W lutym następnego roku ojciec znalazł pracę w AB Slotts i na Wielkanoc przeprowadzaliśmy się do Uppsali. Piętnastego skończyłem piętnaście lat i opuściłem rodzinne strony, by osiedlić się mieście, które kojarzyło mi się z nauką i keczupem. Zacząłem chodzić do szkoły katedralnej razem z dziećmi docentów i lekarzy, zapuściłem włosy, miałem pryszcze, no i kupiłem sobie gramofon.
Przez pierwszy rok mieszkaliśmy w ciasnej klitce obok dworca Wschodniego, potem przenieśliśmy się na ulicę Słoneczną na nowo wybudowane osiedle „Wzgórze Erika”. Trzy pokoje z kuchnią oraz widok z balkonu na skały i las; ojciec jakby trochę odżył, praca w fabryce keczupu do lekkich nie należała, jednak na pewno była spokojniejsza niż w więzieniu. Nawiązał nowe znajomości, raz w tygodniu grał w brydża i powoli budował swe szczęście z wdową ze „Wzgórza Sali”. Ja z kolei zakochałem się w ciemnowłosej dziewczynie mieszkającej naprzeciwko, a latem tuż po swoich szesnastych urodzinach w namiocie rozbitym w dolinie Häga przestałem być prawiczkiem. Pamiętam, że słuchaliśmy wtedy „House of the Rising Sun” dobiegającego z radia tranzystorowego, które ze sobą zabrała. Nie wiem, czy i ona wtedy straciła dziewictwo, w każdym razie tak twierdziła.
Henry dalej mieszkał w Göteborgu. Dostał stały etat w dzienniku „Göteborgs-Posten”, a dwa lata i dwa miesiące po zabójstwie Armaty Albertssona zadebiutował powieścią „Zakrzepła miłość”, opublikowaną przez wydawnictwo Norsteds Förlag. Książka zebrała dobre recenzje w dziennikach „Svenskan” i „Dagens Nyheter”. Była też chwalona w jego własnej gazecie, ale nigdy nie napisał kolejnej. „Zakrzepłą miłość” przeczytałem w grudniu, podczas przerwy świątecznej i raz jeszcze kilka lat później, mimo to nie utkwiła mi jakoś szczególnie w pamięci. Kiedy w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku zmarł ojciec, między szpargałami, które po sobie zostawił, znalazłem jego własny egzemplarz książki z dedykacją. Porozcinana była do samego końca, ale między stroną osiemnastą i dziewiętnastą tkwił jako zakładka rachunek ze sklepu.
Moja poturbowana przez łosia ciotka zmarła w domu wariatów w Dingle kilka tygodni przed moim pójściem na studia. Udało się nam sprzedać Genezaret po całkiem przyzwoitej cenie, więc kiedy jesienią zacząłem studiować teorię filozofii, przeniosłem się do własnej kawalerki na ulicę Geiera. To z kolei spowodowało, że już prawie zapomniałem, że kiedyś byłem prawiczkiem. Nawet jeśli nie byłem podobny do Ricky’ego Nelsona, tak jak mój brat, to jednak całkiem nieźle sobie radziłem z płcią przeciwną; dziewczyny przychodziły i odchodziły, aż w końcu została ta jedna.
Nazywała się Ellinor. Już na początku lat osiemdziesiątych mieliśmy trójkę dzieci. Również ulica Geiera stała się wspomnieniem. Kupiliśmy dom w Norby, gdzie mieszkała klasa średnia i rósł bukszpan; pracowałem w liceum jako nauczyciel historii i filozofii, a Ellinor, poza siedzeniem w domu i zajmowaniem się dziećmi, zatrudniona była jako asystentka w laboratorium w firmie farmaceutycznej „Pharmacia” w miejscowości Boländerna.
Któregoś maja w połowie lat osiemdziesiątych gazeta „Expressen” zamieściła dwustronicowy artykuł o niewyjaśnionych zabójstwach w Szwecji, ze szczególnym uwzględnieniem spraw, które za rok lub dwa miały ulec przedawnieniu.
Jedną z nich było zabójstwo Armaty Albertssona. Siedzieliśmy z Ellinor w ogrodzie, bez prawie już zakwitł, a ja po raz pierwszy opowiedziałem jej o wydarzeniach, jakie miały miejsce w Genezaret na początku lat sześćdziesiątych. Kiedy zacząłem mówić, zauważyłem, że ta historia bardzo ją zainteresowała, więc starałem się wydobyć z mroków niepamięci jak najwięcej. Oczywiście pomijając niektóre szczegóły. Mimo że żyliśmy w otwartym związku bez zahamowań, niezręcznie było mi wspominać o tym, jak to onanizowaliśmy się z Edmundem, obserwując przez okno Henry’ego i Ewę Kaludis w akcie miłosnym. Na przykład.
Kiedy skończyłem opowiadać, moja żona spytała:
– A Edmund? Co się stało z Edmundem?
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem. Kompletnie nie mam pojęcia.
Żona spojrzała na mnie nieco zmieszanym wzrokiem, zmarszczyła czoło, co zwykło oznaczać, że nie pojmuje tych męskich niedorzeczności. Po raz kolejny.
– Mój Boże – powiedziała. – Mam rozumieć, że ot tak po prostu zerwałeś z nim kontakt?
– Matka zmarła – tłumaczyłem się. – Wyprowadziliśmy się stamtąd.
Ellinor wzięła gazetę do ręki i jeszcze raz przeczytała opis tamtego zdarzenia. Potem ułożyła się wygodniej w leżaku i przez chwilę się zastanawiała.
– Odnajdziemy go – powiedziała w końcu. – Odnajdziemy go i zaprosimy na obiad.
– Do cholery, tylko nie to.
Edmunda Westera udało się odnaleźć łatwiej, niż można się było spodziewać. Nie musiałem nawet zbytnio się starać, gdyż w pierwszych dniach czerwca, tuż przed zakończeniem roku szkolnego, Ellinor zakomunikowała, że go odnalazła i że zaprosiła na raki w sierpniu.
– Działasz za moimi plecami – powiedziałem. – Chyba nie zaprzeczysz.
– Oczywiście, mój ty orle – odpowiedziała. – Głupich chłopów trzeba czasem zajść od tyłu.
– Gdzie mieszka? – spytałem. – Jak go odnalazłaś?
– Bez problemu – wyjaśniła. – Jest księdzem. Proboszczem w Ange.
Uśmiechnąłem się. Znowu Norlandia, pomyślałem.
– Przez telefon wydawał się miły i szczerze rozradowany. Oświadczył, że już najwyższy czas, byście się spotkali. Powiedział, że będzie o czym rozmawiać.
– Doprawdy? – wyraziłem swoje powątpiewanie. – Na twoim miejscu nie robiłbym sobie dużych nadziei.
– Tak czy owak, będzie tu w sierpniu – powiedziała Ellinor. – Ciekawie będzie go spotkać. Nie poznałam jeszcze nikogo, kto pamięta cię z dzieciństwa.
– Poznałaś mojego ojca – zauważyłem. – No i Henry’ego.
Palcem wskazującym zaprzeczyła.
– Oni się nie liczą – powiedziała. – Twój ojciec nie żyje. A twojego brata widziałam trzy razy w życiu.
Miała rację. Ojciec nie żył już od dziesięciu lat, a kontakt z Henrym urwał się zupełnie, po tym jak wyemigrował do Urugwaju pod koniec lat siedemdziesiątych. Ostatnia kartka świąteczna przyszła od niego w Wielki Czwartek cztery lata temu.
Pierwszy tydzień tegorocznego lata upłynął mi na powracaniu myślami do dzieciństwa. Pewnej ciepłej i przepełnionej zapachami nocy pierwszy raz od dwudziestu lat śniłem o Ewie Kaludis. Ciekawe, że nie był to sen erotyczny, za to pojawiały się obrazy i nastroje z tamtego dnia, kiedy z pobitą twarzą siedziała na leżaku, masując moje plecy.
W każdym razie czułem się dość dziwnie, kiedy się obudziłem. W pewnym sensie trochę żałowałem, lecz przecież człowiek nie wybiera, co mu się będzie śniło.
Upłynął kolejny tydzień. Pomyślałem, że skoro Edmund jest teraz proboszczem, to na pewno musiał tu w Uppsali studiować. A ponieważ odkąd tu osiadłem, nie opuszczałem tego uczelnianego miasta na dłużej, oznaczałoby to, że jako dorośli też byliśmy z Edmundem obok siebie. Przynajmniej przez kilka lat. Ten fakt nie dawał mi spokoju. Dlaczego nie wpadliśmy na siebie w mieście albo na uczelni, a jeśli do tego doszło, to czemu się nie rozpoznaliśmy? Powiedziałem o tym Ellinor, a ona na to, że inaczej się wygląda, mając czternaście lat, a inaczej dwadzieścia i że to raczej reguła, a nie wyjątek, że bez słowa przechodziliśmy obok siebie.
Kiedy Edmund wreszcie się zjawił, zrozumiałem, że miała rację.
Ten podobny do olbrzyma mężczyzna z długą brodą, który stał na schodach, kiedy otworzyłem drzwi wejściowe, z czternastoletnim Edmundem miał mniej więcej tyle wspólnego, co wróbel z żyrafą. Przeanalizowałem potem sprawę i doszedłem do wniosku, że jeśli przyrastał na wadze proporcjonalnie, to musiało mu przybywać średnio pięć kilogramów rocznie od czasu, kiedy go ostatni raz widziałem w powiatowej szkole realnej w K-a. Koloratkę zakrywała nie tyle broda, ile podwójny podbródek. Podniszczony sztruksowy garnitur, który miał na sobie, posiadał – oceniając na oko – pewien zapas na najbliższe trzy, cztery lata nabierania wagi w tym tempie.
– Erik Wassman? – powiedział, trzymając z tyłu bukiet kwiatów dla mojej żony.
– Edmund – odpowiedziałem. – Bardzo się nie zmieniłeś.
Wieczór był przyjemniejszy, niż się spodziewałem. Nasze profesje wyrobiły w nas umiejętność rozmawiania zarówno na beztroskie, jak i poważne tematy, raki zaś, dzięki zdolnościom kulinarnym mojej żony, były naprawdę wyśmienite. Dzieciaki zachowywały się jak na nie całkiem przyzwoicie i bez strojenia fochów poszły do łóżka. Piliśmy piwo, wino, ale też drinki i koniak, a początkowe rozczarowanie Ellinor, spowodowane naszym brakiem chęci rozmawiania o tamtym lecie w Genezaret, stopniowo słabło.
Nie to, żebyśmy nie wspominali o Armacie Albertssonie i zabójstwie, lecz obaj z Edmundem szybko zmienialiśmy temat, gdy tylko zaczynała go drążyć. Pamiętam, jak kontrolowaliśmy całą tę sytuację, i zauważyłem, jak łatwo z niektórymi pokonać przepaść czasu. Bardzo długiego czasu.
Gdyby Ellinor nie podjęła tematu dotyczącego obowiązku milczenia i potrzebie posiadania wyrzutów sumienia przez księży, wieczór można by uznać za stuprocentowo udany. Niestety, zanim zauważyłem, że Edmunda to pytanie zakłopotało, wszystko zaszło za daleko.
Przesadziliśmy też z kawą i koniakiem, więc niedziwne, że przez chwilę zgubiłem wątek rozmowy.
– Nigdy nie mogłam tego zrozumieć – powiedziała Ellinor. – Jak to jest, że księża mogą milczeć w sprawach, które zwykli ludzie muszą ujawniać? Bo jak będą trzymać je w sobie, to spotka ich kara.
– Wbrew pozorom to nie takie proste – odparł Edmund.
– Już prostsze być nie może – rzekła Ellinor. – Co u licha może usprawiedliwiać zbrodniarza?
– Oprócz prawa jest coś jeszcze – powiedział Edmund. – I oprócz sędziego.
– Czy nasze prawodawstwo nie opiera się na etyce chrześcijańskiej? – Ellinor nie dawała za wygraną. – Czy cały zachodni świat nie opiera się na wartościach chrześcijańskich? A może to wszystko nadaje się już tylko do wyrzucenia?
Edmund milczał, głaszcząc się po brodzie, wyraźnie spochmurniał. Chciałem zmienić temat, ale nie zdążyłem.
– Są przypadki – zaczął – w których człowiek potrzebuje zrzucić ciężar z serca. Nie nakaże się wszystkim milczeć, muszą być jednak tacy, których ten nakaz obejmie. Bo musi istnieć jakaś droga. Słuchacz, który cię wysłucha, gdy tego mocno potrzebujesz. Ktoś, kto przyjmie twoje słowa i opieczętuje.
– Nie bardzo rozumiem – powiedziała Ellinor.
– To są trudne kwestie – powtórzył Edmund. – Bywały chwile, kiedy sam miałem wątpliwości.
Niedługo potem pożegnał nas. Nie obyło się bez zapewnień, że będziemy utrzymywać kontakt, lecz było dla nas wszystkich jasne, że to czysta kurtuazja.
Kiedy poszedł, jeszcze chwilę siedzieliśmy z Ellinor w fotelach.
– To ma związek z morderstwem w Genezaret – oświadczyła nagle, wlewając mi odrobinę koniaku.
– Co masz konkretnie na myśli? – zapytałem. – Już nie chcę koniaku.
– Wyrzuty sumienia, oczywiście. Jego niechęć wobec postawionego pytania. To ma jakiś związek z zabójstwem Armaty Albertssona sprzed dwudziestu lat.
– Dwudziestu trzech – sprostowałem.
– To, że jest księdzem, nie ma z tym nic wspólnego.
– Ile wypiłaś? – spytałem. – Pewnie doświadczył czegoś takiego. Ktoś wyspowiadał mu się z popełnionej zbrodni, a on czuje wewnętrzną blokadę, by pójść z tym na policję. Każdy ksiądz przeżywa podobne rozterki. To nie było specjalnie miłe z twojej strony, że podjęłaś ten temat.
Ellinor wzięła łyk koniaku i długo się zastanawiała.
– All right – odezwała się. – Może i nie było to miłe, lecz i tak uważam, że mam rację.
– Lubiłem go w tamtym czasie – powiedziałem.
Przez kolejny tydzień myślałem o tym, co każde z nas powiedziało tamtego wieczoru. W końcu nie wytrzymałem i zadzwoniłem do Edmunda do Ånge i zapytałem wprost.
– Ty wiesz, co wydarzyło się tamtej nocy, prawda?
– Nie wiem, o co ci chodzi – odparł Edmund zirytowany.
– O to, na przykład, że wyszedłeś się wtedy załatwić. Nie zapytałem o to, zgadza się?
Nastała cisza. Zatrzeszczało w słuchawce i przez krótką chwilę pomyślałem, że to wytężone myślenie Edmunda mogło spowodować zakłócenia na linii.
– Nie widzę powodu, bym miał się przed tobą spowiadać – rzekł na zakończenie. – Równie dobrze ja mogę ci postawić to pytanie. Czy wiesz, kto zamordował Armatę Albertssona?
– Skąd mam to wiedzieć? – tym razem to ja się zirytowałem. – Przecież spałem i ty dobrze o tym wiesz.
Każdy z nas zamilkł po swojej stronie słuchawki, by po chwili ją odłożyć.
Może sprowokowałem to myślami, ale niezbity fakt, że jeszcze tej samej jesieni natknąłem się na Ewę Kaludis. W związku z targami podręczników w Göteborgu przez dwie noce mieszkałem w hotelu. O ile Edmunda ciężko było rozpoznać po kilku dekadach, o tyle z Ewą Kaludis nie było pod tym względem żadnego problemu. Żadnego.
Stała w recepcji, kiedy przyszedłem się zameldować. Odniosłem wrażenie, jakby jej osoby upływ czasu w ogóle nie dotyczył. Ta sama piękna sylwetka. Te same wystające kości policzkowe. Te same migdałowe oczy. Włosy, dawniej blond, były teraz rude, taki niuans, który jeszcze dodawał jej wdzięku, kolor, który przypuszczalnie był jej naturalnym. Mimo że zbliżała się do pięćdziesiątki, była pięknością wprawiającą w osłupienie, przynajmniej mnie się tak zdawało.
– Mój Boże! – wyrwało mi się z ust. – Ewa Kaludis.
– O, już jesteś – powiedziała. – Widziałam twoje imię.
Po ślubie nigdy nie zdradziłem Ellinor, a tu nie minęło pół minuty, a wiedziałem, że to się może zdarzyć. Nie tylko dlatego, że sam tego chciałem, ale też – może nawet bardziej – że zauważyłem, że Ewa też tego pragnęła. Zawołała do siebie młodą blondynkę, mówiąc, by ta ją zastąpiła. Można się było domyślić, że zajmowała kierownicze stanowisko.
Następnie otworzyła drzwiczki i poszła ze mną.
– Pokażę ci twój pokój – powiedziała. – Miło cię widzieć po tylu latach.
Pojechaliśmy windą do góry.
– Pamiętasz, co mi powiedziałeś pod koniec tamtego lata? – spytała, kiedy weszliśmy do pokoju. Pokiwałem twierdząco głową.
– I to, co zrobiłeś?
Jeszcze raz pokiwałem głową.
– Czy jest jeszcze w tobie ten czternastolatek?
– W każdym calu – odpowiedziałem.
Właśnie miała okres, poza tym była trochę zajęta, dlatego w ten pierwszy wieczór tylko rozmawialiśmy.
– Chcę podziękować za to, co zrobiliście tamtego lata – powiedziała Ewa. – Tobie i Edmundowi. Jak się zachowaliście po tym wszystkim i w ogóle, jakoś nie miałam do tej pory okazji, by to zrobić.
– Byłem w tobie zakochany – odrzekłem. – Wydaje mi się, że Edmund też.
Uśmiechnęła się.
– To Henry był we mnie zakochany. A ja w nim.
Spytałem, jak się później ułożyło między nią a moim bratem. Czy udało im się z czasem scalić ten związek, czy wszystko się rozmyło po tej Potworności.
– Spotkaliśmy się w końcu – powiedziała po chwili. – Tu w Göteborgu. Przeszło rok po tym wszystkim, wcześniej żadne z nas nie miało odwagi. Potem byliśmy jakiś czas ze sobą, nie wspominał nigdy o tym?
Potrząsnąłem przecząco głową.
– Prawie nie mam kontaktu z Henrym. On się przeprowadził i my się przeprowadziliśmy.
– Ale nic z tego nie wyszło – ciągnęła dalej. – Nie wiem, może to tamto zdarzenie rzuciło cień na nasz związek. Ta Potworność, jak ty to nazywasz.
Pokiwałem głową na znak, że ją rozumiem. Gdy się temu bliżej przyjrzeć, to rzeczywiście byłoby dziwne, gdyby się między nimi ułożyło.
Nie myślałem tymi kategoriami, mając czternaście lat i siedząc naprzeciwko śledczego Lindströma, lecz teraz wydawało mi się to logiczne. Nie tylko to, że Henry i Ewa nie stworzyli czegoś trwałego, ale i to, że był w tym jakiś sens.
Jakaś sprawiedliwość.
– Masz męża? – spytałem.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Miałam. Z tego związku mam czternastoletnią córkę, dlatego ciężko mi wykroić czas dziś wieczorem.
– Pamiętam dotyk twoich rąk na swoich barkach – powiedziałem. – Chciałbym się z tobą kochać jutro w nocy. Spróbuj przynajmniej.
Zaśmiała się.
– Jutro mam czas – powiedziała. – Postaram się, a jak nie, to myślę, że wystarczy, jeśli położymy się razem spać.
Wspólne spanie absolutnie nie wystarczyło. W nocy z szesnastego na siedemnastego października uprawiałem miłość z Ewą Kaludis po ponad dwudziestoletnim oczekiwaniu. Pierwszy raz kochałem się z nią. Było to najpoważniejsze wydarzenie w moim życiu, myślę, że w Ewy także. Przez następnych kilka lat spotykaliśmy się regularnie – odstęp czasowy między tymi spotkaniami ulegał skróceniu – a w miesiąc po rozwodzie z Ellinor przeniosłem się do Göteborga. Udało mi się dostać niezłą pracę w liceum w Mölndal, a na początku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku wreszcie zamieszkaliśmy pod wspólnym dachem. Ja, Ewa Kaludis i jej córka Karla.
– Czuję się jak w domu – szepnąłem Ewie pierwszej nocy.
– Witaj w domu – odrzekła.
Nie minęło wiele czasu, kiedy opowiedziałem jej, jak to tamtej nocy staliśmy z Edmundem pod oknem, patrząc, jak się kocha z Henrym.
W końcu byłem wtedy niedojrzałym czternastolatkiem. Miałem nadzieję, że to zrozumie.
Kiedy skończyłem mówić, dłonią zakryła mi usta, jednocześnie starając się na mnie nie patrzeć. Zaniepokoiłem się najpierw, lecz po chwili zauważyłem, że się śmieje.
– Co z tobą? – spytałem.
Zrobiła poważną minę. Oderwała rękę i wzięła głęboki wdech.
– Widziałam was – powiedziała. – Nie chciałam o tym mówić, ale powiem. Wiedziałam, że tam byliście.
– O Boże – jęknąłem. – To niemożliwe.
– Wszystko jest możliwe – powiedziała Ewa Kaludis i znów się zaśmiała.