Henry, mój brat, był wysokim dryblasem, wszyscy tak mówili. Był też prawdopodobnie przystojny, tak przynajmniej twierdziły kobiety. Ja sam w tym czasie nie potrafiłem trafnie ocenić wyglądu mężczyzn, ale widziałem przecież, że przypominał trochę Ricky’ego Nelsona i wydawało mi się, że był to całkiem dobry wzór.
Albo raczej Ricka, bo właśnie na takie imię przerzucił się w tamtym roku.
Palił też lucky striki i zawsze wysuwał je z kieszeni białej nylonowej koszuli gestem, który oznaczał mniej więcej tyle, że ciężko harował, a teraz nadeszła pora, żeby zakopcić.
Na rok przed śmiercią matki kupił swój pierwszy samochód, był to w ogóle pierwszy samochód w rodzinie.
Czarna bańka VW, którą jeździł na swoje reporterskie wyprawy po okolicy. Sprawił sobie też aparat fotograficzny, więc mógł robić zdjęcia swoich wypadków i ich ofiar.
Odnosiłem wrażenie, że całkiem nieźle potrafił związać koniec z końcem dzięki pracy freelancera.
Tak mówił nasz ojciec.
– Całkiem nieźle potrafi związać koniec z końcem, ten Henry.
Właściwie nie wiedziałem dokładnie, co oznaczało określenie „freelancer”. Oficjalnie Henry pisał przecież dla „Kurren”, ale samo słowo było jakby powiązane z czymś innym. Lucky strike. Beat. Freelance. Bańkę VW ochrzcił imieniem Killer.
– Ej, Erik – powiedział w tamto niedzielne przedpołudnie.
– Tak, Henry.
Właśnie zaparkował Killera przy ulicy Sportowej.
Siedzieliśmy w kuchni, Henry zapalił papierosa i siorbał letnią kawę, którą pozostawił ojciec, zanim pojechał autobusem do szpitala.
– Tego lata będziemy mieszkać razem. Ojciec tak powiedział.
Zaciągnął się.
– Tak będzie dla ciebie najlepiej.
Pokiwałem potakująco głową i spojrzałem przez okno. Słońce mocno świeciło. W taki dzień można by się było wykąpać w jeziorze Möckeln.
– Ciężka sprawa, to z mamą – stwierdził Henry.
– Tak – odpowiedziałem.
Oparł łokcie na stole i spojrzał na słońce.
– Ładna pogoda.
Skinąłem głową.
– Można by się przejechać i sprawdzić, jak to wygląda. Genezaret, znaczy się.
– Jasne – odrzekłem.
– Masz ochotę?
– Nie mam żadnych planów – odpowiedziałem.
Tego dnia Henry i ja posprzątaliśmy trochę w Genezaret. Uporządkowaliśmy dom przed latem. Wywlekliśmy na trawę wszystkie materace, poduszki i koce, aby słońce wyciągnęło z nich zimową wilgoć. Otworzyliśmy okna na oścież i zamietliśmy podłogę. Nie było z tym dużo roboty.
Na parterze znajdowały się dwa pokoje i mała kuchnia z lodówką i kuchenką. Na pierwsze piętro wchodziło się schodami od strony szczytowej ściany budynku.
Dwa pokoje przechodnie. Spadzisty dach i straszny upał, gdy tylko wpadało tam trochę słońca.
Wykąpaliśmy się. Znaleźliśmy pomost tam, gdzie był zawsze; w sitowiu po południowej stronie cypla. Henry powiedział, że w tym roku przerobi go na most pontonowy. Przytaknąłem i stwierdziłem, że to cholernie dobry pomysł. Tylko że przydałyby się lepsze deski, powiedział Henry.
Przez chwilę leżeliśmy na materacach, opalaliśmy się i trochę gadaliśmy. Albo paliliśmy. Henry poczęstował mnie dwoma papierosami i zagroził, że mnie zabije, jeśli powiem o tym ojcu. Ja oczywiście nie miałem takiego zamiaru. Wyjechaliśmy do domu wczesnym popołudniem, gdy było najcieplej.
Wieczorem Henry musiał iść na mecz piłki nożnej. Wzięliśmy ze sobą obie butle gazowe, aby je napełnić przed latem.
To była w sumie, fajna niedziela i pomyślałem, że może lato też będzie znośne. Ciężkie, ale do wytrzymania.
Tak naprawdę bardziej niż Edmund Fleischmann interesowały mnie czasopisma jego ojca, ale nie dałem tego po sobie poznać. Pokój Edmunda był wielkości mniej więcej ośmiu metrów kwadratowych, a makieta z kolejką zajmowała sześć metrów. Całość była dość praktycznie rozwiązana. Spał na materacu pod płytą, gdzie miał także lampę, półkę na książki i kilka szuflad z ubraniami. Nie widziałem żadnych zachodnich gazet.
– Przebudujemy? – zapytał Edmund.
– Okej – odpowiedziałem.
W dwie godziny przebudowaliśmy cały krajobraz, przejechaliśmy kolejką dookoła, doprowadziliśmy do kilku zderzeń, aż nam się to znudziło.
– Właściwie to najfajniej się buduje – stwierdził Edmund.
– To prawda – przytaknąłem.
– Wszystko dostałem od kuzyna – powiedział Edmund. – Ożenił się i żonka nie pozwoliła mu tego zatrzymać.
– O kurde… – westchnąłem. – Tak bywa.
– Trzeba uważać, gdy się wybiera babę – oznajmił Edmund. – Idziemy do kuchni wciągnąć pommaca? [1]
Wyżłopaliśmy pommaca w kuchni Edmunda, a ja wciąż zastanawiałem się nad świerszczykami i nad tym, że miał dwanaście palców zamiast dziesięciu, ale nie było jakoś okazji, by podjąć któryś z tych tematów.
Zamiast tego pojechaliśmy na rowerach do domu w kierunku ulicy Sportowej i napiliśmy się soku jabłkowego.
Zabrałem Edmunda do lasu i pokazałem betonową rurę. Cholernie mu się spodobała, w każdym razie tak powiedział. Potem przypomniał sobie, że miał być w domu na obiedzie już pół godziny temu, i rozstaliśmy się.
Pokój nauczycielski znajdował się na trzecim piętrze. Przylegał do niego duży taras, jedyny w budynku. Gdy zbliżały się wakacje, nauczyciele często tam siadywali pod pstrokatymi parasolami, pili kawę i palili.
Podczas krótkich wizyt Ewy Kaludis w szkole życie towarzyskie na tarasie zmieniało się. Stało się raczej i paliło zamiast siedzieć, i przewieszało przez barierkę, trochę obojętnie obserwowało szkolne boisko.
Ona była tego powodem i nic dziwnego, że ogiery ustawiały się wokół niej, kopciły i szczerzyły zęby.
Nauczyciel do spraw zaopatrzenia szkoły w pomoce naukowe Stensjöö. Koń Håkansson. Okularnik.
– Patrz na Okularnika, ja pierniczę! – krzyknął Benny. – Wsadza jej od tyłu!
– Gadanie – rzekł Balthazar Lindblom. – Nie odważy się jej tknąć. Tylko się gapią. Jeśli ją zaczepią, przyjdzie Armata Berra i ich zatłucze.
– Murowane – potwierdził Veikko. – Wystarczy, że kopnie kogoś piłką prosto w twarz. Facet z piekła rodem.
W tamte ciepłe dni pod koniec maja po stronie boiska, gdzie zbierały się dziewczyny, było wyjątkowo tłoczno. Piłkarze zaczęli się najwyraźniej interesować bardziej szlachetnymi sprawami, a na parkingu rowerowym zrobiło się po prostu ciasno. Ewa Kaludis uczyła tylko w naszej i jeszcze jednej klasie, więc mogliśmy się nią nacieszyć nie tylko wtedy, gdy akurat nadarzała się okazja, aby ją zobaczyć.
Na przykład w czasie przerw, gdy stała na tarasie. Kim Novak. Ewa Kaludis. Babka Armaty Berry.
Ja zaliczałem się do grupy szczęśliwców.
Angielski i geografię mieliśmy z beznadziejną Sintring, zanim wywróciła się na skrzyni. Koń Håkansson zastępował ją przez kilka tygodni, a teraz nawiedziła nas Ewa Kaludis. Na trzy tygodnie przed wakacjami.
Nawiedziła.
Właściwie wcale nie uczyła. Nie było takiej potrzeby. Harowaliśmy jak woły. Zawsze gdy wchodziła, w klasie panowała nabożna cisza. Uśmiechała się, a oczy jej lśniły. Przez klasę przechodziło lekkie drżenie. Potem siadała na katedrze, zakładała nogę na nogę i kazała nam kontynuować pracę od tej czy od tamtej strony.
Natychmiast rozpoczynaliśmy pracę. Ewa Kaludis siedziała na katedrze, bił od niej blask. Albo przechadzała się po klasie, przeciskając biodra między ławkami.
Jeśli podniosło się rękę, ona prawie zawsze stawała z tyłu po skosie, wyginała się do przodu i opierała piersiami o ramię ucznia. Albo jedną piersią.
O pomoc prosili prawie wyłącznie chłopcy, a powietrze w klasie było ciężkie od perfum i młodej tłumionej zmysłowości.
Właściwie nie wiedziałem, czy dziewczyny lubią Ewę Kaludis, bo prawie nigdy nie wymieniałem z nimi żadnych opinii, ale wydawało mi się, że czerpały jakieś korzyści z jej obecności. Na swój kobiecy sposób. Ale może się myliłem. Może były zazdrosne jak diabli.
Raz, gdy podniosłem rękę i poczułem jej pierś przy moim ramieniu i jednym policzku, myślałem, że zemdleję. Pociemniało mi przed oczami i pomyślałem, że równie dobrze mógłbym w tej chwili umrzeć. Chyba to zauważyła, bo położyła mi dłoń na ramieniu i zapytała, co mi jest. To oczywiście nie poprawiło sytuacji, ale przygryzłem język i powoli doszedłem do siebie.
– Źle się czuję – wypaliłem. – Wydaje mi się, że dostanę okres…
Nie wiem, dlaczego właśnie to powiedziałem, ale Ewa Kaludis tylko się zaśmiała, a Benny, który siedział obok mnie i jako jedyny usłyszał moją genialną odpowiedź, stwierdził na przerwie: „Niech mnie diabli, nigdy w życiu czegoś podobnego nie słyszałem”.
– Erik, do diaska, teraz twoje akcje dobrze stoją, to jasne jak cholera.
Nie byłem pewien, czy miał rację, cieszyłem się w każdym razie, że się nie wkurzyła.
– Poczekamy chwilę – powiedział ojciec. – Nie skończyli jeszcze obchodu.
Przytaknąłem. Ścisnąłem reklamówkę, tak że winogrona jeszcze bardziej się zgniotły.
– Nie zgnieć winogron – powiedział ojciec.
– Dobrze – odrzekłem.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy na zielonych ławkach. Pielęgniarki gnały w tę i we w tę, uśmiechając się do nas przyjaźnie.
– Obchód zawsze trochę trwa – stwierdził ojciec. – Dużo się wtedy dzieje.
– Wiem – odparłem.
– Zdążysz się jeszcze uczesać. Tam na rogu jest toaleta.
Poszedłem się uczesać nowym metalowym grzebieniem. Wyłamałem w nim pięć zębów od strony węższego końca, żeby móc otworzyć zamek w toalecie na dworcu kolejowym, ale nie podziałało. To nie miało znaczenia. Ważne było, że brakowało zębów. Jeśli się przebywało tam, gdzie dziewczyny, w dodatku bez metalowego grzebienia, nie było się wartym więcej niż przebita dętka rowerowa. Co najwyżej. Tak to już było.
– Pewnie niedługo będziemy mogli wejść do mamy – powiedział ojciec, gdy wróciłem.
– Wiem – odpowiedziałem. – Ale nie ma pośpiechu.
– Masz rację – rzekł ojciec.
Próbowała mnie przytulić, ale zamiast tego ja pogładziłem mamę.
Ojciec usiadł po jej prawej, a ja po jej lewej stronie.
– Kupiliśmy trochę winogron – powiedział ojciec.
– Jak miło – odrzekła mama.
Położyłem reklamówkę na żółtym szpitalnym kocu.
– Jak ci idzie w szkole? – zapytała mama.
– Dobrze – odpowiedziałem.
– Zwolniłeś się dzisiaj z lekcji?
– Tak.
Zajrzała do torby i z powrotem ją zwinęła.
– A jak w domu?
– Bez problemów – odparłem. – Tata czasem przypali sos, ale każdego dnia idzie mu coraz lepiej.
Mama, zamykając oczy, uśmiechnęła się, tak jakby kosztowało ją to wiele wysiłku. Spojrzałem na nią. Była szaroniebieska na twarzy, a jej włosy wyglądały jak zwiędła trawa.
– Bez problemów – powtórzyłem. – Czy jest tu toaleta?
– Oczywiście – powiedziała zmęczonym głosem. – W korytarzu.
Przytaknąłem i wyszedłem. Usiadłem na sedesie i przez dwadzieścia pięć minut usiłowałem się wysrać. Potem wróciłem do rodziców.
Mama i tata siedzieli blisko siebie i szeptali. Gdy wszedłem, zamilkli. Usiadłem na krześle po lewej stronie łóżka.
– Wkrótce jedziecie do Genezaret? – zapytała mama.
– Tak – powiedziałem. – Henry i ja byliśmy tam już i trochę posprzątaliśmy.
– Dobrze, że Henry i Emmy troszczą się o ciebie.
– Tak – przytaknąłem.
– Henry’emu całkiem dobrze idzie – rzekł ojciec.
Na chwilę zrobiło się cicho.
– Miło, że mnie odwiedziłeś – powiedziała mama.
– E tam – odpowiedziałem.
– Chyba będziemy już szli – przerwał ojciec. – Zdążymy na autobus piętnaście po.
– No, idźcie – odparła mama. – Krzywda mi się tu samej nie stanie.
– Przyjdę jutro po pracy – odparł tata.
– Krzywda mi się nie stanie – powtórzyła mama. Wstałem i pogłaskałem ją po ramionach, potem wyszliśmy.
Wyjąłem opowieści o Pułkowniku Darkinie i przeliczyłem je. Wszystko się zgadzało. Sześć czarnych zeszytów w ceratowych okładkach, po czterdzieści osiem stron każdy. Pięć zeszytów było zapisanych; szósty prawie skończony. Włożyłem zakończone przygody z powrotem do plastikowej siatki i zamknąłem je głęboko w szufladzie, gdzie trzymałem bieliznę. Nie była to idealna kryjówka; wiele razy myślałem o tym, aby zorganizować coś lepszego, zakopać siatkę gdzieś w lesie. Głęboko ukryta w ziemi tam byłaby bezpieczna od kradzieży.
Nic jakoś z tego nie wyszło. Ale teraz, gdy matka leżała w szpitalu, szuflada na bieliznę była znacznie pewniejsza. Ojciec nie grzebał w moich rzeczach. W ogóle rzadko kiedy wchodził do mojego pokoju.
Rozpocząłem „Pułkownika Darkina” jakieś dwa lata wcześniej. Pierwszy zeszyt dostałem w prezencie urodzinowym od Lindy Britt, tłustej kuzynki z długimi jak u królika zębami. Uważała, że powinienem zacząć pisać pamiętnik. Bo ona to robiła i było to bardzo rozwijające.
W zeszycie nie było linii, co uznałem za dość dziwne, skoro chciała, abym w nim pisał. Wziąłem więc linijkę i podzieliłem strony na pola jak w komiksie – czterdzieści osiem kartek po cztery okienka na stronie i już wkrótce pisałem „Pułkownika Darkina i złotą ligę”. Była to przygodowa historia, której akcja rozgrywała się pomiędzy Londynem, Askersundem i Dzikim Zachodem i zawierała wszystko, czego można było wymagać – zapętloną podwójną grę, opisy aktów niewzruszonej uczciwości i celne dialogi.
– Ma pan dokładnie sekundę na odpowiedź, inżynierze Frega, mój czas jest cenny.
– Niezłe ciało, panno Carlson. Chyba nie chce go pani stracić?
– Na miłość boską, Nessie, zapomniałeś zamieszać rum w herbacie!
Sam Pułkownik Darkin był psem gończym, który wycofał się do swojego bunkra w górach, ale wyruszał do akcji, gdy wymagała tego sytuacja na świecie. Jego towarzyszką była blondyna o dużym biuście i wielkiej władzy nad męskim rodzajem.
Nazwałem ją Vera Lane i zakochałem się w niej od pierwszego zapisanego okienka. W tej chwili siedziała zamknięta pod kluczem na strychu szalonego naukowca o nazwisku Finckelberg. Właśnie z warkotem wyruszył swoim ferrari do miasta, by zakupić benzynę w celu podpalenia domu z Verą w środku.
Darkin znajdował się sto kilometrów od tego miejsca na motocyklu BSA-300 LT z diamentowymi szprychami. Byłem zmuszony posłać po niego w odpowiednim momencie, zanim płomienie zaczęłyby ślizgać się po pięknym ciele Very Lane; śpieszyłem się z przywołaniem Darkina także dlatego, że kończył mi się zeszyt i kiepsko szło rysowanie ognia.
Nie byłem szczególnie dobry w rysowaniu komiksów, sam zdawałem sobie z tego sprawę. Ale miałem pewne zobowiązania w stosunku do postaci, które stworzyłem. Gdybym ich nie opisywał i nie rysował, leżałyby w szufladzie na bieliznę jak zapomniane marionetki.
Czasem było ciężko. Ale przeważnie – zwłaszcza gdy się naprawdę wciągnąłem w pracę – była to najbardziej sensowna rzecz, jaką zajmowałem się w trakcie mojego dorastania. Tylko w tych chwilach udawało mi się zapomnieć o całym gównie tego świata.
Nigdy nikomu tego nie pokazałem. Nigdy nikomu nie opowiedziałem o Pułkowniku Darkinie.
Takie to było zajęcie.
Otworzyłem sok jabłkowy. Pociągnąłem dwa łyki i rozmyślałem.
– Do diabła! – napisałem w dymku Darkina. – Powinienem był się domyślić, w czym rzecz.