Rozdział 4

Henry, mój brat, pisał do „Kurren” o wszystkim.

O spotkaniach członków rady gminnej, wyścigach, podejrzeniach o podpalenie. O dwugłowych cielętach i o rodzeństwie, które rozdzielone przeciwnościami losu spotkało się ponownie po pięćdziesięciu siedmiu latach. To, czego nie wyłowił w redakcji albo w terenie, znajdował w innych gazetach – szwedzkich i zagranicznych. Co najmniej godzinę dziennie spędzał w bibliotece miejskiej w Örebro na przeglądaniu gazet w poszukiwaniu nowinek i sensacyjek ze świata, aby znaleźć pomysły i puenty do swoich artykułów.

Wszystko, co napisał i co ukazało się drukiem, wycinał i wklejał do dużych albumów. Tamtego lata, gdy umierała nasza matka, miał już tych albumów z pół tuzina, czasem, gdy odwiedzałem go w jego kanciapie przy ulicy Hrabiego, pozwalał mi je pooglądać. Lubiłem tam siedzieć, skulony na jego zapadniętym łóżku z żelazną siatką na krótszych bokach; siedzieć i patrzeć na tytuły. Rzadko czytałem tekst, ale tytuły do mnie przemawiały; nie wiedziałem wtedy, że prawie zawsze to ktoś inny niż Henry wymyślał te „przyciągacze wzroku”:

Sprytna maciora przejechała na gapę dwadzieścia mil

Bimber dobry na ciśnienie

Niemieccy ministrowie z krótką wizytą w Arboga

Gdy przeczytałem tak dobry tytuł, zamykałem na chwilę oczy i próbowałem sobie wyobrazić ukrytą za nim skomplikowaną rzeczywistość.

Czasem mi się to udawało, a czasem nie.


***

– Jest taka sprawa – rzekł mój brat Henry pewnego dnia.

Do końca semestru było mniej niż tydzień. Spojrzałem na niego znad wycinka o strażaku z Bäld, który złamał obie nogi w Broby.

– No? – powiedziałem.

Henry spojrzał na swojego papierosa i zgasił go w doniczce z mokrym piaskiem, która stała na biurku obok maszyny do pisania Facit Privaten.

– W sprawie lata.

Teraz się wycofa, pomyślałem. Cholera jasna!

– Co jest? – zapytałem.

– Właściwie to jest kilka spraw – odpowiedział i jeszcze bardziej niż zwykłe wyglądał jak Ricky Nelson. Albo raczej Rick. Zamknąłem album z wycinkami.

– Będę miał wolne w „Kurren”.

– Hmm?

– Przez całe lato.

– Przez całe lato?

– Tak. Mam zamiar napisać książkę.

Powiedział to tak, jakby chodziło o pójście do Karlessona i kupienie żerdzi na krążki hokejowe.

– Książkę? – zdziwiłem się.

– Tak jest. Kiedyś trzeba to zrobić.

– Aha.

– Niektórzy ludzie muszą. Ja jestem takim człowiekiem.

Skinąłem głową. Byłem pewien, że tak właśnie było. Właściwie nie wiedziałem, co powiedzieć.

– O czym będzie ta książka?

Nie odpowiedział od razu. Położył nogi na biurku, pociągnął łyk ze stojącej na podłodze butelki z Rio Club i wyłowił lucky strike’a. O życiu – odparł. – The real thing. Egzystencjalna.

– Aha – powiedziałem.

Zapalił papierosa i przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Henry zaciągnął się kilka razy głęboko, jednocześnie przewieszając ramiona za oparcie krzesła. Wpatrywał się w sufit, gdzie dym się rozrzedzał i zamieniał w nicość.

– Dobrze – powiedziałem w końcu. – To ekstra, że piszesz książkę, na pewno będzie świetna.

Henry’ego chyba niezbyt obchodziło moje zdanie na ten temat.

– O jakich jeszcze sprawach chciałeś porozmawiać? – zapytałem.

– Nie rozumiem? – zdziwił się.

– Powiedziałeś, że masz kilka spraw. Książka to chyba jedna sprawa?

– Jesteś diabelnie dobry w rachunkach, braciszku – rzekł Henry. – Autentyczna, cholerna maszyna licząca.

– W każdym razie zliczę do dwóch – odpowiedziałem.

Henry zaśmiał się. Miał krótki, ostry śmiech. Podobało mi się to brzmienie i sam próbowałem sobie taki zafundować, ale niezbyt mi się to udawało. Zdałem sobie sprawę, że śmiechu nie da się wyuczyć.

– No, chodzi mi o Emmy – powiedział Henry i wydmuchnął kółko z dymu, które przeleciało przez pokój jak jakiś gruby sputnik.

– Trafiony – powiedziałem, kiedy sputnik uderzył w ścianę i rozbił się. – Jak to o Emmy?

– Nie przyjedzie – odparł Henry.

– Co? – zdziwiłem się.

– Do Genezaret.

– Dlaczego nie?

– Rzuciłem ją – odrzekł Henry.

Nie byłem pewien, co to oznaczało. No bo chyba nie to, że zatłukł ją na śmierć i wrzucił do jakiegoś kanału z nogami wmurowanymi w cement. Vera Lane była bliska takiego końca w Darkinie III, ale trudno mi było sobie wyobrazić, że Henry zrobiłby coś takiego.

– O rany – powiedziałem w miarę neutralnie.

– A więc będziemy tylko ty, ja i twój kumpel. Jak on się nazywa?

– Edmund – odparłem.

– Edmund? – spytał Henry. – Paskudne imię.

– Jest okej – powiedziałem.

– Tak, tak – potwierdził Henry. – Nie można sądzić ludzi po imionach. Spotykałem się kiedyś z babką, która nazywała się Frida. W Amsterdamie. Nie była taka zła.

Przytaknąłem i przez chwilę siedziałem, rozmyślając o wszystkich babkach z dziwnymi imionami, z którymi się spotykałem.

I o wszystkich babkach, które rzuciłem.

– Ojca i matkę trzymajmy od tego z daleka – powiedział Henry.

– Co masz na myśli?

– Że Emmy z nami nie pojedzie. Będą się martwić, że nie poradzimy sobie z jedzeniem i tak dalej – odparł mój brat. – Ale przecież damy radę, trzech superfacetów.

– Murowane! – wykrzyknąłem. – No problem. Jestem Tarzanem omletów.

W tym momencie Henry zaśmiał się swoim chropowatym śmiechem. To było miłe. Pomyślałem, że gdy mój brat się śmieje, to tak, jakby ktoś drapał mnie po plecach.


***

Któregoś dnia pod koniec tygodnia pojechaliśmy na wycieczkę szkolną do zoo w Brumberga. Cały czas byłem z Edmundem, Bennym i Dupą-Enokiem i chociaż oberwało nam się od drużyny dziewczyn w konkursie pytań i przegraliśmy jednym zasranym punktem, tracąc w ten sposób kubełek lodów, mieliśmy całkiem udane popołudnie.

Dupa-Enok obchodził właśnie urodziny i zgarnął całe pięć dych od swojego wuja, więc mieliśmy dużo forsy. Dupa-Enok nie miał węża w kieszeni; wcisnął w siebie pięćdziesiąt cztery cukierki Dixi i w drodze powrotnej musiał siedzieć na jednym z miejsc dla tych, którym groziło, że zwymiotują.

Sam zjadłem trzydzieści sześć Reval i czułem się naprawdę świetnie.

W nocy po wycieczce miałem sen. Znowu byłem w zoo, cała klasa stała naprzeciwko dużego zielonego akwarium z delfinami, płaszczkami i fokami. Chyba nawet z rekinami. Byliśmy bardzo cicho, bo stała tam Ewa Kaludis i coś opowiadała. Za jej plecami w zielonej wodzie prześlizgiwały się w swojej niekończącej się podróży duże wrzecionowate ciała.

Nagle usłyszałem, jak Benny przeklina. Pokazywał coś swoim brudnym palcem i od razu zobaczyłem, co odkrył.

Tam, w akwarium, pływała moja mama.

Wśród płaszczek i fok. Moja mama.

Cholernie dziwne uczucie. Miała na sobie znoszony fartuch w wyblakłe róże, który wkładała do sprzątania, była spuchnięta i miała wytrzeszczone jak ryba oczy. Podbiegłem do szyby, gestykulowałem i pokazywałem jej, żeby przepłynęła na drugą stronę, ale ona tylko unosiła się w wodzie i gapiła się na nas smutnymi oczami. Próby przesunięcia jej nie miały sensu, więc zamiast tego odwróciłem się. Przycisnąłem się do szyby i próbowałem ją ukryć. Ewa Kaludis zamilkła i spojrzała na mnie zaskoczona. Wyglądało to prawie tak, jakby była rozczarowana. Chciałem się rozpłakać, posikać i zapaść pod ziemię.

Gdy się obudziłem za piętnaście piąta rano, byłem zlany potem. Pomyślałem, że musi to mieć coś wspólnego z cukierkami Reval. Poszedłem do toalety, ale na próżno.

Siedząc tam, zastanawiałem się nad swoim snem. Doszedłem do wniosku, że był dziwny. W zoo w Brumberga nie było akwarium, a Ewy Kaludis nie było z nami na wycieczce.

Tego ranka już nie zasnąłem.

Zanim weszliśmy do mieszkania, Edmund powiedział:

– Wiesz, jaka jest największa różnica na świecie?

– Między wszechświatem a mózgiem? Åsy Lenner? – zapytałem.

– Niee – odpowiedział Edmund. – Największa różnica na świecie jest między moją matką a moim ojcem. To tak, żebyś wiedział.

Nie mylił się, zrozumiałem to podczas obiadu, na który mnie zaprosili. Chyba w ramach podziękowania z góry za pozwolenie na pobyt Edmunda w Genezaret przez całe lato.

Albin Wester, ojciec Edmunda, był niski i silnej budowy, miał zwieszone wzdłuż ciała ręce i chwiejny chód. Wyglądał mniej więcej tak jak samiec goryla. Jakby przemęczony. Chociaż byłem antyfutbolistą, pomyślałem w tym momencie o trenerze piłki nożnej, który próbuje opracować w połowie gry nową taktykę, gdy drużyna przegrywa 6:0. Jakby był wesoły, a jednocześnie czuł się jak zbity pies. Gdy jedliśmy, prawie cały czas mówił, zwłaszcza gdy miał w ustach jedzenie.

Pani Wester była sztywna, jakby połknęła kij.

Podczas obiadu nie wydała z siebie żadnego dźwięku, ale od czasu do czasu próbowała się uśmiechnąć. Wyglądało to tak, jakby miała pęknąć i za każdym razem czkała i mrugała.

– Może dokładkę, chłopcy – powiedział Albin Wester. – Nigdy nie wiadomo, kiedy znowu dostanie się coś do jedzenia. Skrzynia z kiełbasami Signe jest znana w całej północnej Europie.

Edmund i ja zjedliśmy naprawdę duże porcje, bo były to niezwykle smaczne kiełbaski. Pomyślałem o zadaniu na zajęcia z gospodarstwa domowego i powiedziałem Edmundowi, aby poprosił swoją mamę o przepis.

Wiedziałem, że coś takiego zaliczało się do wyżyn uprzejmości, a pani Wester aż dostała czkawki.

– Skrzynia z kiełbasami a la Signe – powiedział Albin Wester. – Pokarm bogów.

Uśmiechnął się, upuszczając kilka kawałków kiełbasy na kolano.

– Jest alkoholiczką – wyjaśnił potem Edmund. – Musi napinać wszystkie mięśnie, żeby poradzić sobie z takim posiłkiem.

Pomyślałem, że to dziwne, i powiedziałem to. Edmund wzruszył ramionami.

– Ech – odparł. – To wcale nie jest dziwne. Ma trzy siostry. Wszystkie są takie same. Mają to po dziadku, pił na umór, ale ciało kobiety tego nie wytrzymuje.

– Taak? – zdziwiłem się.

– Nie powinno się wlewać bimbru w babę. A prochu dodawać do tytoniu. Z tego są tylko kłopoty.

Na chwilę się zamyśliłem.

– To zabrzmiało jak cytat z gazety „Salasso” – powiedziałem. – Czytasz dużo zachodnich gazet?

– Czasem – rzekł Edmund. – Ale teraz wolę książki.

– Ja mieszam – powiedziałem dyplomatycznie. – Od jak dawna jest taka? Nie można jej jakoś podleczyć?

Byłem trochę obeznamy w działaniach ubocznych alkoholu. Kuzyn mojego ojca, Holger, był ulepiony z tej samej gliny, a w czwartej klasie przez jeden semestr mieliśmy nauczyciela, którego nazywali Bimbrowy Jezus. Chlał z butelki schowanej w szufladzie katedry i wylali go po tym, jak zasnął w klasie i się zsikał.

Tak się w każdym razie mówiło.

Edmund potrząsnął głową.

– Sekret zostanie więc w rodzinie – powiedział. – To nie jest oficjalskie.

– Aha – odpowiedziałem. – Tylko, że mówi się chyba oficjalne.

– Mam w dupie, jak to się mówi – odparł Edmund. – W każdym razie to ze względu na nią tak często się przeprowadzamy. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Wtedy zrobiło mi się żal Edmunda Westera.

I jego ojca.

Może też trochę było mi żal pani Wester.


***

Tego wieczora poszliśmy do kina zobaczyć film z Jerrym Lewisem. Zaprosili nas Westerowie.

– Cholera – stwierdził Edmund w drodze do domu. – Wszyscy powinni być tacy jak Jerry Lewis. Wtedy świat byłby piękny.

– Gdyby wszyscy byli tacy jak Jerry Lewis – odparłem – świat zniknąłby kilka tysięcy lat temu.

Edmund przez chwilę myślał o tym, co powiedziałem.

– Niegłupi jesteś – rzekł potem. – Potrzeba też typów w stylu Perry’ego Masona, masz zupełną rację.

– No i Paula Drake’a i Delii – dodałem.

– Paul Drake jest cholernie dobry – powiedział Edmund. – Kiedy wchodzi do sali sądowej w środku przesłuchania i mruga jednym okiem do Perry’ego. Cholera jasna, co za facet!

– Zawsze ma na sobie białą marynarkę i czarne portki – zauważyłem. – Albo odwrotnie.

– Zawsze – odpowiedział Edmund.

– Della się w nim kocha – oznajmiłem.

Objection! Della kocha się w Perrym.

– A gówno! – wykrzyknąłem. – Kocha się w Paulu Drake’u.

– Okej – zgodził się Edmund. – Kocha się w obu. Nie ma w tym nic dziwnego.

– To dlatego, że nigdy nie potrafi wybrać jednego z nich – powiedziałem. – Objection sustained!

Przez chwilę szliśmy i wypowiadaliśmy znajome kwestie.

Objection overruled!

Objection sustained!

Your cross-examination.

No further questions, your Honour.

Not guilty!

Przy kiosku Karlessona nasze drogi się rozchodziły. Edmund mieszkał dalej, przy ulicy Torfowej, a ja w pobliżu parku sportu.

Karlesson właśnie zamknął kiosk; zielone okienka były zasunięte, a automaty z gumami do żucia przywiązane grubym żelaznym łańcuchem i kłódką do stojaka na rowery.

– Wiesz, że do automatu z gumami można użyć połamanych patyczków do kiełbasek? – zapytałem Edmunda.

– Co? – zdziwił się. – Jak to?

Wyjaśniłem mu. Odłamywało się po prostu centymetr płaskiego drewnianego patyczka. Równie dobrze można było użyć łyżeczek do lodów, ale trudniej było je zdobyć. Potem wciskało się mały kawałek drewna w otwór na dwudziestopięcioorówki i przekręcało. No problem. Klik, klik, klik. Szczęk i chrzęst. Działało za każdym razem.

– Aha? – zdziwił się Edmund. – Blefujesz?

Pogrzebaliśmy trochę w wiszącym na ścianie śmietniku i w końcu znaleźliśmy zafajdaną łyżeczkę do lodów. Odmierzyłem i odłamałem kawałek, podważając paznokciem. Odczekałem chwilę, aż przeszła gromada rozchichotanych dziewczyn, i wykonałem sztuczkę.

Cztery gumy i pierścionek.

Każdy wziął po dwie gumy, a Edmund zabrał pierścionek dla swojej matki alkoholiczki.

– Cholernie sprytnie – pochwalił Edmund. – Powinniśmy tu przyjechać którejś nocy latem i opróżnić całą tę puszkę.

Pokiwałem głową. To był plan, który sam już od dawna obmyślałem.

– Wystarczy tylko zdobyć łyżki – powiedziałem. – Ale zawsze jest ich trochę w kioskach z lodami na rynku.

– Którejś nocy to zrobimy – rzekł Edmund.

Sustained – odparłem. – Którejś nocy latem.

Potem powiedzieliśmy sobie „cześć” i rozeszliśmy się.

Wiedziałem, że mój brat Henry jest niezwykłym człowiekiem, ale aż do tamtego wieczoru nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo niezwykłym. Musiało to być w ostatnim tygodniu szkoły.

– Berra Armata to dupek – powiedział.

To ja zacząłem o nim mówić. Albo raczej o Ewie Kaludis i przy tej okazji wspomniałem coś o tym, że jest z Armatą Berrą.

– Mówię ci, to prawdziwy gnojek.

To było po prostu stwierdzenie; byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, co powiedzieć, a potem zaczęliśmy rozmawiać o czymś innym. Potem Henry pojechał Killerem na spotkanie do Kościoła zielonoświątkowego.

Gdy odjechał, długo myślałem o tym, co powiedział. Zastanawiałem się, jak u licha mógł powiedzieć coś takiego, i wtedy przypomniałem sobie, że Henry robił z Berrą Albertssonem wywiad do „Kurren”, gdy ten na początku maja przeprowadził się do naszego miasta.

Armata Berra gnojkiem?

Napisałem to na kawałku papieru, który wsunąłem do „Pułkownika Darkina i złotych sztabek”. Było to tak dziwne oświadczenie, że chciałem je w jakiś sposób przechować.

Potem w ciągu lata miałem powody, by się nad tym głębiej zastanowić. Poważne powody. Ale teraz tego nie mogłem wiedzieć, a kawałek papieru musiał w jakiś tajemniczy sposób zniknąć, bo nigdy nie udało mi się go znaleźć.

Загрузка...