Lata mijały i wszystko stopniowo zaczęło odchodzić w zapomnienie. Nie doczekaliśmy się z Ewą Kaludis potomstwa, zresztą było na to za późno. Kiedy się ponownie spotkaliśmy, miała czterdzieści siedem lat i oboje uznaliśmy, że ryzyko było zbyt duże. Jej córka Karla mieszkała u nas mniej więcej do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku, potem wyjechała na studia do Paryża. Tam poznała kruczoczarnego Francuza i już została. Z własnymi dziećmi zacząłem mieć kontakt, po tym jak Ellinor przeszła pierwsza złość. Mój najstarszy syn Frans mieszkał nawet u nas. Przez kilka jesiennych miesięcy, kiedy był na pierwszym semestrze w Wyższej Szkole Dziennikarskiej.
Mimo że cykl menstruacyjny skończył się Ewie kilka miesięcy po tym, jak skończyła pięćdziesiątkę, nie wpłynęło to jakoś drastycznie na nasze pożycie małżeńskie.
Z tego, co się zdążyłem zorientować na podstawie dyskretnych rozmów ze znajomymi, wiedliśmy wyjątkowo bujne życie seksualne. Nikt jakoś nie wpadł na to, że między nami jest dziesięć lat różnicy; nawet mnie czasem trudno było to pojąć teraz, gdy czasem o tym pomyślę. Tak widocznie jest, że z niektórymi ludźmi czas obchodzi się bardzo łagodnie, a innych narusza ze zdwojoną siłą.
Ostatni akord tej historii związanej z Genezaret czy Potwornością, jak to kiedyś określiłem, nastąpił wiosną i latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Od Ellinor, mojej byłej żony, dowiedziałem się na początku maja, że proboszcz Wester z Ånge miał zawał serca i leży w szpitalu w Östersund. Liczył się z tym, że może niedługo umrzeć, a ponieważ po odwiedzinach u nas dwanaście lat temu zachował numer do Ellinor, powiedział jej przez telefon, że zależy mu na rozmowie ze mną.
Nie zdziwiło mnie to, że Edmund przeszedł zawał; przypomniałem sobie jego olbrzymie cielsko i postanowiłem udać się do Östersundu przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Ta pojawiła się kilka dni później, wraz ze świętem Wniebowstąpienia Pańskiego i czterema wolnymi dniami. Stojąc przed wyborem pomiędzy samolotem, pociągiem a samochodem, ostatecznie zdecydowałem się na ten ostatni. Wyruszyłem w czwartek rano, by po upływie pół doby siedzieć na stalowym stołku u boku Edmunda.
Ten bynajmniej nie zgubił wagi od naszego ostatniego spotkania. Leżał jak lord pod żółtym kocem, przypominał morsa wylegującego się na plaży; miał wiele rurek przymocowanych do ramion i nóg zaopatrujących jego wielkie cielsko w pożywienie. Jego twarz była jak spleśniała siwofioletowa śliwka i naprawdę ciężko było wyrokować, czy przeżyje.
Tak czy owak, widząc mnie, poczuł ulgę.
– A twój prawdziwy ojciec? – spytałem. – Co z nim? Udało ci się do niego dotrzeć?
Edmund zaśmiał się głośno, lecz był to śmiech nieco wymuszony.
– Tak, odnalazłem go – powiedział. – Przykutego do łóżka w pewnym mieszkaniu niedaleko Lycksele. Nie poznał mnie, chyba zapomniał, że ma syna. Alkoholizm i nieleczona cukrzyca zrobiły swoje, zmarł parę miesięcy później.
Pokiwałem głową. Nie zdziwiło mnie to, że Edmund nie miał ochoty o tym rozmawiać. Ani ochoty, ani siły. Trzeba było sobie coś jeszcze wyjaśnić, bo potem mogło być za późno.
Rozmawialiśmy może pół godziny, na więcej nie pozwalały mu siły. Kiedy skończyliśmy, wyglądał na bardzo wyciszonego. Tak wyglądają tylko zmarli albo ciężko chorzy ludzie.
Jedną z ostatnich rzeczy, którą zdążył powiedzieć, było:
– To było mimo wszystko bombowe lato, Erik. Mimo Potworności, to było bombowe lato. Nigdy go nie zapomnę.
– Ani ja – zapewniłem i poklepałem go między rurkami. – Do końca swoich dni.
– Do końca swoich dni – powtórzył Edmund z wiarą w głosie.
Potem zasnął. Postałem chwilę, przyglądając mu się, i nagle stało się dla mnie jasne, że już nie leżał w łóżku szpitalnym, tylko unosił się na tafli jeziora Genezaret tamtej ciepłej nocy po miłosnej scenie, którą ujrzał przez okno.
Miałem nadzieję, że już tam pozostanie.
Zostawiłem go, mając poczucie spełnienia. Wymeldowałem się z hotelu Zäta i udałem się z powrotem na południe. I właśnie wtedy, kiedy przejeżdżałem przez lasy Dalarny i Värmlandii, postanowiłem sobie, że spiszę całą tę historię. Spiszę i uporządkuję. Jeśli jest tak, jak gdzieś wyczytałem, że każdy nosi w sobie jakąś opowieść, to moją jest na pewno zabójstwo Berry Albertssona.
Zresztą nie tylko moją.
Na początku lata, tydzień przed nocą świętojańską, wyruszyłem w podróż badawczą do miejsca, w którym spędziłem dzieciństwo.
Ewa długo się zastanawiała, czy jechać ze mną, czy nie. Ostatecznie została w domu, bo Karla napisała, że zamierza przyjechać ze swoim Francuzem.
Nie postawiłem stopy w tym położonym w dolinie mieście od czasu, kiedy się stamtąd wyprowadziliśmy na początku lat sześćdziesiątych i kiedy któregoś pięknego i pachnącego jaśminem letniego wieczoru przejechałem samochodem przez ulicę Kamienną. Było tak, jakbym się nagle przeniósł w czasie. Wiele się zmieniło, ale jeszcze więcej pozostało bez zmian. Domy przy Sportowej miały odnowione fasady, lecz kolory pozostały te same. W oknie naszej kuchni, tym od ulicy, stały, tak jak dawniej, dwie doniczki z pelargoniami. Zaparkowałem samochód i poszedłem do niewielkiego lasku. W rowie zobaczyłem… betonową rurę. Leżała nienaruszona przez trzydzieści pięć lat. Musiałem się lekko schylić, by się do niej dostać, jednak ogólnie obyło się bez większych problemów. Zapaliłem papierosa, lucky strike’a, którego kupiłem w kiosku na dworcu w Hallsbergu. Tak sobie siedziałem i paliłem, a łzy same cisnęły mi się do oczu.
„Czym jest życie?” – stawiałem sobie pytanie. – „Czym, do cholery, jest życie?”.
Myślałem o Bennym i jego matce, o Dupie-Enoku, o Balthazarze Lindblomie i o Edmundzie.
O mojej matce i ojcu.
O Henrym.
O tym dniu sprzed tysiąca lat, kiedy to Ewa Kaludis zajechała na boisko szkoły Stava swym czerwonym puchem. Kim Novak.
O słowach mojego ojca: „To będzie ciężkie lato, synu”. O nędznie wyglądających włosach matki i jej umierającym spojrzeniu w szpitalu. Czym jest życie?
O kafelkach w toalecie. O tych małych bliznach na stopach Edmunda, które były niezbitym dowodem na to, że kiedyś miał dwanaście palców.
O Ewie Kaludis. Jej ciepłych, zręcznych dłoniach na moich ramionach i jej nagim ciele.
Jedyne, co mi pozostało.
Jedyne, co udało mi się zatrzymać przy sobie, pomyślałem, to piękne ciało Ewy.
Mogło być gorzej.
Wyjeżdżając z miasta, pojechałem na południe ulicą Torfową. Kiosk Karlessona wciąż tam stał, za to nie było już automatu z gumą do żucia. Natomiast obok była przybudówka – kiosk z parówkami; wszystko nazywało się „Grill u Gullana”. Nie miałem ochoty się zatrzymywać.
Wzgórze Kleva było nachylone pod tym samym kątem, nawet jeśli teraz z perspektywy kierowcy kąt ten wydawał się nieco mniejszy.
Wciąż byłem w stanie wskazać miejsce, gdzie Edmund leżał i wymiotował po swoim brawurowym ataku na wzgórze. Droga do Åsbro była taka sama do zakrętu. Co prawda pojawiła się nowa stacja benzynowa, lecz poza tym wszystko wyglądało tak, jak to miałem zakodowane w pamięci. Zatrzymałem się przed sklepem Laxmanów, wszedłem do środka i kupiłem wodę Ramlösa oraz gazetę. Potężna kobieta stojąca przy kasie na pewno przekroczyła pięćdziesiątkę, pod pachami miała plamy potu. Nie było nic, co przeczyłoby tezie, że nazywała się Britt Laxman.
Wzdłuż ulicy przecinającej Sjölycke wybudowano ciąg nowych domków letniskowych, lecz kiedy ponownie wszedłem do lasu, znów przypomniałem sobie każdą ścieżkę i zakręt wzdłuż wijącej się żwirowej wstęgi. Dom Levisów wyglądał, jakby tam nikt nie mieszkał, ale już przedtem sprawiał takie wrażenie. Przejeżdżając obok niego, przypomniałem sobie tamtą wyliczankę. RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ. Pomyślałem o ojcu Edmunda, tym prawdziwym, co siadał na krawędzi łóżka i użalał się nad sobą i swoim maltretowanym synem. Te myśli zaczęły się spiętrzać i nim spostrzegłem, znalazłem się na parkingu.
Wydawał mi się o wiele mniejszy. Jego krawędzie porastało zielsko, ale może tak miało być, choć powiedziałbym raczej, że nie było to zaplanowane. Wysiadłem z samochodu i patrzyłem na dwie ścieżki, ta na lewo prowadząca do Lundinów cała była zarośnięta, ta po prawej stronie prowadząca do Genezaret była wydeptana i wyglądała, jakby ktoś z niej korzystał. Po chwili wahania poszedłem nią w kierunku jeziora. Genezaret również znajdowało się na swoim miejscu. Ta sama pochylona rozwalająca się chałupa, ale odmalowana i z nowym dachem. Mała altanka na trawie i białe meble ogrodowe zamiast naszych starych brązowych. Także grill na zewnątrz i antena satelitarna. Lata sześćdziesiąte kontra lata dziewięćdziesiąte, pomyślałem. Czterdzieści dziewięć zamiast czternaście. Drzwi i okno do kuchni były otwarte. Zrozumiałem, że ktoś musi być w środku. Nie miałem jednak ochoty wyjaśniać, po co przyjechałem, więc zatrzymałem się u wylotu ścieżki. Spojrzałem na wszystko przez okulary o szkłach trzydziestopięcioletniej grubości; szopa i wychodek wciąż stały – a przede wszystkim – most pontonowy. Aż mnie zatkało ze wzruszenia, po moich policzkach zaczęły spływać łzy. Potem się odwróciłem i poszedłem w stronę parkingu. Wróciłem do samochodu i wyjąłem szpadel z bagażnika. Przeszedłem przez jezdnię i odliczyłem odległość między drzewami. Bez problemu znalazłem tę niewielką, przykrytą mchem nieckę. Wbiłem szpadel i wydobyłem parę grud ziemi. Na trzonek trafiłem za trzecim razem. Wsunąłem pod niego szpadel i po chwili stałem, trzymając w ręce kilof. Wydawał mi się nieco lżejszy niż wtedy, jednocześnie mniej nadgryziony zębem czasu niż cokolwiek, co tego dnia zobaczyłem. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałem.
Delikatnie oczyściłem trzonek i młotek. Gdy już cała ziemia została usunięta, nic nie wskazywało, że przez cały ten czas nie leżał w szopie z innymi narzędziami. Albo że, powiedzmy, nie został wyprodukowany kilka lat temu.
Nic oprócz brązowo-czarnej przyschniętej mazi po jednej stronie młota. To niesamowite, jak niektóre rzeczy potrafią przetrwać. Przetrwać i przylgnąć.
Z powrotem zagarnąłem ziemię, całość przykryłem mchem. Włożyłem kilof do czarnego plastikowego worka. Położyłem go w samochodzie na podłodze, pod siedzenie pasażera, i odjechałem.
Dwie godziny później patrzyłem, jak worek tonie w czarnym i mulistym bajorze leśnym niedaleko Skara.
Słońce zaczęło zachodzić, komary bzyczały wokół mojej głowy, mimo to stałem jeszcze przez dłuższą chwilę, próbując zobaczyć otwór, który kilof przebił w tafli wody.
Gdy nie mogłem już nic dostrzec, wzruszyłem ramionami i ruszyłem w drogę powrotną do Göteborga.
Parę dni później leżeliśmy nago po tym, jak się kochaliśmy, Ewa i ja. Okno było szeroko otwarte. Była to jedna z tych letnich nocy, które w Szwecji zdarzają się trzy, cztery razy do roku, z ogrodu sąsiadów słychać było muzykę.
– Ta książka, którą piszesz… – powiedziała Ewa, gładząc mnie delikatnie po brzuchu. – Jak ci właściwie idzie?
– A, jakoś – odpowiedziałem. – Do przodu.
Leżała przez chwilę, nic nie mówiąc.
– Zawsze mnie nurtowała jedna sprawa.
– Tak? – powiedziałem. – Jaka?
– Właściwie to który z was zabił Berrę? Ty czy Edmund? To musiał być przecież któryś z was.
Obróciłem się na bok i przywarłem twarzą do jej piersi.
– Masz rację – odparłem. – To musiał być jeden z nas.
Potem powiedziałem kto.
– Co? – powiedziała Ewa. – Nie słyszę, co mówisz. Nie mów tak prosto w moje ciało.
Głęboko wciągnąłem nozdrzami jej zapach i w tej samej chwili w mojej głowie pojawił się obłok.
To niesamowite, jak niektóre obłoki potrafią przetrwać.