatrówkami. Edmund odsunął się dyskretnie na bok, ja z powstrzymywanym triumfem pokazałem swój żółty bilet, a Lasse Krzywa Gęba wyleciał z wielkim hukiem.
– Ty pieprzony gnojku, idź do wariatkowa! – krzyknął, gdy tylko znalazł się w bezpiecznej odległości.
Raffe Wariat tylko uśmiechnął się pod nosem i władował sobie pod wargę więcej tytoniu.
Przewrócił swoimi żółtymi oczami, poprawił mundur, a następnie skierował się w stronę mrowia ludzi w poszukiwaniu nowych ofiar.
Obowiązek przede wszystkim.
W parku Lacka byłem wcześniej dwa razy, zeszłego lata. Właściwie nie mieliśmy tam nic szczególnego do roboty, Edmund i ja. Tańce, obmacywanie się i chlanie były skierowane przede wszystkim do starszej niż nasza grupy wiekowej.
Ale było też coś dla nas. To i owo do zjedzenia. Mogło dać wyobrażenie o tym, co życie zaoferuje nam za parę lat. Oczywiście oprócz tańca i obmacywania się. Na przykład namiot, gdzie grano w pokera, dokąd udaliśmy się, gdy znikł Lasse Krzywa Gęba. W tym zadymionym lokalu tłoczyło się kilkadziesiąt młodych talentów, wyzywających na pojedynek profesjonalistę Harry’ego Diamonda i jego żonę Vicky Diamond, szczególnie godną zobaczenia parę. Mieli na sumieniu tak wiele grzechów, że aż człowieka podrywało, gdy się tylko zbliżył do namiotu.
Gra była rodzajem pokera szturmowego; Harry grał jednocześnie przeciwko trzem lub czterem graczom, a Vicky zajmowała się rozdaniami. Rozdawała, jakby urodziła się z talią w dłoni, i trudno było zobaczyć, czy ciągnęła kartę z dołu, czy z góry. Gdy sytuacja była krytyczna, nachylała się mocno do przodu, tak że jej obfity, lśniący biust prawie wystrzeliwał spod sukienki, i wtedy nikt nie potrafił zatrzymać wzroku na tym, co robiła z kartami. Wszyscy gracze wiedzieli o tym triku, ale to nie pomagało. Człowiek gapił się na cycki i był oszukiwany, tak to wyglądało.
Tamtego wieczoru widzieliśmy, jak Podwójny Anton, starszy brat Balthazara Lindbloma, krócej niż w kwadrans przegrał pięćdziesiąt koron i jak gruby handlarz jajami z Jeleniego Młyna opuścił namiot, obiecując, że jeszcze tu wróci i odetnie Harry’emu kutasa, a Vicky cycki.
Po namiocie pokerowym poszliśmy do automatów do gry.
Pod zapadniętym brezentowym dachem stało tylko osiem „jednorękich bandytów”, ale każdy z nas dość szybko pozbył się dwóch koron i gdy w nieco ponurym nastroju wychodziliśmy z tego przybytku, naszym oczom ukazała się Ewa Kaludis.
Stała zupełnie sama między namiotem z automatami a parkietem do tańca i paliła papierosa. Miała na sobie białą sukienkę, jej torebka też była biała i natychmiast zrozumiałem, dlaczego stała tak sama pośrodku morza ludzi.
Była po prostu zbyt ładna. Jak bogini albo jakaś Kim Novak. Nie można podlecieć zbyt blisko słońca, wiedzieli to wszyscy, którzy mogli ją zobaczyć w tamten letni wieczór. W parku zaczęło się robić ciemno, zwłaszcza tam, gdzie nie świeciły latarnie, a Ewa Kaludis stała w takim właśnie ciemniejszym miejscu. Ale to nie miało żadnego wpływu.
Zamarliśmy w bezruchu, Edmund i ja.
– He – jęknął Edmund.
Ja nic nie powiedziałem. Mocno zacisnąłem powieki, zdobyłem się na odwagę i podszedłem do niej. Zabrało mi to kilka długich jak wieczność sekund i gdy byłem już obok niej, czułem się o wiele starszy.
– Hej, Ewa – powiedziałem śmielej niż pułkownik Darkin i Jurij Gagarin razem wzięci.
Rozpromieniła się.
– Witaj – rzekła wesoło. – Jak miło. Wy tutaj?
Niestety, to ciepłe przyjęcie odebrało mi mowę, ale Edmund stojący tylko dwa kroki za mną przyszedł z odsieczą.
– Pewnie – odpowiedział. – Czy panienka stoi tu zupełnie sama i opuszczona?
Poczułem silne ukłucie zazdrości, że to nie ja wpadłem na taką odpowiedź. Męska protekcjonalność i jednocześnie lekko żartobliwie bezczelny ton.
Zaśmiała się i zaciągnęła papierosem.
– Czekam na narzeczonego – powiedziała.
– A gdzie on jest? – spytał Edmund.
Nie odpowiedziała. Wzruszyła tylko lekko ramionami i w tej samej chwili z ciemności wyłonił się Berra Albertsson razem z Atle Erikssonem, innym piłkarzem. Obejmowali się, śmiali z czegoś głośno i nienaturalnie. Było widać, że właśnie byli za namiotem odlać się i wypić jednego. Berra puścił Atle i objął ramieniem Ewę Kaludis. Potem wbił wzrok w nas.
– A to co za prosiaki? – zapytał.
Atle Eriksson zaśmiał się tak, że z pyska wyleciała mu chmura kropli wódki.
– To Erik i Edmund – powiedziała Ewa Kaludis. – Poznałam ich w szkole Stava. Mili chłopcy.
– No pewnie – odparł Armata Berra i przycisnął ją mocno do siebie. – Ale teraz, u diabła, zatańczymy. Trzymajcie się, frajerzy!
– Do widzenia – powiedzieliśmy jednocześnie. I tak znikli. Staliśmy przez chwilę i patrzyliśmy za nimi.
– Co za zarozumiały dupek – odezwał się Edmund. – Nie rozumiem, co ona w nim widzi.
– Ja też nie – powiedziałem. – Trudno zrozumieć sposób myślenia kobiet.
– Ma się ochotę przywalić mu w gębę – kontynuował Edmund.
– Właśnie – zgodziłem się.
Przez kilka godzin włóczyliśmy się po parku Lacka. Doszliśmy do wniosku, że najwyraźniej Britt Laxman miała w taki wieczór co innego do roboty, i wydawaliśmy nasze marne pieniądze tak powoli, jak się tylko dało. Na watę cukrową. Na kółko z czekolady. Na piekielnie drogiego gofra z bitą śmietaną i polewą malinową.
Gdy już mieliśmy wracać do Genezaret, zauważyliśmy, że nie tylko my tego wieczoru mieliśmy ochotę stłuc Armatę Berrę po gębie. Ogólnie mało było w okolicy bijatyk, ale teraz nadeszła na to pora, czuć było mord w powietrzu. Edmund i ja byliśmy za sceną i właśnie skończyliśmy ostatniego lucky strike’a, którego wykradłem Henry’emu, kiedy trafiliśmy na całą zgraję.
Dwie zgraje, dokładniej mówiąc. Z jednej strony Armata Berra, Atle Eriksson i kilku chwiejących się piłkarzy. Po drugiej stronie krzepki, napakowany typ, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Miał wzdłuż i wszerz tatuaże, i ogólnie robił wrażenie zagrażającego życiu innych. I jego zgraja: mniej więcej pół tuzina typów tego samego sortu.
– Zatłukę cię, przeklęta małpo! – wybełkotał mięśniak i próbował wyrwać się swoim sekundantom.
– Uspokój się, Mulle – uciszał go jeden z nich. – Pewnie, że musisz sprawić temu murzyńskiemu fiutowi manto, ale najpierw musimy się schować… przed policją, wiesz…
Mulle spasował. Nie zrozumiałem tego z Murzynem, co prawda Armata Berra miał czarne, krótko przystrzyżone włosy, ale Murzynem to on na pewno nie był.
Berra nic nie odpowiedział. Był spokojny, ale zacięty i gdy wszyscy schronili się za namiotem, podał swoją marynarkę w paski jednemu z piłkarzy, dokładnie podwinął rękawy koszuli, ustawił się do bójki i czekał. Miał lekko ugięte kolana i się chwiał, jakby kołysał, z boku na bok, z zaciśniętymi pięściami. Zdałem sobie sprawę, że wstrzymuję oddech, a Edmund mocno się do mnie przycisnął i zgrzytał zębami z podekscytowania. Pomijając obie zgraje, Edmund i ja byliśmy jedynymi obserwatorami. Miejsce pojedynku było starannie wybrane; co do tego nie było wątpliwości. Zamknąłem na chwilę oczy i wziąłem głęboki oddech. Poczułem zapach lata i wódki. Zastanawiałem się, gdzie w tamtej chwili była Ewa Kaludis. Od strony parkietu dochodziły dźwięki „Twilight Time”, zrobiło się późno.
W końcu kompani Mullego puścili go. Głośno wykrzyknął: „Aaaaargh!”, i ze spuszczoną głową ruszył na Armatę. Mimo napięcia przeszło mi przez głowę, że jest to marna taktyka. Wszystko, co musiał zrobić Berra, to wypaść w bok – jak to się mówi w języku boksu – wykorzystać prędkość przeciwnika i przyłożyć mu.
I tak właśnie zrobił, ale to nie wystarczyło. Czerwonogęby Mulle padł od pierwszego uderzenia pięścią jak walnięty pałką wół, ale potem Berra podniósł go za kołnierzyk koszuli i wymierzył trzy-cztery strzały w gębę, zanim go obrócił i z całą siłą walnął jego twarzą dwa razy o glebę.
Czułem, jak mi się przewraca w żołądku za każdym razem, gdy Mulle dostawał cięgi, i gdy było już po wszystkim, zauważyłem, że wokół walczących zrobiło się zupełnie cicho. Zarówno zgraja Mullego, jak i piłkarze stali niewzruszeni i tylko się gapili, i kiedy Berra wyprostował plecy i dał znak, że chce z powrotem swoją marynarkę, Atle Eriksson podał mu ją bez słowa. Następnie Berra odwrócił się plecami do Mullego i odszedł.
Nastrój był niemal uroczysty. Jak po pogrzebie albo coś takiego. Edmund i ja też się wymknęliśmy. Czułem się z jakiegoś powodu zawstydzony, Edmund także, bo żaden z nas nic nie powiedział do czasu, aż zostawiliśmy za sobą park i zaczęliśmy odczepiać rowery.
– Co za brutalność – powiedział wreszcie Edmund i wydawało mi się, że głos mu drżał.
– Nieczysta gra – stwierdziłem. – Cholernie nieczysta gra. Nie kopie się leżącego.
Potem popedałowaliśmy z powrotem przez las, a ja znowu zacząłem się zastanawiać, gdzie podczas bijatyki przebywała Ewa Kaludis i czy w ten właśnie sposób można zdobyć taką kobietę jak ona.
Jak Berra Albertsson.
Pamiętam, że cicho płakałem, gdy tak jechaliśmy w tę ciepłą letnią noc.
Tak, to był środek nocy, tylne koło roweru Edmunda rytmicznie zgrzytało, a ja cicho płakałem, sam nie wiedząc, dlaczego.