Rozdział 6

Przez pierwsze dni badaliśmy teren.

Na wodzie i lądzie. Jezioro Möckeln miało cztery kilometry wzdłuż i wszerz, można to było odmierzyć na mapie. Gdy się wiosłowało, informacje dotyczące odległości nie miały większego znaczenia. Trochę czasu to po prostu zajmowało, nieważne, dokąd się płynęło; liczyło się to, żeby oszczędzać siły, aby nagle nie stanąć na środku z bezwładnymi rękami. Latem nigdzie nie trzeba się było śpieszyć; czas znajdował się w morzu tysiąc razy większym niż Möckeln, wystarczyło czerpać z niego wedle życzenia.

Drogą przez jezioro można się było dostać w trzy miejsca. Niemal na środku znajdowała się Wyspa Sosen, mała jałowa wysepka, duża na kilkaset metrów kwadratowych, gdzie lubiły srać mewy. Właściwie na wyspie nie było nic oprócz ptasich gówien, kamieni i dziesięciu sękatych sosen, które stały w kółku na środku i dały temu miejscu nazwę. To znaczy, nazwę na mapie. Edmund i ja posługiwaliśmy się nazwą Wyspa Gówien albo – co lepiej brzmiało – Wyspa Mewich Gówien. Przy normalnym wietrze wystarczyła jedna zmiana wioślarska, by się tam dostać – przez zmianę wioślarską rozumieliśmy mniej więcej to, że dystans był zbyt krótki, by się zmieniać przy wiosłach.

Tyle samo czasu trzeba było, by się dostać do Wieprzowej Skałki, małego kąpieliska na północnym brzegu jeziora z kawiarnią i dwudziestometrową piaszczystą plażą. Z Genezaret jechało się tam żwirową drogą przez las, a rowerem było znacznie szybciej niż łódką.

Trzecim celem podróży łodzią był sklep Laxmanow w Åsbro. Trzeba było liczyć się z podróżą trwającą połowę popołudnia, zwłaszcza jeśli miało się zrobić zakupy, a oczywiście trzeba było. Jeśli się miało szczęście, za ladą stała Britt. Ona też nazywała się Laxman, była naszą rówieśnicą znaną z lekkomyślności. Nie wiedziałem dokładnie, co to oznaczało ani jak się objawiało, ale miała błyszczące oczy i duże usta, a Edmund twierdził, że zawsze mu stawał, gdy tylko o niej pomyślał.

Nie podobało mi się, gdy Edmund opowiadał o swoich uczuciach w tak mało wyrafinowany sposób. Nawet jeśli sam bym się chętnie przyznał, że też dostaję erekcji z tego czy tamtego powodu, to jednak były to prywatne sprawy. Nie powinno się o tym rozpowiadać głośno na prawo i lewo, i powoli docierało to do Edmunda. Potrafił zrozumieć niuanse, delikatne kwestie ten Edmund.

Tak czy owak, godziny spędzone na wiosłowaniu, aby dostać się do sklepu Laxmanow po prowiant, nie były zmarnowane, obaj tak uważaliśmy. Prześlizgiwało się obok domków letniskowych i pomostów, dyskretnie wypatrywało dziewczyn, i płynęło się dalej, do Ciemnej Rzeczki. Wspaniała rzeczka, sitowie rosło tu tak wysokie i gęste, że w niektórych miejscach po środku znajdowała się tylko na metr szeroka rynna. Niezaprzeczalną zaletą był fakt, że do tych ciasnych, połyskujących zielenią pasaży nie dopływały łodzie motorowe – i istniało oczywiste podobieństwo między naszymi przejażdżkami a penetrowaniem błotnistej dżungli Amazonki, co do tego byliśmy z Edmundem zgodni.

Nie minęło wiele czasu, gdy ustaliliśmy z Henrym, że tylko my będziemy zajmować się zaopatrywaniem w żywność, i jak długo trwało lato – zanim stało się to, co się stało – pokonywaliśmy trasę przez Ciemną Rzeczkę co drugi lub co trzeci dzień, Edmund i ja.

Oczywiście zmienialiśmy się przy wiosłach, ten, który był chwilowo bezczynny, półleżał na dziobie na brzuchu, robił zwiad, patrząc wzdłuż plaży i na błotniste dno, ze wszystkimi zmysłami w gotowości, aby nie przeoczyć pierwszych oznak zbliżającego się krokodyla.

Albo węża wodnego. Albo Indian.


***

Albo rozmyślaliśmy o Britt Laxman.

– „Dom nad rzeką Lingking” – powiedział Edmund jednego z tych pierwszych dni. – Czytałeś?

– Nie – odparłem. – Nie wydaje mi się.

– Piekielnie dobra książka. Przypomina mi to tutaj. To bombowe lato, Erik. Cholera jasna, mam nadzieję, że się nigdy nie skończy.

– Oczywiście, że nie – zaprzeczyłem. – Rzuć się karmelkiem.

– Ej, kapitanie – zapytał Edmund. – Myślisz, że panienka Laxman byłaby zainteresowana małą wycieczką łódką któregoś dnia?

– Biały człowiek gada od rzeczy – stwierdziłem. – Laxman jest cholernie religijna. Na mur beton jest przywiązana do lady.

– Hmm – mruknął Edmund. – Następnym razem weźmiemy broń palną i metalową piłę. Widać po niej, że jest chętna na wszystko, czego potrzebuje młody mężczyzna.

– Przyjdzie pora, przyjdzie rada – przypomniałem. Był to znak, że chciałem zmienić temat, więc Edmund nie ciągnął dalej tego wątku. Jak już mówiłem, był uważny i czujny. Niezwykle czujny. Ten Edmund.


***

Pomiędzy Genezaret i obszarem domków letniskowych Sjölycke znajdowały się dwa tak zwane prawdziwe domy.

Pierwszy, ten, który był najbliżej nas, był czerwoną ruderą, stojącą nieopodal brzegu jeziora, porośniętego sitowiem, i otoczoną olchami, krzewami malin i pokrzywami.

I nieokiełznanym lasem liściastym. Mój ojciec mówił o nim z tajemniczym uśmiechem, którego znaczenia nigdy nie rozumiałem.

Gdy już ktoś tam mieszkał, był to jakiś członek lub członkowie rodziny Lundinów, ale dom często stał pusty, ponieważ męska część rodu Lundinów siedziała za to czy tamto, a damska składała się z dziwek, tancerek nocnych klubów albo burdelmam i wolała miejską atmosferę.

Najsłynniejszym Lundinem był pewien Evert, który już w młodości ugodził nożem policjanta, omal go nie zabijając, a następnie napadł na bank, a także wzniecił pożar oraz wielokrotnie był sprawcą pobicia i maltretowania. Jak dalece udało mi się to wybadać, najbardziej lubił napastować młode kobiety, ale jeśli takich nie było pod ręką, mocował się ze staruszkami albo dziećmi. Mówiło się, że był analfabetą i nigdy nie nauczył się odróżniać prawej strony od lewej, mimo wielu ćwiczeń. Ale o rodzinie Lundinów mówiło się wiele różnych rzeczy.

Można powiedzieć, że dzieliliśmy z Lundinami miejsce parkingowe, bo zarówno do ich domu, jak i do Genezaret dawało się dojechać. Za parking dla samochodów, rowerów i skuterów służyła mała polana przy drodze. Potem ostatnie sto metrów trzeba było przejść na piechotę wyboistą ścieżką. W przypadku Lundinów było to sto pięćdziesiąt metrów. W przeciwnym kierunku, oczywiście. Istniała duża różnica między ścieżką prowadzącą do Genezaret a ścieżką do domu Lundinów.

„Jak między wąską a szeroką drogą w Biblii” – wyjaśniła mi kiedyś mama.

Tyle że ścieżka Lundinów była wyboista i wąska, więc porównanie nie było zbyt trafne.

Drugi, tak zwany, dom był starą parcelą wojskową, leżącą na zakręcie drogi żwirowej, dobry kawałek od jeziora. Tutaj mieszkali Levisowie, para starych Żydów, którzy przeżyli Treblinkę i nie zadawali się z innymi ludźmi. Raz w tygodniu robili zakupy u Laxmana, przyjeżdżali do wsi na tandemie z przyczepą, którą załadowywali do pełna artykułami pierwszej potrzeby na cały tydzień.

W tamtym czasie nie wiedziałem dokładnie, co oznaczało przeżyć Treblinkę, nie więcej niż to, że było to coś tak okropnego, że się o tym nie mówiło.

Ani moja mama i tata, ani inni. Odnosiło się wrażenie, że lepiej było umrzeć w Treblince, niż ją przeżyć. Gdy przejeżdżałem rowerem obok spokojnej parceli ukrytej w lesie, myślałem, że tak właśnie wygląda świat. Tak źle, że niektórych rzeczy nie ma co próbować zrozumieć. Trzeba je zostawić w spokoju i pozwolić słowom, w które się je ubiera, działać jak plaster z niewidoczności i ciszy.

Świat, to, co w nim dobre, i to, co złe, był nieskończenie większy, niż mogliśmy powiedzieć, rozumiałem to dobrze, i fakt ten sprawiał, że byłem dziwnie spokojny i przestraszony jednocześnie.

Nie wiem, dlaczego.


***

– Co właściwie dolega twojej mamie? – zapytał Edmund pewnego popołudnia, kiedy pojechaliśmy do Wieprzowej Skałki na lody. Siedzieliśmy przy szarym stole z pnia drzewa na piaszczystej plaży, na której prawie nie było ludzi, ponieważ dzień był pochmurny.

Obgryzłem całą czekoladę wokół wafelka, zanim mu odpowiedziałem:

– Rak.

– Aha – powiedział Edmund w taki sposób, jakby zrozumiał. Ale chyba jednak nie. Rak był jednym z tych słów. Jak Treblinka, śmierć. Pieprzenie się.

Nie chciałem mówić o tych sprawach. A miłość…? Zastanawiałem się. Czy to słowo też do nich należy?

I kiedy tak siedzieliśmy sobie w ciszy, lizaliśmy lody i spoglądaliśmy na wyryte na stole rysunki i teksty – wszystkie te serca i wszystkie „kutas”, „cipa”, „Bengt 22.7.1958”, ja układałem całą wyliczankę: RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ.

Zrozumiałem, że wszystko to istniało na świecie. Istniało, istniało, istniało – przez całe tamto lato – właśnie te pięć słów od czasu do czasu pojawiało się w mojej głowie jak pozbawiona znaczenia wyliczanka. Nie, może nie jak pozbawiona znaczenia, bardziej jak jakaś ochrona przed czymś, co rozumiałem, ale czego nie chciałem rozumieć, tak mi się wydaje.

Coś niemal nieprzyzwoitego, czego cały świat – nie tylko ja – wstydził się. Słowa jak plaster.

Zwłaszcza gdy przejeżdżaliśmy rowerem obok posesji Levisów.

RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – - ŚMIERĆ.

Potrzebowałem ich, tych słów. Czasami zastanawiałem się, czy były to oznaki tego, że wariuję.


***

– Twój brat, Henry – któregoś dnia zapytał Edmund. – Co on właściwie pisze?

– Książkę – odpowiedziałem.

– Książkę? – zdziwił się. – Jak „Grasujący Rex Milligan”? Znajdowała się wśród książek, które miał ze sobą. Przeczytaliśmy ją już parę razy i zgadzałem się z nim, że była absolutnie bombowa. „Grasujący Rex Milligan” Anthony’ego Buckeridge’a.

– Nie – zaprzeczyłem. – Wydaje mi się, że to coś innego. Coś poważnego.

Edmund zmarszczył czoło i zdjął okulary. Były nowe i jeszcze całe, chociaż minął już tydzień wakacji.

– Nie ma nic złego w byciu poważnym – orzekł. – Lepiej by mi się żyło, gdyby ludzie byli trochę bardziej poważni.

Nigdy nie słyszałem nikogo w naszym wieku, kto mówiłby coś podobnego, nawet żadna z często zgłaszających się do odpowiedzi dziewczyn w klasie, ale kiedy się tak nad tym zastanowiłem, w sumie się ucieszyłem.

– Mnie też – powiedziałem. Jednocześnie było to trochę niepokojące.

– To nie powinno zajść jednak za daleko, to znaczy, powaga – rzekł Edmund po chwili. – Wtedy się w tym grzęźnie.

– Jak w bagnie – dodałem.

Potem już o tym nie rozmawialiśmy.


***

W czasie pierwszego tygodnia naszego pobytu w Genezaret pogoda była zmienna, ale na ogół było ładnie. Tego dnia, gdy wiosłowaliśmy na Wyspę Mewich Gówien i układaliśmy dwuwyrazowe zdania, było gorąco jak w piekle, więc wskakiwaliśmy do wody z łódki i z brzegu wyspy.

– Nieznośny upał – powiedział Edmund.

– To prawda – przytaknąłem.

– Chcesz powiosłować? – zapytał Edmund.

– Tak, dziękuję.

– Wykąpię się – rzucił Edmund.

– Ja później – dodałem.

Reguły były proste. Każda wypowiedź musiała składać się z dwóch słów; ni mniej, ni więcej. Co drugie zdanie było moje, co drugie Edmunda. Jeśli któryś chciał zmusić drugiego do ciszy, po prostu milczał.

– Woda chłodzi – oznajmiłem.

– Przynajmniej stopy – zgodził się ze mną Edmund. Usiedliśmy w skalnej szczelinie, gdzie kamienie za naszymi plecami miały najlepsze nachylenie. Nogi zanurzone w wodzie. W zasięgu ręki worek z jedzeniem. Radio tranzystorowe włączone. Dion, o ile dobrze pamiętam. I Lill-Babs i jej Klas-Göran.

– Całe nogi – poprawiłem.

– Chłodzi nogi – potwierdził Edmund.

– Dokładnie tak – odparłem.

– Chcesz kanapkę? – zapytał Edmund.

– Jeszcze nie.

– Chcesz pić?

– Tak, proszę.

– Zdrowie, bracie.

– Na zdrowie.

– Los sprzyja!

– Na pewno.

– Jedno słowo!

– Dwa słowa!

– Na… pewno?

– Tak, oczywiście.

– Nie na pewno?

Nadeszła moja kolej i aby zaznaczyć, że męczyło mnie to dzielenie włosa na czworo, milczałem. Po chwili Edmund zaczął znacząco pokasływać i chciałem powiedzieć: „Bądź cicho!”, ale powstrzymałem się. Zamiast tego siedziałem i mrużyłem oczy do słońca, kontrolując panującą między nami ciszę.

Tak jakbym miał władzę nad czymś, nad czym nie można mieć władzy. Nad słowami. Językiem.

Dziwnie się czułem. Tak bywa, gdy za dużo myśli się o jednej rzeczy.


***

– Twój ojciec? – zacząłem, nie otwierając oczu.

– Mój ojciec? – zapytał Edmund.

– Ma gazety? – dokończyłem pytanie.

– Nie rozumiem – powiedział Edmund.

– Specjalne gazety – wyjaśniłem.

Edmund westchnął.

– Specjalne gazety – powtórzył zmęczonym głosem.

Zastanowiłem się.

– Przepraszam cię – wyszeptałem.

Edmund wyciągnął jedną stopę w stronę nieba i rozstawił palce, tak że blizna była bardzo wyraźnie widoczna.

– Nie musisz – odpowiedział.

– Jestem głodny – poinformowałem.

– Ja też – odrzekł Edmund.


***

Henry obudził nas w sobotni poranek.

– Jadę do miasta – oświadczył. – Na obiad jest kiełbasa i purée. Wrócę późno. Musicie sami sobie radzić.

– Co będziesz robił? – zapytałem.

Henry wzruszył ramionami i zapalił papierosa.

– Muszę załatwić parę rzeczy. A tak poza tym…

– Tak?

– Wybieracie się dziś wieczorem do parku rozrywki Lacka?

– Może – odpowiedziałem. – A co?

Henry zaciągnął się kilka razy i wyglądało, jakby się nad czymś zastanawiał.

– Potrzebujemy znaku – stwierdził.

– Znaku? – zdziwił się Edmund.

Edmund rzadko kiedy wtrącał się w moje rozmowy z Henrym i mój brat przypatrywał mu się z udawanym zaskoczeniem.

– Jeśli będzie u mnie panienka – wyjaśnił.

– Aha – powiedziałem.

– W ten sposób – dodał Edmund.

– Słuchajcie uważnie – zaczął Henry po tym, jak dwa razy się zaciągnął. – Jeśli na maszcie flagowym będzie wisiał krawat, od razu pędzicie do łóżek, o ile przyjdziecie później niż ja. Okej?

Edmund i ja spojrzeliśmy po sobie.

No objection – rzeki Edmund. – Krawat na maszcie flagowym.

– No to w porządku – powiedział Henry i zniknął.

W pokoju nadal unosiła się smuga dymu. Leżeliśmy przez chwilę, czekając, aż się rozrzedzi. Słyszeliśmy, jak Henry zatrzaskuje drzwi na dole i jak oddala się ścieżką.

– Twój brat mnie nie lubi – odezwał się po kilku minutach Edmund.

Zastanawiałem się, co odpowiedzieć.

– Oczywiście, że lubi – odparłem w końcu. – Dlaczego miałby cię nie lubić?

– Nic nie szkodzi – stwierdził Edmund. – Nie musisz udawać.

RAK – TREBLINKA – MIŁOŚĆ – PIEPRZENIE SIĘ – ŚMIERĆ – pomyślałem. Dlaczego miałbym udawać?

– Nie rozumiem, o co ci chodzi – powiedziałem i poszedłem do kibelka.

Загрузка...