Dziwne były te tygodnie po aresztowaniu Henry’ego. Miało się wrażenie, jakby wydarzyło się, co tylko mogło się wydarzyć, i cały świat wywrócił się do góry nogami, a jednocześnie wszystko było dość bezbarwne.
Prawie codziennie jeździliśmy z ojcem Killerem do Örebro. Najpierw odwiedzaliśmy Henry’ego w areszcie, a potem matkę w szpitalu. Fakt, że ojciec prowadził teraz Killera, było najlepszym dowodem tego, że dotychczasowa równowaga została zachwiana. Ojciec nie był człowiekiem, do którego by cokolwiek szczególnie pasowało, a już na pewno nie, by siedzieć za kierownicą czarnego volkswagena. Kierowcą był raczej kiepskim, lecz tu, w Killerze, to już była po prostu katastrofa. Pamiętam, jak wtedy nieraz myślałem, że się roztrzaskamy. Że niewiele brakowało, by za chwilę zdarzył się wypadek. Jakby tego jeszcze brakowało.
A jednak za każdym razem uchodziliśmy cało. W drodze do Örebro przed południem i z powrotem wieczorem. W bladożółtej celi Henry’ego nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, ja, ojciec i brat. Było tam łóżko przymocowane do ściany, mały stół, dwa krzesła oraz lampa. Henry zwykle leżał na łóżku, a my z ojcem siedzieliśmy na krzesłach. Ojciec miał zawsze „Kurrena” i paczkę lucky strike’ów, a Henry dziurę w skarpecie w okolicach dużego palca prawej nogi. Z czasem zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle zmienia skarpety, ale wolałem o to nie pytać.
– Wstyd, by tak traktować uczciwych ludzi – zwykł mawiać ojciec.
Albo:
– Jutro o tej porze będziesz już na wolności.
Henry rzadko kiedy zdobywał się na jakiś komentarz. Najczęściej, ledwo zdążyliśmy wyjść, od razu zabierał się do „Kurrena”, no i palił łapczywie, jakby od kilku dni nie miał papierosa w ustach.
Po odwiedzinach w areszcie udawaliśmy się do kawiarni. Do „Trzech Róż” albo „Młodej Pomony” na ulicy Rudebecksa. Ojciec brał kawę i bułkę z cynamonem, ja zamawiałem pommac z faworkami albo pommac z lukrowanym ciastkiem.
– Wziąłem trochę dodatkowego urlopu – mówił za każdym razem ojciec, gryząc bułkę. – Do czasu, aż wszystko się wyjaśni.
– To było ciężkie lato – zwykłem odpowiadać.
W szpitalu było jak zawsze, z dwoma małymi wyjątkami.
Stan zdrowia mamy bardzo się pogorszył. Ojciec siedział przy jej łóżku i płakał.
Kiedy już czułem, że też mi się zbiera na płacz, szedłem do toalety. To była naprawdę przyjemna toaleta, duża i przestronna. Ściany wyłożone były niewielkimi, nie do końca kwadratowymi kafelkami. Kiedy tak siedziałem ze spodniami i majtkami opuszczonymi do kostek, grałem sobie w myśli w kółko i krzyżyk. Bez rysowania krzyżyków i kółek, tylko kodując je w głowie. Potwornie trudna rzecz, tym bardziej że kafelki nie były do końca kwadratowe i nigdy nie udało mi się pokonać samego siebie.
– Sprawuj się dobrze, Eriku – mawiała matka, zanim wyszliśmy.
– Ma się rozumieć – obiecywałem.
– Nie wolno tracić odwagi – powiedziała kiedyś. – Ciężko ją w sobie odnaleźć, kiedy się ją raz utraci.
Przytaknęliśmy z ojcem.
Bo to była święta prawda.
Chyba była środa, kiedy ktoś kryjący się pod pseudonimem „R.L.” po raz pierwszy napisał w „Kurrenie” o zabójstwie Armaty Albertssona.
Nie wymienił imienia Henry’ego, za to napisał o Genezaret i Ewie Kaludis, a także o tym, że domniemany zabójca, który przebywa teraz w areszcie w Örebro, był kiedyś reporterem w pewnej gazecie. Pisał też, że motyw tej potwornej zbrodni nie był zbyt oryginalny, typowy przykład zazdrości o kobietę.
I niewątpliwie to tylko kwestia czasu, nim śledczy Lindström swymi wypróbowanymi sposobami sprawi, że aresztowany się złamie i przyzna do winy.
Przyzna się, że popełnił tę haniebną zbrodnię.
Czytając artykuł Lundberga, Henry co rusz wybuchał śmiechem i oboje z ojcem pomyśleliśmy, że może rzeczywiście coś było z nim nie tak.
Że może ta presja, którą na nim wywierano, powodowała, że zaczął się załamywać. I że niedługo się załamie, tak jak to przewidywał Rogga Lundberg.
– Jaka presja? – obruszył się Henry, kiedy ojciec z zatroskaną miną zapytał go o jego sytuację. – Mam brać do siebie wszystko, co ten skarlały kretyn pisze? Za kogo wy mnie, do cholery, macie? Myślałem, że jesteśmy rodziną.
Nie wiedziałem, co kryje się pod pojęciem „skarlały kretyn”, ale czułem pewną ulgę, słysząc, jak Henry wypowiada się w ten sposób.
Ojciec prawdopodobnie też, bo tego dnia w ogóle nie płakał w szpitalu, w drodze powrotnej zaś powiedział:
– Ten chłopak, Erik. Ten chłopak nie da się tak łatwo sprowadzić do parteru.
Po czym zaczął wyprzedzać, po raz pierwszy od pięciu dni.
Jeszcze tylko jeden raz spotkaliśmy się z Edmundem tego lata. Wieczorem w niedzielę, kiedy to ojciec Krzywej Gęby zajechał swym fordem do centrum. W samochodzie były nasze rowery; spytałem Edmunda, czy nie wpadnie na chwilę na Sportową. Odpowiedział, że nie, bo musi się jeszcze spakować. Ojciec zorganizował mu wyjazd do kuzynów do Mory. Miał tam zostać do końca wakacji.
Edmund raz opowiadał mi o tych kuzynach, gdy płynęliśmy do Laxmanow, i pamiętam ich jako dwóch sikających do łóżka głuchoniemych pędraków z wystającymi szczękami. A teraz nagle dojrzeli.
Edmund powiedział, że na północy na pewno będzie fajnie.
– Mają króliki i takie różne.
– Króliki? – powiedziałem.
– I takie różne – powtórzył Edmund, nie mogąc ustać spokojnie.
Powiedzieliśmy „cześć”, życząc sobie powodzenia.
Mniej więcej w tydzień po tym, jak Henry trafił do aresztu, pojechaliśmy z ojcem do Genezaret po resztę rzeczy. Ciuchy, żarcie itp. Cały czas lało jak z cebra, więc nie zostaliśmy dłużej, niż to było konieczne. Kiedy ojciec zajrzał do szopy z narzędziami, zorientował się, że nie ma kilofa. Zawołał mnie i spytał, czy nie braliśmy go do czegoś.
– Z tego, co pamiętam, to nie – powiedziałem. – Choć może… gdy budowaliśmy pomost.
– Przejdź się kawałek, może go gdzieś znajdziesz – polecił ojciec.
Moje poszukiwania przebiegały w strugach deszczu. W końcu oznajmiłem, że nigdzie go nie ma i że nie wiem, gdzie mógł się zapodziać. Ojciec spojrzał dziwnie, ale nic nie powiedział. Stał nieruchomo i patrzył, jakby mnie pierwszy raz w życiu widział.
Rebus, właśnie to słowo przyszło mi do głowy, kiedy w tamten deszczowy dzień staliśmy w kuchni w Genezaret. Byłem dla mojego ojca rebusem, który przez całe moje życie starał się rozwiązać, a teraz był szczególnie blisko. Idąc dalej tym tropem, pomyślałem, że może jest tak, że właściwie wszyscy ludzie są dla siebie nawzajem rebusami, a niektórzy nawet dla samych siebie.
Zaraz potem byliśmy gotowi do drogi. Pozamykaliśmy wszystko i z torbami oraz siatkami ruszyliśmy truchtem ścieżką do góry. Załadowaliśmy je do Killera i odjechaliśmy. Gdzieś w połowie drogi do Hallsbergu ojciec zapytał:
– Jak nie chcesz, to nie mów. Naprawdę jak nie chcesz, to nie mów… ale myślisz, że to on?
Zamyśliłem się. Potem powiedziałem:
– Chyba nie sądzisz, że twój rodzony syn jest mordercą?
Wśród rzeczy, które zabraliśmy z Genezaret, była maszyna do pisania i stos zapisanych kartek. Policzyłem je wieczorem, wyszło osiemdziesiąt pięć stron. Sporo skreśleń i nabazgranych piórem dopisków. Pomyślałem, że to wcale nie dziwne, iż Okularnik i inni ze szkoły Stava narzekali na te moje hieroglify, skoro mój, bądź co bądź, o osiem lat starszy brat bazgrał jak kura pazurem. Praktycznie nie dało się odczytać ani jednego wyrazu.
Nagle przypomniała mi się ta strona, która była w maszynie do pisania, ta, którą przeczytałem i zarejestrowałem w pamięci kilka tygodni wcześniej. Ta o ciele, żwirowej drodze i letniej nocy. Przejrzałem całą stertę trzy razy, bez rezultatu. Próbowałem sobie odtworzyć, co dokładnie było tam napisane, lecz tyle się wydarzyło przez ten ostatni czas, że nijak nie mogłem sobie przypomnieć.
Pamiętałem jedynie, że to był ładny fragment. Ładny, zaskakujący i nieco przerażający.
Dzień później zanieśliśmy Facitena i maszynopis Henry’emu, bo nas o to prosił. Także nowe opakowanie papieru do maszyny do pisania. Było po nim wyraźnie widać, że tylko czekał, aż sobie pójdziemy, by móc zasiąść do pisania.
Pomyślałem, że to dobry znak, że z powrotem nabrał ochoty do stukania.
Że mimo wszystko istnieje jeszcze jakaś nadzieja.
Parę dni później wieczorem natknąłem się na Ewę Kaludis. Poszedłem do Tornersów, by kupić coś gotowego, bo ojciec nie miał już siły pichcić. Mógłbym przysiąc, że stała i czekała na mnie. Było to przy sklepie Rower & Sport Nilssonów u zbiegu ulic Torfowej i Dworskiej, i z tego, co mi wiadomo, nie miała powodu, by tam stać. Przynajmniej wytłumaczalnego powodu.
– Cześć, Erik! – zawołała.
– Cześć – odpowiedziałem, przystając.
Znów miała na sobie koszulę a la Gloria Swanson i czarne rybaczki. I opaskę na włosach. Z jej twarzy zeszły już prawie wszystkie sińce i uderzyło mnie, jak piękną była kobietą.
Piękną do bólu, dodam.
– Dokąd idziesz? – spytała.
– Do domu – odpowiedziałem.
– Spieszy ci się, czy możemy chwilę porozmawiać? Idę w tę stronę.
– Oczywiście – odparłem – mam czas.
Szliśmy wzdłuż ulicy Torfowej. Mimo że miałem dopiero czternaście lat, byliśmy tego samego wzrostu. Pomyślałem sobie, że jeśli ktoś z daleka będzie nas oglądał, pomyśli, że jesteśmy parą, która idzie sobie ulicą. Młody mężczyzna i jego dziewczyna. Od tych myśli zakręciło mi się w głowie. Od tego, że szła tak blisko mnie.
I od tego, że przeszliśmy dość długi odcinek, a ona nic nie powiedziała. Aż do starej, łatanej eternitem willi Snukkesów.
– Boję się – powiedziała.
– Czego? – spytałem.
– Odwiedzić Henry’ego w areszcie.
– Dlaczego? – spytałem. – Nie jest tam tak źle, bywam tam codziennie.
– Nie o to chodzi. Zastanawiam się tylko, jak by do tego podeszła policja.
– Ach tak – powiedziałem – nie wiem, jak oni rozumują.
– Ani ja – odparła Lwa. – Nie chcę, by mieli jakieś mylne wyobrażenie.
Zastanawiałem się, co to za mylne wyobrażenie, którego dotąd nie mieli.
Choć nigdy się jej nie spytałem, co miała na myśli.
– Czy mógłbyś oddać mu ten list? – zapytała, kiedy doszliśmy do kiosku Karlessona.
Wziąłem od niej zaklejoną kopertę, na której nie było ani imienia, ani adresu. Wyróżniało ją jedynie to, że była bladoniebieska.
Potem już za dużo nie mówiliśmy, jednak zanim zdążyliśmy się rozstać, zebrałem się na odwagę. Sporą odwagę, którą nie wiem, skąd w sobie znalazłem.
Odwróciłem się do niej. Stałem teraz twarzą w twarz z Ewą Kaludis, dzieliły nas centymetry. Wyciągnąłem obie ręce do przodu i położyłem jej na ramionach.
– Ewa – powiedziałem. – Olewam, że mam dopiero czternaście lat. Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie, zakochałem się w tobie.
Głośno oddychała.
– Musiałem ci to powiedzieć – ciągnąłem dalej – tylko tyle, dziękuję.
Pocałowałem ją i odszedłem.
O Ewie Kaludis śniłem przez resztę tego lata. W tych snach kochała się z Henrym, lecz często okazywało się, że to nie Henry, lecz ja leżałem z nią w łóżku. Zwykle byłem w dwóch miejscach jednocześnie, za oknem i pod Ewą. Pod i w niej. Czasem po przebudzeniu nie byłem w stanie sobie przypomnieć, czy mi się śniła, czy nie. Chcąc się upewnić, badałem prześcieradło. Czy nie widniały na nim jakieś nowe plamy. Z reguły były.
Oczywiście w ciągu dnia też niełatwo było wyrzucić ją z pamięci, szczególnie często fantazjowałem o niej w szpitalnej toalecie. Była to dobra odskocznia od gry w kółko i krzyżyk. Czasem już w Killerze, w drodze do Örebro.
Teraz odwiedzę Henry’ego w areszcie. Potem udam się do szpitala, do umierającej matki. Tam będę myślał o Ewie Kaludis i walił konia.
Było mi wstyd, że takie rzeczy rodziły mi się w głowie.
Dwudziestego siódmego sierpnia doszło do buntu w powiatowej szkole realnej. Tego samego dnia postanowiono, że mój brat nadal pozostanie w areszcie. Znalazłem się w klasie I:3 B, mój wychowawca nazywał się Gunvald i seplenił. Trzydziestu dwóch nowych kolegów i dwunastu nowych nauczycieli. Cała masa nowych zajęć, takich jak fizyka, chemia, niemiecki czy poranne modlitwy, spowodowała, że zacząłem trochę inaczej patrzeć na życie.
W piątek, kiedy od mniej więcej miesiąca byłem uczniem tej szkoły, niespodziewanie zjawił się Henry. Czekał na mnie po lekcjach przed szkolną bramą. Szedłem w towarzystwie kilku kolegów z klasy, których słabo jeszcze znałem. Nagle wokół mnie zapanowała cisza.
Wszyscy oczywiście wiedzieli, kim był Henry, i teraz w okamgnieniu przypomnieli sobie, że byłem bratem mordercy.
Podszedłem do niego. Okulary przeciwsłoneczne, rozpięta biała nylonowa koszula i lucky strike wystający z kącika ust. Wyglądał jak Ricky Nelson. Czy raczej Rick.
– Cześć, Henry! – zawołałem.
– Cześć, brat – odpowiedział, uśmiechając się swoim skrzywionym uśmiechem. – Jak leci?
– Klawo – odparłem. – Wypuścili cię?
– Tak jest – rzekł. – Już po wszystkim.
Objął mnie ramieniem. Przeszliśmy przez ulicę i wsiedliśmy do Killera. Ci nowi koledzy wciąż stali w bramie, sprawiając wrażenie, jakby właśnie spadli z nieba i nie bardzo wiedzieli, w którą stronę się udać.
Henry przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszyliśmy, zostawiając za sobą chmurę dymu. Pomyślałem o tym, co mi powiedział na początku czerwca.
Życie powinno być jak motyl w letni dzień.
Jesień była jak pomost do czegoś nowego. Nigdy nie zapuściłem korzeni w powiatowej szkole realnej. Edmund także chodził do tej szkoły, ale do innej klasy. Nie trzymaliśmy się razem. Właściwie to przestałem się z kimkolwiek trzymać. I z tymi, z którymi się wcześniej znałem, i z tymi nowo poznanymi. Co prawda bywało, że siadywaliśmy z Bennym w betonowej rurze, by pogadać, ale to już nie było to samo. Bardzo się od siebie oddaliliśmy.
Poza tym starannie odrabiałem lekcje i w ogóle świeciłem przykładem, tak mi się wydaje. Dostałem piątkę z plusem z pierwszej klasówki z niemieckiego i czwórkę ze sprawdzianu z matmy. Skończyłem „Pułkownika Darkina i tajemniczą spadkobierczynię”. Nic szczególnego się nie działo. Czytałem książki, głównie angielskie i amerykańskie kryminały. Słuchałem Radia Luxemburg. Śniłem o Ewie Kaludis, choć jej nie spotykałem.
Od czasu do czasu pisano w „Kurrenie” o zabójstwie Armaty Albertssona i wysiłkach policji, by schwytać zabójcę. Pewnej soboty przeprowadzono dokładną analizę zdarzeń, opierając się na mapie z zaznaczonym krzyżykiem miejscem, gdzie znaleziono ciało. Jednak nie natrafiono na żadne nowe ślady ani nie padł na nikogo cień podejrzenia. Policja nadal pracowała nad tą sprawą, a śledczy Lindström, wypowiadając się na łamach gazety, nadal utrzymywał optymistyczny ton. Twierdził, że prędzej czy później morderca znajdzie się za kratkami.
Nie wiem, czy czytelnicy „Kurrena” jeszcze mu wierzyli. Ja sam zacząłem w to wątpić.
Na początku listopada Henry przeniósł się do Göteborga, a trzeciego grudnia zmarła moja matka. Przez ostatnie dziesięć dni ojciec stale czuwał przy jej łóżku, ja już nie dawałem rady.
Pogrzeb odbył się tydzień później w kościele w K-a. Pierwszy raz w życiu miałem na sobie garnitur. Około dwudziestu osób towarzyszyło mamie w jej ostatniej drodze. Henry, ja i ojciec siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, za nami krewni, znajomi z pracy, rodzice Benny’ego oraz pan Wester.
Przez całą noc płakałem, więc na kościół nie została mi ani jedna łza.