Budynek szkolny miał trzy piętra. Prostokątny jak pudełko na buty, pokryty żółtobiałym kamieniem, który z biegiem lat stał się brązowy.
Wzdłuż dłuższego boku budynku rozciągało się żwirowe boisko, gdzie na przerwach można było grać w piłkę nożną – po drugiej stronie budynku było również żwirowe boisko, które nadawałoby się do rozgrywania meczów, ale się tego nie robiło.
Po tej drugiej stronie zbierali się antyfutboliści; czyli dziewczyny, które tłoczyły się w hałaśliwych gromadach, wymieniały różnymi przedmiotami i plotkowały. Nie wiem zresztą, czy faktycznie się czymś wymieniały i czym w ogóle się zajmowały, bo zawsze trzymałem się od nich w bezpiecznej odległości. Zaliczałem się do tego tuzina chłopców, którzy nie grali w futbol i nie brudzili się podczas każdej przerwy. Do antyfutbolistów.
W głębi duszy byłem wrogiem sportu i nie pojmowałem, w jaki sposób ci wszyscy piłkarze mieścili się na boisku w czasie każdej przerwy; musiało być ich co najmniej pięćdziesięciu. Ale być może naprawdę grała tylko elitarna dwudziestka, podczas gdy inni stali wokół, krzyczeli i brudzili się, jak tylko mogli. Nie wiem. Nigdy tam nie stałem i nie patrzyłem. Jak już powiedziałem, sprzyjałem antyfutbolistom, czyli trzymałem z dziewczynami, choć nie był to szczególny powód do dumy. Próbowałem wyobrazić sobie, że w życiu istnieją inne wartości. I bynajmniej nie byłem w tym osamotniony. Tak samo myślał: Benny. I Snukke. Balthazar Lindblom i Veikko, i Dupa-Enok, i kilku innych. I Edmund.
Gdy zacząłem o nim myśleć – po tym, jak mój ojciec zaproponował, byśmy spędzili razem lato – doszedłem do wniosku, że tak naprawdę nic o nim nie wiem.
To znaczy poza tym, co oczywiste. Że jego ojciec czytał świerszczyki i że Edmund urodził się z sześcioma palcami u każdej ze stóp.
Poza tym był niezapisaną kartą, zdałem sobie z tego sprawę. Całkiem rosły i dość silny – i w okularach, w których zawsze brakowało albo szkła, albo części oprawki.
Chodziliśmy do tej samej klasy jedynie przez ostatni rok, krążyły plotki na temat jego modelu miniaturowej kolejki i piekielnie dużej kolekcji zachodnich gazet, ale nie wiedziałem, ile było prawdy w tych opowieściach.
Jego ojciec był gliniarzem, było to łączące nas ogniwo. W minionym roku pracował z moim ojcem i tak zaczęło się mówić o wspólnym lecie.
I o tym, abyśmy spędzili je razem.
W zasadzie z nikim się bliżej nie trzymałem, może oprócz Benny’ego, który wyjeżdżał na całe lato. W gruncie rzeczy nie miałem żadnych zobowiązań – nie tak jak Benny, który był uwiązany na całe wakacje. Jeżdżąc rowerem po okolicy, postanowiłem wybadać teren.
– Hej, Edmund – zagaiłem.
– Cześć – odpowiedział.
Staliśmy na parkingu rowerowym, pod dachem pokrytym blachą falistą.
– Mój ojciec wspomniał o naszych wspólnych wakacjach – odezwałem się.
– Tak, słyszałem – odparł Edmund.
– Aha – powiedziałem.
– No tak – rzekł Edmund.
Potem zadzwonił dzwonek i przez kilka dni nic więcej nie zostało powiedziane w tej sprawie.
Ale uznałem, że był to całkiem obiecujący wstęp.
Genezaret to nie było jezioro, ale dom położony nad jeziorem, które nazywało się Möckeln. Zresztą wciąż się tak nazywa.
Dwadzieścia pięć kilometrów od miasta. Ponad dwie godziny jazdy rowerem w jedną stronę. Ponad półtorej godziny z powrotem.
Różnicę w czasie powodowało wzgórze Kleva, wykańczający mięśnie potwór, znajdujący się mniej więcej w połowie drogi, wysoki na tysiąc trzysta metrów.
Wokół Möckeln – całkiem dużego i niemal okrągłego jeziora o brązowej wodzie – znajdowało się kilka zabudowań, ale głównie otaczały go plaże na skraju lasu. Genezaret stał na porośniętym sosnami cyplu, samotny i opustoszały. Należał do rodziny mojej matki. Waląca się dwupiętrowa drewniana chałupa bez żadnych wygód. Każdej zimy lód niszczył pomost, a w łódce nie było silnika, który odczepiony leżał w szopie, właściwie od kiedy pamiętam.
Moja umierająca matka nie była jedyną właścicielką domu. Współwłaścicielką była siostra matki, ciotka Rigmor, do której należała połowa spadku, ale ciotka jako niepoczytalna nie mogła rościć sobie żadnych praw do majątku.
Przyczyną smutnego stanu ciotki był traumatyczny wypadek z początku wojny. Wpisał się w historię naszej rodziny w taki sam oczywisty sposób, jak grzech pierworodny w historię rodziny biblijnej. Ciotka zderzyła się z łosiem, a tym, co rzucało silny i nieco mitologiczny blask na całe zdarzenie, był fakt, że stało się to podczas jazdy na rowerze. Jechała oczywiście ciocia Rigmor, nie łoś. Razem z przyjaciółką spędzała wakacje, zwiedzając Smolandię. Gdy zjeżdżała z jakiegoś wzniesienia, najpierw trafiła prosto na okazałego dwunastaka PP, a następnie do znanego w całym kraju domu wariatów Dingle położonego na zachodnim wybrzeżu. Na całe życie, jak się wydawało. Widziałem ją tylko przez chwilę i uznałem, że ani trochę nie jest podobna do mamy. W zasadzie przypominała fokę. Tylko że zamiast wąsów miała okulary. Myślałem, że tak się wygląda, gdy siedzi się w Dingle.
Nie wiadomo na pewno, czy mój ojciec i matka próbowaliby sprzedać Genezaret, gdyby nie ten fatalny wypadek z ciotką, ale tak mi się wydaje.
Wiedziałem, że nie czuli się tam dobrze. Być może dlatego, że było tam niewygodnie. A może dlatego, że moja mama nigdy nie nauczyła się pływać. Jezioro w niektórych miejscach było głębokie. W każdym razie nie w pobliżu naszego cypla.
Niezależnie od tego, jak było naprawdę, trudno mi było wyobrazić sobie, jak będzie wyglądać lato, gdy rozmyślałem o wakacjach w majowe dni. Z Henrym i Emmy. Nie potrafiłem myśleć o Emmy, nie widząc przed sobą jej piersi.
Pod bluzką, ale jednak. Gdy tylko wyobraziłem sobie jej biust, natychmiast mi stawał.
Tak to już było.
A myśl o tym, co mój brat mógłby robić z Emmy Kaskel, była trudna do zniesienia. Genezaret nie był dużym domem. Do tego jeszcze Edmund. Nie wiedziałem po prostu, jak będzie. Ale co tam, pomyślałem. Przyjdzie pora, przyjdzie rada.
To był piątek, gdy Ewa Kaludis rozpoczęła pracę w szkole Stava. Mieliśmy właśnie dwie łączone lekcje z obróbki drewna, a ja ostatecznie schrzaniłem stojak na gazety, nad którym pracowałem przez ostatnie siedem miesięcy. Drewniany Gustav nie był tym zachwycony, ale za bardzo się tym nie przejąłem. Nie lubiłem prac ręcznych – ani szycia, ani obróbki w drewnie; nigdy nie wychodziło mi to tak, jak bym chciał i zawsze zabierało cholernie dużo czasu. Jak zwykle wystawałem bezczynnie pod dachem parkingu rowerowego razem z Bennym i Dupą-Enokiem i czekałem, aż skończy się przerwa. Wtedy na ulicy pojawiła się ona.
Chcę zaznaczyć, że zobaczyłem ją pierwszy, ale zarówno Benny, jak i Dupa-Enok są również pewni tego, że to oni ujrzeli ją pierwsi. W zasadzie nie odgrywa to żadnej roli, chodzi przecież przede wszystkim o to, że się pojawiła.
W każdym razie na pewno najpierw przeszła obok boiska, bo na kilka sekund strona należąca do dziewczyn wypełniła się ludźmi, którzy tylko stali i się gapili. Brudni piłkarze w dużych zgrajach.
– Ja pierdolę – powiedział Benny i otworzył szeroko usta, jakby siedział na fotelu u dentysty Slaktarssona i czekał na borowanie.
– Taak – odpowiedział Dupa-Enok.
– Przecież to jest Kim Novak.
Nic nie powiedziałem. Głównie dlatego, że nie lubiłem gadać bez potrzeby, ale też dlatego, że odebrało mi mowę. Babka, która zajechała warczącym skuterem prosto na szkolne boisko, naprawdę wyglądała jak Kim Novak. Burza jasnych włosów, szykownie przewiązanych czerwoną chustką. Ciemne eleganckie okulary i usta tak duże i słodkie, że ugięły się pode mną kolana.
Czarne, wąskie spodnie rybaczki, cienki czarny sweterek, który opinał piersi, i powiewająca na wietrze, rozpięta koszula w czerwono-czarne paski.
– Ale bomba! – westchnął Balthazar Lindblom.
– To puch – powiedział Dupa-Enok.
– Ja pierniczę, Kim Novak wparowuje na puchu na nasze boisko. A niech mnie…
Potem Dupa-Enok stracił przytomność. Miał jakąś łagodną odmianę epilepsji i czasami mdlał.
Byłoby raczej dziwne, gdyby to wszystko wytrzymał – pomyślałem.
Kim Novak wyłączyła pucha. Przez chwilę stała nad siodełkiem na szeroko rozstawionych nogach, ze stopami w żwirze, przyglądając się z uśmiechem stu ośmiu postaciom, które jak sparaliżowane stały na szkolnym boisku.
Następnie zsiadła ze skutera, zgrabnie umieściła go na stojaku, wyjęła z bagażnika płaską aktówkę, przemaszerowała przez ten gabinet figur woskowych i weszła do szkoły.
Gdy znikła w środku, odwróciłem głowę i odkryłem, że obok mnie stał Edmund. Niemal ramię w ramię, tyle że on był trochę wyższy.
– Coś takiego – powiedział grubym niewyraźnym głosem. – To się nazywa dojrzała kobieta.
Pokiwałem głową. Pomyślałem o świerszczykach jego ojca i uznałem, że Edmund wie, co mówi.
W ciągu dwóch godzin wszystko się wyjaśniło. Ludzie po drugiej stronie budynku szkoły już od dawna wiedzieli, że Berra Albertsson przeprowadzi się do miasta, my chyba też, przynajmniej kiedy się nad tym zastanowiliśmy. Berra był legendą piłki ręcznej, brał udział w ponad stu pięćdziesięciu meczach w reprezentacji kraju i mówiło się, że strzelał bramki z taką siłą, że bramkarze ginęli, jeśli trafił ich w głowę. Po dwunastu sezonach w rozgrywkach ligowych i reprezentacji kraju miał teraz zwolnić trochę tempo, obejmując funkcję trenera drużyny szczypiornistów w naszym mieście. Miał ją doprowadzić do pierwszej ligi.
Rozumiał to nawet ktoś taki jak Veikko, a o wszystkim można było przeczytać kilka tygodni wcześniej w „Kurren”.
Armata Berra miał się wprowadzić do jednego z nowo wybudowanych domów w Angermanlandii i pierwszego lipca objąć posadę wicedyrektora parku.
W gazecie nie napisano o tym, że był zaręczony z Kim Novak, która naprawdę nazywała się Ewa Kaludis.
A także o tym, że będzie ona zastępować w szkole beznadziejną Eleonorę Sintring, która na początku miesiąca złamała kość udową podczas skoku przez skrzynię na gimnastyce dla gospodyń domowych.
Już następnego dnia kilku futbolistów krążyło z listą, na którą można się było wpisać, jeśli było się gotowym złamać Sintring drugą nogę, jak tylko wróci do szkoły.
Chodziło o to, by chętni ciągnęli losy, gdy sprawa stanie się aktualna. Gdy ja i Benny się wpisywaliśmy, lista była długa.
W tamtą sobotę natknąłem się w bibliotece na Edmunda.
– Często tu przychodzisz? – zapytałem.
– Czasami – powiedział Edmund. – W zasadzie to całkiem często. Trochę czytam.
To mogło się zgadzać. Dla mnie osiągnięciem było przeczytanie jednej książki w miesiącu, nic więc dziwnego, że się tu wcześniej nie spotkaliśmy.
Edmund był nowy w mieście.
– Co najchętniej czytasz? – zapytałem.
– Kryminały – odpowiedział bez wahania. – Stagge i Quentin, i Carter Dickson.
Pokiwałem głową. Nigdy o nich nie słyszałem.
– Ale też Juliusza Verne’a – dodał po chwili.
– Juliusz Verne to cholernie dobra książka – powiedziałem.
– Cholernie dobra – powiedział Edmund.
Przez chwilę staliśmy i gapiliśmy się przed siebie.
– Co będzie z latem? – zapytał potem.
– Jak to co będzie? – zdziwiłem się.
– Z tym miejscem – odparł Edmund – z waszym domem.
Nie załapałem dokładnie, o co mu chodziło ani też do czego zmierzał.
– Jak to? – zapytałem.
Zdjął okulary i zaczął poprawiać taśmę klejącą, która je trzymała w całości.
Tym razem najwyraźniej połamał je tuż u nasady nosa.
– Niech to szlag – powiedział.
Nie odezwałem się. Upłynęło pół minuty.
– Mogę przyjechać czy nie? – rzekł w końcu.
– Czy możesz przyjechać? – wyjąkałem. – Co masz na myśli? Westchnął.
– Cholera, ty tu decydujesz – powiedział.
Wtedy zrozumiałem. Myślałem, że spalę się ze wstydu. Dostałem gęsiej skórki.
– Jasne – powiedziałem. Edmund włożył okulary.
– Jesteś pewien?
– Oczywiście – odparłem. Gęsia skórka znikła. Nastąpiła chwila ciszy.
– Ekstra – podsumował tak samo niskim i niewyraźnym głosem, jak na boisku.
– Yyyy… lubisz Märklina czy Fleischmanna?