Mimo że byliśmy w centrum wydarzeń, to dopiero z „Kurrena” i „Gazety Regionalnej” dowiedzieliśmy się o postępach policji w sprawie morderstwa. Komendant Eimestrand już pierwszego dnia dał do zrozumienia, że lada dzień odnajdą sprawcę, więc nie trzeba wzywać służb kryminalnych ze stolicy. Twierdził, że ma absolutne zaufanie do śledczego Lindströma i jego sposobów działania, niemniej był otwarty na wszystkie wskazówki napływające ze środowiska detektywistycznego. Ważne było oczywiście, aby wszyscy pomagali w rozwiązaniu tego krwawego dramatu, który wstrząsnął całą okolicą oraz szwedzkim światem sportowym.
Drużyna narodowa dostała cios w splot słoneczny, jak się wyraził w „Gazecie Regionalnej” ktoś piszący pod pseudonimem „Bejman”.
W sobotę policja nie potrafiła wskazać sprawcy. Mówiło się, że sprawdza różne tropy i że za wcześnie na to, by mogła skierować podejrzenia na konkretną osobę.
Może było to dzieło jakiegoś szaleńca? A może to jeszcze ktoś inny się za tym krył?
Z informacji zamieszczonych w gazetach wynikało, że Bertil Armata Albertsson spotkał swego zabójcę gdzieś między dwunastą a drugą w nocy ze środy na czwartek. Prawdopodobnie został zaatakowany w chwili, gdy wysiadał z samochodu, który właśnie zaparkował na tym niewielkim parkingu, gdzie go później znaleziono – przy wąskiej i kamienistej drodze leśnej łączącej teren domków rekreacyjnych Sjölycke z kąpieliskiem Wieprzowa Skałka nad jeziorem Möckeln. Jaką sprawę chciał załatwić w tym miejscu i o tej porze Albertsson, pozostawało głęboką tajemnicą. Przesłuchania ludzi, którzy znali ofiarę, na przykład jego narzeczonej Ewy Kaludis, nie ujawniły niczego, co mogłoby rzucić światło na to, co się wydarzyło.
Jeśli chodzi o sam akt morderstwa, to zabójca posłużył się tak zwanym tępym narzędziem, najprawdopodobniej jakimś większym młotkiem. Wystarczył jeden cios. W głowę Albertssona, w górną jej część. Młotek przeszedł przez kość ciemieniową aż do mózgu. Śmierć nastąpiła natychmiast.
– Prosto w twarz – powiedział Edmund i odłożył „Kurrena”. – Idziemy do wody?
Niemal od samego początku zawarliśmy z Edmundem pewne porozumienie. Cichy układ, że nie będziemy gadać o morderstwie. W każdym razie nie więcej, niż wymagała sytuacja. Oczywiście obaj o tym rozmyślaliśmy, całe to wydarzenie przysłoniło nam inne sprawy. Potworność opanowała każdy obszar naszej podświadomości. Jednak ciągłe rozmawianie o tym byłoby po prostu ponad nasze siły.
Zdecydowanie. Było to na tyle oczywiste, że nie trzeba było tego głośno mówić.
Jedna z tych rzeczy, które się same ustaliły. Taki cichy układ niewymagający słów.
Myśląc o nim, stwierdzałem, że był on tak samo naturalny jak i dziwny. Mimo że przebywaliśmy ze sobą zaledwie kilka miesięcy, odnosiliśmy wrażenie, jakbyśmy znali się całe życie. Jakbyśmy co najmniej byli bliźniakami, bo i tak zdarzyło mi się kiedyś pomyśleć.
Choć jeśli chodzi o Ewę Kaludis, to było trochę inaczej. Ją musieliśmy czasem umieścić w porządku dnia, co akurat wydawało się oczywiste.
– Zastanawiam się… – zaczął Edmund. – Zastanawiam się, jak wytłumaczyła się policji z tego podbitego oka?
– Niezbyt dobrze się teraz czuje – powiedziałem.
– Musi się czuć samotna – odrzekł Edmund. – Bez Henry’ego i w ogóle. Bo chyba nie sądzisz, że się spotykają?
– Nic nie myślę na ten temat – odpowiedziałem.
Jednak myśl, by ją odwiedzić, już wtedy zaczynała kiełkować w mojej głowie. W Edmunda pewnie też.
Śledczy Lindström zjawił się po raz kolejny w niedzielę. Był u nas góra godzinę, jednak zdążył porozmawiać z całą naszą trójką. Po kolei. Tym razem ja i Edmund zostaliśmy rozdzieleni.
– Chodzi mi tylko o parę szczegółów – oznajmił, gdy nadeszła moja kolej.
– Szczegółów? – zdziwiłem się.
– Szczegółów – powtórzył Lindström. – Może nie są one aż tak istotne, jednak to dzięki nim dochodzi się do sedna.
– Życie pokaże – powiedziałem.
Na chwilę zmarszczył czoło. Przełożył kartkę w zeszycie i parokrotnie postukał długopisem.
– Czy macie tu dużo narzędzi?
– Narzędzi?
– Piły, siekiery, młotki i takie inne.
– Bo ja wiem – powiedziałem. – Coś by się znalazło.
– Szczególnie interesują mnie większe młotki, kilofy.
– Aha…
– Macie tu takie rzeczy?
Zacząłem się zastanawiać.
– Jeden młotek jest na pewno w szufladzie z narzędziami – powiedziałem. – Ale ten jest akurat mały.
– Czy to ten?
Wyciągnął młotek, który chował pod stołem. Rozpoznałem go błyskawicznie.
– Tak.
– Jesteś pewien?
Przyjrzałem mu się uważniej.
– Tak, to ten. Używaliśmy go, kiedy budowaliśmy pomost, poznaję go.
– Twoje szczęście – powiedział Lindström. – To, co mówisz, zgadza się z tym, co powiedział twój kolega.
Nie odpowiedziałem.
– Nie macie jakiegoś większego?
– Owszem – odpowiedziałem. – Z tego, co pamiętam, to mamy w szopie taki kilof.
– Naprawdę? – Lindström wyglądał na zaskoczonego. – Może pójdziemy go zobaczyć?
Zaprowadziłem go do rozwalającej się szopy stojącej obok wychodka. Zdjąłem skobel i spojrzałem na stos gratów.
– Nie wiem, gdzie dokładnie leży.
Przeszukiwałem całe pomieszczenie.
– Nie możesz go znaleźć? – dopytywał się Lindström.
Wyjął fiolkę z bronzolem i kiwał się z pięt na palce.
– Na to wygląda.
– Zresztą to nie ma znaczenia. Pewnie wcale go tu nie ma. Twój brat też go tu szukał i nie znalazł. Nie przychodzi ci do głowy, gdzie ewentualnie mógłby jeszcze być?
Wyszedłem z szopy i otrzepałem się z kurzu.
– Nie – odpowiedziałem. – Naprawdę nie.
– Może pamiętasz, kiedy go ostatni raz widziałeś?
Wzruszyłem ramionami.
– Niezbyt. Możliwe, że jakieś parę tygodni temu.
– Nie używaliście go, kiedy budowaliście pomost?
– Nie.
Wróciliśmy do kuchni.
– Druga rzecz – powiedział Lindström po tym, jak skończył coś notować. – Druga rzecz ma związek z niejaką Ewą Kaludis.
– Tak?
– Znasz ją?
– Była u nas w szkole na zastępstwie – powiedziałem. – W maju i czerwcu. Ale tylko na kilku przedmiotach, kiedy prowadząca je nauczycielka złamała nogę.
Lindström pokiwał głową.
– Dobrą była nauczycielką?
– Raczej tak. Na pewno tak.
– Wiesz, że spotykała się z Bertilem Albertssonem?
– Tak.
– Widziałeś ją może tego lata?
– Nie – odpowiedziałem. – Moment… tak. Raz w parku Lacka.
– W parku Lacka?
– Tak.
– Tylko tam?
– Tak.
– Może jeszcze gdzieś?
– Nie.
– Jesteś pewien?
Po chwili namysłu odpowiedziałem:
– Przynajmniej na tyle, na ile jestem sobie teraz w stanie przypomnieć.
Lindström milczał przez kilka sekund, nic nie zapisywał.
– Zdaje się, że jeszcze raz będę musiał tu zawitać – powiedział. – Jeżeli znajdziesz ten kilof, wolałbym, abyś dał mi o tym znać.
– Na pewno to zrobię – obiecałem.
Uścisnęliśmy sobie ręce, potem poszedł.
Kiedyś w czwartej klasie Balthazar Lindblom zsikał się w majtki. Stało się to na lekcji religii u Brytwy, na którego wołaliśmy „Brzytwa”, bo był wyjątkowo ostry. I nieprzekupny. Nie warto było podskakiwać czy postępować inaczej, niż sobie życzył.
Sam incydent zdarzył się w chwili, gdy do końca lekcji zostało niewiele ponad dziesięć minut, a ponieważ wszyscy siedzieliśmy cicho nad książkami, natychmiast usłyszeliśmy, że pod ławką Balthazara coś leje się strumieniem.
Brzytwa też.
– Co to ma być? – wrzasnął. – Co ty wyprawiasz, ośle jeden.
Balthazar, nim odpowiedział, zdążył się już cały zmoczyć. Kałuża na podłodze przerodziła się w całkiem spore bajoro, aż my, siedzący najbliżej, musieliśmy unieść nogi do góry.
– Przecież profesor sam powiedział – bronił się Balthazar.
– Że co? – pienił się Brzytwa. – Jak mam to rozumieć?
– Profesor powiedział, że za potrzebą można pójść dopiero w czasie przerwy. Więc po co miałem prosić teraz o pozwolenie na wyjście?
Tylko raz zdarzyło się, że Brzytwa zakończył lekcję dziesięć minut przed dzwonkiem na przerwę.
A Balthazar Lindblom to jedyna osoba, jaką znam, której udało się zostać w pewnym sensie bohaterem, choćby na krótko, tylko dlatego, że się posikał.
Z czasem nie samo zdarzenie, ale komentarz Brzytwy wrył mi się w pamięć. To, co powiedział, zanim pozwolił nam wybiec na boisko.
– I słusznie. Postąpiłeś jak najbardziej właściwie, chłopcze.
Przypomniałem sobie Brzytwę, kiedy śledczy Lindström już wyjechał z Genezaret w tamto niedzielne popołudnie. Nie to, żeby ci dwaj byli aż tak do siebie podobni, czy to w zachowaniu, czy w wyglądzie, a jednak mieli jedną cechę wspólną. Coś nieprzekupnego, pomyślałem. Coś, czego nie było sensu zmieniać albo się temu przeciwstawiać.
Nie wiedziałem tylko, czy to dobrze, czy źle.
Szczerze mówiąc, po raz pierwszy tego lata Britt Laxman zwróciła na nas uwagę. Na Edmunda i na mnie. Tamtego poniedziałkowego przedpołudnia, kiedy weszliśmy do sklepu w Åsbro, uruchamiając drzwiami wiszący nad nimi dzwonek.
Właściwie pierwszy i ostatni raz.
– Ach, witam, witam! – zawołała, pokazując wszystkie szesnaście przednich zębów i przestając nagle zupełnie przejmować się siwą starszą panią stojącą przy ladzie, która nie mogła się na nic zdecydować. – Co u was? Jak leci?
Przynajmniej znała już nasze imiona. Spojrzałem na Edmunda. Rozejrzałem się po sklepie. Tłok jak nigdy wcześniej. Dotarło do mnie, że Britt Laxman nie była jedyną osobą, która wiedziała, kim jesteśmy. Zrozumiałem też, że niektórzy nie byli tam tylko po to, by coś kupić. To, że nagle zrobiło się cicho i wszystkim przyrosły języki do podniebienia, miało jakiś związek z naszym przybyciem, było to jasne jak słońce. Z jednej strony schlebiało, z drugiej było wrogie. Myślę, że Edmund też tak to odczuł.
Trzy sekundy, nie więcej, ale wystarczyło. Popatrzeliśmy na siebie i zrozumieliśmy. Po chwili stary major Casselmiolke odchrząknął i wrócił do dyskusji z Moppe Nilssonem przy stoisku z wędlinami.
– Ślad! – zagrzmiał tym swoim silnym wojskowym głosem. – Musi być chyba jakiś trop! Jakieś ślady, do licha! Teraz czekają na analizy! Weź pod uwagę, że nastąpił duży postęp w nauce!
– A mnie się tam inaczej wydaje – odparł leniwie Moppe, grzebiąc w serdelkach palcami, które także wyglądały jak serdelki. – Niech ten zbrodniarz Bogu dziękuje za deszcz.
– Deszcz? – zdziwił się Casselmiolke. – Bogu?
Tak jakby słyszał te słowa pierwszy raz w życiu.
– Deszcz, który spadł między czwartą a piątą rano – wyjaśnił Moppe. – Mówi się, że spłukał wszystkie ślady. Pisali o tym w sobotę w „Aftonbladet”.
– „Aftonbladet”? – zdziwił się Casselmiolke. – Nie miałem jej w rękach! Ma pani może jeszcze jeden egzemplarz?
– Niestety! – zawołała przez cały sklep Britt Laxman. – To, co miałam, zostało wykupione w pół godziny!
Potem odwróciła się do nas, znów się szczerząc i wybałuszając oczy.
– Czego sobie życzycie? – spytała. – Jak leci?
Sprawunki z listy wymienialiśmy najszybciej, jak potrafiliśmy. Gdy skończyliśmy, nie dała nam jednak szybko odejść od kasy.
– Jak myślicie? – szepnęła tak, aby większość nie słyszała. – Kto to zrobił?
Edmund spojrzał na mnie.
– Jakiś szaleniec – odparł po chwili. – Jakiś pomyleniec, który uciekł z wariatkowa. Czy to nie jasne jak słońce?
Później również trzymaliśmy się tej wersji. Wersji z szaleńcem. Kiedy ludzie pytali nas o zdanie, a zdarzyło się to raz czy dwa, Bóg raczy wiedzieć – w końcu widzieliśmy ciało, mieszkaliśmy tak blisko, musieliśmy w nocy coś słyszeć i tak dalej – wówczas zawsze powoływaliśmy się na teorię związaną z szaleńcem. Że ten, kto zabił Armatę Albertssona, musiał być chory psychicznie. Bez dwóch zdań. Nic innego nie wchodziło w rachubę.
Także teraz, kiedy staliśmy już na schodach u Laxmanow, wiedzieliśmy – bez żadnego uzgadniania – że to będzie nasza odpowiedź na wszystkie pytania.
Szaleniec.
No bo któż by inny?