Rozdział 15

Pierwszy wóz policyjny nadjechał, gdy byliśmy jeszcze na parkingu. Staliśmy w towarzystwie Krzywej Gęby, Gladys Lundin oraz młodszej od niej o jakieś trzydzieści lat kobiety, która niemal była jej wierną kopią. Tylko trochę drobniejszą i bardziej bladą. Nie miała lasek, za to odpalała papierosa od papierosa, a jej piersi prawie zasłaniały pępek.

– Bywa i tak – brzmiał pierwszy komentarz Gladys. – Całe szczęście, że moich chłopów nie ma w domu, inaczej wpadliby tu gliniarze i ich zgarnęli.

Poza tym nie było więcej komentarzy. Berra Armata cały czas leżał w tym gruzie, nikt nie przejawiał chęci, by mu się uważniej przyjrzeć. Staliśmy w luźnym półkolu, plecami do Potworności. Wtedy wyłonił się biało-czarny amazon z trzema umundurowanymi policjantami i jednym w cywilu. Spisali nasze nazwiska i poszliśmy do domu, by czekać tam na dalszy rozwój wypadków.

– Psiamać! – przeklął Edmund, kiedy weszliśmy do naszego pokoju. – Tylko tyle mogę powiedzieć. Psiamać!

Poczułem, że robi mi się niedobrze. Przez moment zastanawiałem się, czy nie pójść do lasu i nie włożyć sobie palca do gardła, jednak stopniowo mdłości zaczęły się cofać.

Przymknąłem oczy w nadziei, że uda mi się przespać godzinę lub dwie, ale chyba oszukiwałem samego siebie. Słyszałem, jak piętro niżej Henry zasiadł do Facitena. Dziwne, że akurat teraz zaczął to robić. Jednak po paru minutach stukanie nagle ucichło.

– Erik – zaczął Edmund.

– Tak?

– Nie gadajmy już o tym. Już nie wyrabiam.

All right – odparłem. – Może rzeczywiście lepiej dać sobie luz.

– On nie żyje – ciągnął wątek Edmund. – Kumasz, że tego gada nie ma już wśród nas?

– Tak – odpowiedziałem. – Armata nie żyje.


***

Oficer śledczy zjawił się o dziewiątej. Nazywał się Lindström. Miał na sobie biały garnitur i muchę i gdyby nie to, że nosił czarne, zaczesane do tyłu włosy, można byłoby go wziąć za Ture Sventona.

Przywitał się z nami po kolei. Ściskając każdą kolejną dłoń, przedstawiał się jako oficer śledczy Verner Lindström, i tak trzy razy.

Zajeżdżało od niego trochę wodą kolońską. Mówił bardzo powoli, jakby analizował każde wymawiane słowo. Tak jakby faktycznie starał się odrzucić wszystkie niepotrzebne wyrazy, nim powiedział to, co chciał powiedzieć. Wydaje mi się, że wzbudzał tym zaufanie i dawał do zrozumienia, że on nie z tych, co żartują.

Zaczął oczywiście od Henry’ego. Zamknęli się w kuchni, a my w tym czasie łaziliśmy wokół domu. Widzieliśmy, jak siedzieli przy nakrytym kraciastą ceratą stole. Wyglądali prawie jak szachiści.

Nie bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, więc przeszliśmy się na parking sprawdzić, co się tam dzieje.

A tam stały już cztery kolejne samochody. Była też wstęga i żółto-czarne tablice sygnalizujące, że bada się tu miejsce zbrodni i zakazuje wchodzenia osobom nieupoważnionym. Edmund starał się wyjaśnić tęgiemu policjantowi, że to my znaleźliśmy ciało – my, jeśli się pominie Krzywą Gębę – ale nic to nie dało. To nie było miejsce dla nas. Zdążyłem tylko zauważyć, że ciała Armaty już tam nie było, a w miejscu, w którym leżał, pojawił się wykonany białą grubą kredą obrys. Zauważyłem także kilku mężczyzn w zielonych kombinezonach penetrujących wnętrze oraz obszar dookoła czerwonego volva. Mieli cienkie rękawiczki, pincety i lupy. Już samo to było tak nierzeczywiste, że musiałem uszczypnąć się w ramię, by się upewnić, czy przypadkiem nie jest to sen. Edmund chyba to zauważył, bo kiwnął posępnie głową.

– To ci nie pomoże – powiedział. – Jeśli myślisz, że to sen, to się grubo mylisz.

Jeszcze kilka osób łaziło dookoła ogrodzenia, w każdym razie tłumów nie było. Widziałem Krzywą Gębę z ojcem, tych starych Levisów oraz kilka osób z Sjölycke. Było jeszcze kilku reporterów i fotograf.

Ale jak już wspomniałem, tłumów nie było. Pomyślałem, że świat się jeszcze nie dowiedział o tym, że legenda piłki ręcznej Armata Albertsson nie żyje. Tak jakby nic się nie wydarzyło. Nagle zimny prysznic. Wokół Killera Henry’ego też była rozciągnięta taśma policyjna i rozstawione tablice; przez moje ciało przeszedł taki dreszcz, że zacząłem się trząść.

Już wiedziałem, że to na pewno nie był sen.

Kiedy wróciliśmy do Genezaret, Henry był już po przesłuchaniu. Teraz na nas przyszła kolej, by usiąść w kuchni ze śledczym Lindströmem.

Zanim się tam udaliśmy, przypomniałem sobie, jak jeszcze niecałe dwadzieścia cztery godziny temu rozmawiałem z Armatą przed domem.

– Tylko coś sprawdzę – powiedziałem do Edmunda i opuściłem go na kilka sekund.

Było tak, jak myślałem. Po ślinie Armaty nie było już śladu.


***

– Jak wiecie, miał tu miejsce poważny wypadek – rozpoczął śledczy. – Dla mnie najważniejsze jest to, byście mówili prawdę, wtedy złożę wszystko w jedną całość. Żadnego spekulowania. Żadnych kłamstw. Zrozumiano?

Pokiwaliśmy głowami na znak, że go rozumiemy.

– Podajcie mi wasze nazwiska.

Podaliśmy, każdy swoje.

– Tylko latem tu mieszkacie?

– Tak – odpowiedziałem.

– Razem z Henrym Wassmanem, czyli twoim bratem?

– Tak.

– O której poszliście wczoraj spać?

Edmund powiedział, że w łóżku był już o wpół do dziewiątej, bo miał anginę. Ja z kolei powiedziałem, że poszedłem spać jakieś pół godziny później.

Śledczy Lindström nie miał przy sobie dyktafonu, ale wszystko, co mówiliśmy, skrzętnie odnotowywał. Niebieskim piórem w leżącym przed nim na stole zeszycie. Ów zeszyt oplótł ramieniem, tak że nie widać było, co pisze. Rzucało się w oczy, że nie pierwszy raz kogoś przesłuchuje, a ja czułem, że mam wobec niego coraz większy respekt.

– A o której mniej więcej zasnęliście?

– Od razu – wyjaśnił Edmund.

Zawahałem się.

– Myślę, że gdzieś koło dziesiątej.

– A może któryś z was obudził się w środku nocy?

Czoło Edmunda momentalnie się zmarszczyło. Pozwoliłem mu się najpierw wypowiedzieć.

– Raz wyszedłem za potrzebą – powiedział.

– O której godzinie?

– Nie mam pojęcia – odparł Edmund. – Na pewno było jeszcze ciemno.

– I nie było nic, co mogłoby wzbudzić twój niepokój?

– Nic – odpowiedział Edmund.

– A padało?

– Nie – odparł po chwili namysłu. – Nie padało.

Śledczy Lindström zanotował.

– A ty? – zwrócił się teraz do mnie. – Ty się nie zbudziłeś?

– Nie – odparłem. – O ile pamiętam, to nie.

– Nawet raz?

– Nawet raz.

– Czy twój brat był wczoraj wieczorem w domu?

– Nie wiem. W każdym razie nie było go, zanim zasnąłem.

Jeszcze raz zwrócił się do Edmunda.

– Jak myślisz, czy Henry był domu, kiedy wyszedłeś za potrzebą.

– Nie mam pojęcia.

– Nie patrzyłeś, czy pali się światło?

– Chyba było zgaszone. Niech śledczy zapyta Henry’ego, kiedy wrócił do domu.

Lindström nic nie powiedział, tylko przerzucił wzrok na mnie.

– I nic innego, o czym według ciebie powinniśmy wiedzieć? – Nic.

Zanotował coś w zeszycie.

– Opowiedzcie, co wydarzyło się dzisiaj rano.

Na przemian z Edmundem opowiadaliśmy o tym, jak obudził nas dobiegający z podwórka krzyk Krzywej Gęby. O tym, jak razem z Henrym popędziliśmy na parking, by zobaczyć, co tam się stało. O tym, jak staliśmy tam, podczas gdy Krzywa Gęba starał się dodzwonić od Lundinów na policję.

– Wiedzieliście, kto tam leży? – spytał Lindström.

Spojrzeliśmy się na siebie z Edmundem.

– Tak – odparłem. – Berra Armata Albertsson.

Lindström pokiwał głową.

– Już wtedy, gdy go zobaczyliście?

– Tak.

– No dobrze, lecz skąd wiedzieliście, czyje to ciało?

– No bo nieraz go widzieliśmy – powiedział Edmund.

– Tak, a gdzie?

– To tu, to tam – odrzekł Edmund. – Choćby w parku Lacka.

– Był też w gazecie – dodałem. – W „Kurrenie”.

Lindström poprawił muchę i zanotował. Oparł się o krzesło i zastanawiał kilka sekund.

– Nie był tu nigdy u was?

– Armata Albertsson? – upewnił się Edmund. – Nie, nigdy go u nas nie było.

– Nigdy – potwierdziłem. – Przynajmniej wtedy, kiedy ja tu byłem.

– Jak ci się wydaje, twój brat mógł się z nim znać?

– Nie sądzę – powiedziałem. – Na pewno się nie znali.

– Nie kręcił się tu wcześniej po okolicy? Może był w Sjölycke czy w ogóle w okolicach Möckeln.

Obaj się zawahaliśmy.

– Nie – powiedział Edmund

– Nie – potwierdziłem.

Lindström wyciągnął z kieszeni fiolkę bronzolu, leku od bólu gardła, i wyjął z niej dwie tabletki. Przez kilka sekund ważył je w dłoni, zanim wrzucił jednym wytrenowanym ruchem do ust.

– Jesteście pewni, że nigdy nie widzieliście tu Bertila Albertssona?

– Pewni to mało powiedziane – oznajmił Edmund.

– Tylko tam, w parku Lacka – powiedziałem.

– Żadnych podejrzanych dźwięków tej nocy?

Pokręciliśmy przecząco głowami. Śledczy Lindström ssał w zamyśleniu tabletki bronzolu.

– Skoro tak mówicie – powiedział.

Po chwili przesłuchanie dobiegło końca.


***

Nasi ojcowie przyjechali dwunastką do Åsbro, potem wsiedli do żółtej taksówki Laxmana.

– Nie możecie tu zostać – zakomunikował mój ojciec.

– Pod żadnym pozorem – dodał ojciec Edmunda.

– Nie denerwujcie się – uspokajał ich Henry.

Ojciec Edmunda wyjął chustkę do nosa wielkości namiotu i otarł nią twarz i szyję.

– Nie denerwujcie się?! – wrzasnął. – Do stu tysięcy diabłów, jak mamy się nie denerwować?! Przecież sto metrów dalej doszło do zabójstwa! Dobrze się czujesz?

Spojrzał na Henry’ego wybałuszonymi oczami.

– Czy nic mu nie dolega? – zwrócił się do mojego ojca, jako że Henry milczał.

– Musicie pojechać do miasta – powtórzył ojciec. – Nie ma innego wyjścia. To niesłychane, coś podobnego nigdy się tu nie wydarzyło.

Henry zapalił lucky strike’a i wstał od stołu.

– Róbcie, co chcecie z chłopakami – oświadczył. – Ja w każdym razie zostaję.

– Pewnie chcecie do domu, chłopcy? – spytał trochę łagodniejszym tonem ojciec Edmunda. – Jestem pewien, że chcecie jak najszybciej wrócić do miasta, mam rację?

Popatrzyłem na Edmunda. On na mnie.

– Nigdy w życiu – powiedział Edmund.

– Niesamowite – powtórzył mój ojciec. – Brak mi słów.

– A morderca na wolności – rzucił pan Wester.


***

Zostali na noc, a następnego dnia zabrali nas do miasta. Obiecali nam jednak, że nazajutrz będziemy mogli wrócić do Genezaret, o ile znów nie dojdzie do jakiejś zbrodni w okolicach Möckeln. Edmund pojechał do siebie, a my z ojcem pojechaliśmy do mamy do szpitala. Spędziliśmy tam godzinę. Miała umyte i ułożone włosy, poza tym chyba była w takim stanie jak ostatnio. A może tylko jeszcze bardziej blada. Przez cały ten czas rozmawialiśmy o zabójstwie Armaty Albertssona. Gazety poświęcały temu zdarzeniu całe szpalty. Choć tak naprawdę tylko rodzice o tym rozmawiali. Ja prawie się nie odzywałem, tylko czasem dałem głową znak, że się z nimi zgadzam. Nie przyszły jeszcze wyniki ostatnich badań lekarskich, więc nie było specjalnie o czym rozmawiać. Tak się przedstawiały sprawy.

Zanim opuściliśmy szpital, matka chwyciła mnie za rękę i przez chwilę trzymała ją w swoich dłoniach. Patrzyła na mnie z głęboką powagą w oczach i wiedziałem już, że znów będzie chciała przekazać mi jakąś mądrość życiową.

Ale tego nie zrobiła.

– Uważaj na siebie, mój synku – powiedziała za to. – Uważaj na siebie, na Edmunda też.

Do domu pojechaliśmy ósemką. Tę noc spędziłem na Sportowej. Następnego dnia, czyli w sobotę, przyjechał Henry i zabrał mnie i Edmunda z powrotem do Genezaret.

Загрузка...