10. Spotkanie z rewolucją

Jak wszyscy praworządni profesjonaliści na spotkanie z rewolucją stawiłem się punktualnie. W południe, trzy soboty później, gdy siniaki już zbladły, a śledziona się uspokoiła, zaparkowałem range rovera w uliczce odchodzącej od King’s Road. Do Kay Churchill zadzwoniłem tuż po śniadaniu. Sally przyglądała mi się z zaciekawieniem. Kay zareagowała okrzykiem, w tle słychać było gniewne głosy. Powiedziała, że będzie na mnie czekać przy wjeździe do Chelsea Marina.

– Wybierzemy się na wycieczkę w teren. Zostaniesz Davidem Attenborough przedmieść…

Zadowolony, że mnie pamięta, szedłem wzdłuż King’s Road. Skręciłem w lewo i natknąłem się na niewielką zadymę. Przy budce strażnika zaparkował samochód policyjny, światła na dachu migały, a radio skrzeczało coś do siebie. Ponad stu mieszkańców kłębiło się wokół budynku zarządu osiedla. Większość stanowiły kobiety w weekendowych strojach, uwolnione z szytych na miarę kostiumów, które nosiły w gabinetach lekarskich i na korytarzach spółek handlowych. Dzieci towarzyszyły im z rozjaśnionymi buziami na widok matek, które wreszcie złoszczą się na kogoś innego. Kilku ostrożnych mężów krążyło wokół, z rezerwą przyłączając się do ogólnego rozgardiaszu.

Dwóch policjantów przepychało się przez tłum, próbując uspokoić protestujących. Wołali coś do osoby, która perorowała do sąsiadów. Ale ich głosy nikły w gwizdach i szyderstwach. Jakiś pięciolatek, siedzący na ramionach ojca, próbował strącić wysoki hełm z głowy policjanta.

Popielate włosy, pociągła twarz w najlepszym telewizyjnym ujęciu, dekolt wystarczająco głęboki, żeby przyciągnąć nieśmiałe spojrzenia każdego mężczyzny w promieniu dwóch kilometrów – Kay Churchill w swoim żywiole. Stała chwiejnie na obrotowym krześle wyniesionym z biura zarządu, celowo popisywała się udami i nie zważając na nic, skupiła się na swojej zaciekłości. Aż przyjemnie było patrzeć na nią, kiedy tak rozgadała się na dobre. Studenci, którzy obserwowali ją podczas wykładów z Godarda i Nowej Fali, musieli układać scenariusze do filmów pornograficznych na długo, zanim przedstawiła im tę propozycję.

– Co się dzieje? – zapytałem stojącą obok mnie młodą kobietę. Spacerówka z dzieckiem stała obok w zapomnieniu. – Parkometry? Garby na drodze?

– Opłaty za konserwację. Poszły w górę. – Pokiwała z aprobatą głową. – Kay zamknęła kierownika w jego własnym biurze. Biedak musiał wezwać policję.

Zaniepokojona twarz mężczyzny wyglądała zza szklanych drzwi. Był najwyraźniej wstrząśnięty wrogością szydzącej z niego kobiety. Ten przerażający widok obracał w niwecz wszystkie korzyści płynące z zarządzania nieruchomościami. Kay wyjęła pęk kluczy i pomachała nimi przed kierownikiem, a potem przed nosami policjantów. Kiedy podeszli, grożąc jej zatrzymaniem, cisnęła klucze nad ich głowami. Z rękami na biodrach śmiała się do rozpuku, gdy ktoś złapał klucze w locie i odrzucił dalej, w tłum.

Dołączyłem się do ogólnego aplauzu, a potem postanowiłem odejść, zakładając, że Kay jest zbytnio zajęta swoją kieszonkową rewolucją, żeby sobie zawracać głowę moją osobą. Nadjechał drugi samochód policyjny. Sierżant z gębą twardziela, siedzący w fotelu pasażera, mówił coś przez krótkofalówkę. Jeszcze parę minut i całe to środowiskowe przedszkole dla burżuazji zostanie odesłane do swoich zabawek.

– Panie Markham! Chwileczkę…!

Szczupła kobieta ubrana w białą lnianą marynarkę z włosami sczesanymi z wysokiego czoła zatrzymała mnie, zanim dotarłem do wyjścia. Jakoś udawało się jej jednocześnie uśmiechać i marszczyć brwi, co przypomniało mi urzędowych przewodników podczas konferencji naukowych w Europie Wschodniej. Obrzuciła mnie wzrokiem od stóp do głów, niezbyt przekonana do mojego tweedowego ubrania.

– Pan Markham? Jestem Vera Blackburn, przyjaciółka Kay. Powiedziała, że pan do nas dołączy.

– Nie jestem pewien. – Patrzyłem na tłum wygwizdujący policję. Sierżant wysiadł z samochodu i obojętnym wzrokiem patrzył na tłum jak dyrektor rzeźni patrzy na przebieg uboju. – To nie jest moja sprawa…

– Zbyt dziecinna? – Zatrzymała mnie, kładąc mocną rękę na klapie marynarki. Była szczupła, ale silna, miała umięśnione ciało, wyćwiczone na maszynach w siłowni. Jej wargi poruszały się, jakby nieustannie powstrzymywała się przed wypowiedzeniem jakiejś ostrej uwagi. – Czy zbyt mieszczańska?

– Coś w tym stylu. – Wskazałem na King’s Road. – Mam własne problemy z parkometrami.

– To wygląda dziecinnie i prawdopodobnie takie jest. – Przyglądała się współmieszkańcom przymrużonymi oczami. – Nam naprawdę potrzebny jest pański wkład, panie Markham. Sprawy zaczęły się komplikować.

– Doprawdy? Nie jestem pewien, czy będę w stanie pomóc.

Odwróciłem się od niej w chwili, gdy większa liczba policjantów wkroczyła do osiedla. Byli to pokaźniejszej postury mężczyźni, jak posterunkowi przy Olympii. Jeden z nich przyglądał mi się tak, jakby rozpoznawał moją twarz z poprzedniej demonstracji.

– Musimy stąd iść. Chyba nie chce pan, żeby znów pana pobito. Poczekamy na Kay w moim mieszkaniu.

Wzięła mnie za ramię i pokierowała przez tłum. Koścista dłoń była twarda jak rumpel. Kay Churchill zeskoczyła z obrotowego krzesła pod skrzydła swoich wielbicieli. Dwaj posterunkowi stojący obok biura zawładnęli kluczami i wypuścili nieszczęśliwego kierownika, ukrywającego się za szklanymi drzwiami. Demonstranci rozsądnie zaczęli się rozpraszać.

Szliśmy wzdłuż Beaufort Avenue do centrum osiedla. Ogródki, radosne pokoje dziecięce, wypełnione dydaktycznymi zabawkami, dźwięki skrzypiec, na których ćwiczyły nastolatki, nadawały dziwny posmak nieuchronnie zbliżającej się rewolcie. Większość rewolucjonistów w ubiegłym stuleciu dążyła do takiego właśnie poziomu dostatku. Pomyślałem, że oto jestem świadkiem narodzin nudy wyższego rodzaju.

Dotarliśmy do Cadogan Circle, do miejsca, gdzie stał blok mieszkalny. Vera szła przede mną energicznym, rozkołysanym krokiem, jak dziwka z klientem, który wkrótce ma zostać oskubany, albo jak przewodnicząca samorządu klasowego w szkole dla dziewcząt udająca się po kryjomu na wycieczkę we własnych sprawach. Machnęła kartą z chipem przed automatem otwierającym drzwi i wprowadziła mnie do holu.

– Kay dołączy, jak tylko się przebierze. Całe to oburzenie sprawia, że człowiek paruje…

– Mogę czekać pół godziny, potem muszę iść, czy będzie rewolucja, czy nie.

– Nie ma sprawy. Przełożymy ją dla ciebie. – Zmusiła mnie do zdawkowego uśmiechu. – Pomyśl o tym, jak o swoim Dworcu Fińskim.

Pojechaliśmy małą windą na trzecie piętro. Z torby na ramieniu wyjęła pęk kluczy i otworzyła potrójne zamki drzwi frontowych jak wejście do krypty. Jej mieszkanie było oszczędnie umeblowane czarnymi fotelami bez poręczy, biurkiem ze szklanym blatem, przypominającym stół prosektoryjny, i lampami o niskiej mocy, ledwie rozświetlającymi półmrok. Nocny klub w południe. Nie było tu książek, a ja wyczułem, że ta inteligentna kobieta przybyła tutaj, żeby zniszczyć świat. Nad kominkiem wisiała fotografia w chromowanej ramce. Przedstawiała ją samą, w powiększeniu, w pozie Helmuta Newtona, z twarzą pozbawioną wszelkich uczuć. Pokój był świątynią rozpaczliwego narcyzmu.

Podeszła do okna i podwinęła rolety. Z okna rozciągał się doskonały widok na Beaufort Avenue. Wiec rozpraszał się, rodziny wracały do domu.

– No i po wszystkim. Przynajmniej daliśmy kierownikowi do myślenia.

– Zamykając go w biurze?

– A co, figiel godny licealistów? Ludzie muszą działać wedle konwencji, do których są przyzwyczajeni. Popijawy w internacie, fajki za szatnią przy boisku do krykieta, ściąganie kolegom spodni…

– Mówisz, jakby to był nowy rodzaj deprywacji.

– Bo na swój sposób jest. – Vera usiadła na replice fotela Eamesa, skąd mogła bez przeszkód podziwiać swój fotograficzny portret. Nie poprosiła, żebym usiadł.

– Może to się nie wydaje oczywiste – powiedziała – ale ludzie w Chelsea Marina są bardzo niespokojni. Coś tu się kotłuje.

– Naprawdę? Trudno w to uwierzyć. – Usiadłem na czarnej, skórzanej kanapie. – Wszyscy wyglądają na bardzo z siebie zadowolonych. Ani śladu krzywicy, szkorbutu czy przeciekających dachów.

– To tylko naskórek. – Vera spojrzała w lusterko kosmetyczki. – Moi sąsiedzi to nowa biedota. Nie należą do elity z City, nie są chirurgami z własną kliniką i bogatymi arabskimi pacjentami zlatującymi się znad zatoki. Bardzo nieliczni pracują na swoim. To menedżerowie średniego szczebla, dziennikarze, wykładowcy, jak Kay, architekci zatrudnieni w wielkich pracowniach. Cholerna, biedna piechota armii zawodowców.

– Ale żyje im się nieźle?

– Nie. Płace nie rosną. Pojawiło się zagrożenie wcześniejszą emeryturą. Jeśli masz czterdziestkę, taniej jest zamiast ciebie zatrudnić jakąś promiennooką absolwentkę, ściskającą czule dyplomik.

– A to budzi gwałtowną reakcję. Ale dlaczego właśnie tutaj, w Chelsea Marina? To modna okolica, blisko King’s Road…

Vera spojrzała na mnie z ironią.

– Jesteś agentem handlu nieruchomościami? To miejsce to wysypisko śmieci. Remonty i konserwacja prawie równe zeru, ale opłaty ciągle idą w górę. Mieszkanie kosztuje mnie rocznie więcej, niż mój ojciec zarobił przez całe życie.

– Stąd jest wspaniały widok. Nie jesteś tu szczęśliwa?

– Myślałam o tym. – Powąchała czarny lakier do paznokci. – Szczęście? Podoba mi się ten pomysł, ale chyba nie jest wart wysiłku.

– Nie jest dosyć intelektualny?

– Właśnie. – Pokiwała głową z aprobatą. – Potrzebne są nam jakieś zasady. Przy okazji, jedna z wind nie działa od miesięcy. Przez dwie godziny dziennie w kurkach nie ma wody. Człowiek musi planować, kiedy ma wysrać.

– Porozmawiaj ze spółką zarządzającą osiedlem. Twoja umowa najmu powinna gwarantować szybkie naprawy.

– Rozmawialiśmy. Nie chcą słuchać. Są w zmowie z deweloperem, który najchętniej wyrzuciłby stąd wszystkich. Chcą obniżyć standard osiedla, wykupić nas i zburzyć wszystko do gołej ziemi. Potem sprowadzą Fostera i Richarda Rogersa, żeby zaplanowali wielkie bloki z luksusowymi apartamentami.

– Dopóki tu zostaniecie, jesteście bezpieczni. Po co martwić się czymś, co może nigdy się nie zdarzy?

– To już się dzieje. Naciskają na nas, ręka, która łapie za jaja, nie jest subtelna. Rada gminy kazała już wszędzie wymalować podwójne żółte pasy.

– Mają do tego prawo?

– Mogą robić, co chcą. Ulice są publiczne. Więc łaskawie zaopatrzyli nas w parkometry. Kay płaci za to, że parkuje przed swoim domem.

– Czemu się nie przeprowadzicie?

– Nie możemy. – Jej gniew narastał, uniosła pięści i spojrzała na sufit, szukając tam współczucia. – Na litość boską, utopiliśmy wszystko w Chelsea Marina. Wszyscy jesteśmy spętani ogromnymi kredytami hipotecznymi. Ludzie płacą niebosiężne czesne i czują oddech banków na plecach. Zresztą, dokąd mielibyśmy się przeprowadzić? Do Surrey? O dwie godziny drogi, do Reading albo Guilford?

– Boże broń. Więc wpadliście w pułapkę?

– Oczywiście. Jak górnicy w swoich familiokach. Zawody oparte na wykształceniu to jeszcze jedna forma wyzysku przemysłowców. Gdy szwy puszczą, zostaniemy bez grosza przy duszy, z kupą przestarzałego software’u. Wierz mi, rozumiem dlaczego górnicy strajkują.

– To robi wrażenie. – Starałem się zachować poważny wyraz twarzy – Chelsea Marina ramię w ramię z górnikami…

– To, do cholery, nie jest żart. – Popatrzyła na mnie ponuro, kości twarzy uwydatniały się pod jej bladą skórą. – Robimy się niespokojni. Klasa średnia jest, w teorii, podporą społeczeństwa, całe to pełnienie służby i odpowiedzialność. Ale lina kotwiczna zaklinowała się. Kwalifikacje zawodowe nie są nic warte – stopień naukowy to jak dyplom z origami. Bezpieczeństwo socjalne nie istnieje. Jakiś komputer w Ministerstwie Finansów decyduje o tym, czy stopy procentowe mają pójść w górę o punkt, a ja zawdzięczam dyrektorowi banku jeszcze jeden rok ciężkiej pracy.

– Przepraszam. – Patrzyłem, jak jej palce zmagają się z puderniczką, a brwi marszczą surowo. Choć jej spokojny gniew sprawił, że poczułem się nieswojo, stwierdziłem, że prawie ja polubiłem. – A gdzie pracujesz? W federacji związków zawodowych? W centrali Partii Pracy?

– Jestem… swego rodzaju konsultantem. – Machnęła beztrosko ręką, ale twarz miała pustą. – W Ministerstwie Obrony – jestem pracownikiem naukowym. Analizowałam osady uranowe zeskrobane ze wzgórz Kosowa.

– Ciekawa praca. I ważna.

– Ani ciekawa, ani ważna. Teraz mam inne zajęcie. Znacznie istotniejsze.

– A jakie?

– Robię bomby dla Richarda Goulda.

Czekałem na ciąg dalszy, wiedząc, że jednocześnie drażni mnie i usiłuje mi coś powiedzieć. Ale siedziała w milczeniu, z uniesionymi brwiami, jakby delektowała się tym, co powiedziała.

– To niebezpieczne i dla ciebie, i dla innych – powiedziałem. – Jakiego rodzaju bomby robisz?

– Dymne, hukowe, zapalające o opóźnionym zapłonie. Nikt nie zostanie ranny.

– To dobrze. Ale nie takie, jak bomba na Heathrow?

– Heathrow? – Była zaskoczona, ale pamiętała, żeby zamknąć usta. – Zdecydowanie nie. Tamtą zrobiono po to, żeby zabijać. Bóg wie po co. Richard mówi, że ludzie, którzy uważają, że świat jest bez sensu, znajdują sens w bezsensownej przemocy.

– Richard? Doktor Richard Gould?

– Jeszcze się z nim spotkasz, kiedy będzie na to gotowy. Jest przywódcą rebelii klasy średniej. Ma zaskakująco jasny umysł, jak te dzieci z uszkodzeniami mózgu, którymi się opiekuje. Na swój sposób jest jednym z nich.

Uśmiechnęła się do siebie, jakby pomyślała o kochanku, ale ja spostrzegłem przezroczysty pot, który zebrał się na jej górnej wardze, lśniący jak duch innej istoty, jej tajnego ja. Zaniepokoiła się, że wspomniałem o Heathrow.

– A jaki jest cel twoich bomb? – zapytałem.

– To było na początku. Centra handlowe, multikina, sklepy dla majsterkowiczów, cały ten dwudziestowieczny chłam. Wymiociny, które ludzie nazywają cywilizacją konsumpcyjną. To nie są prawdziwe bomby – dodała, niemal pedantycznie. – To prowokacje akustyczne. Jak petardy, które twoi przyjaciele odpalili w Olympii. Raz zdarzyło mi się zrobić prawdziwą bombę. Lata temu.

– Co się stało?

– Zabiła kogoś. Zamierzony cel.

– Na zlecenie ministra obrony? Dla SAS? Dla Wydziału Specjalnego?

– Na swój sposób dla obrony. Broniłam swojego ojca. Po śmierci matki spotkał tę okropną kobietę. Nienawidził jej, ale był pod jej pantoflem. Prawdziwa alkoholiczka, która chciała, żebym zniknęła. Miałam dwanaście lat, ale byłam bystra.

– Skleciłaś bombę domowej roboty?

– Używając środków czyszczących kupionych w supermarkecie. Razem z moim ojcem w niedzielne popołudnie chadzała do pubu. Wracała opita jak bąk, z pęcherzem gotowym wybuchnąć. Gdy byli poza domem, zdjęłam przykrywę rezerwuaru w ubikacji, zatkałam odpływ i wylałam całą wodę. Potem napełniłam rezerwuar wybielaczem, odetkałam odpływ i nałożyłam przykrywę. Nasypałam kryształków sody kaustycznej do muszli klozetowej i mieszałam, aż otrzymałam skoncentrowany roztwór. Gdy to zrobiłam, zeszłam na dół i czekałam.

– Bomba była gotowa?

– Wszystko czekało tylko na zapłon. Wrócili z pubu i ona poszła prosto do toalety. Zamknęła drzwi i wypróżniła pęcherz. Potem nacisnęła rączkę spłuczki.

– I to zdetonowało bombę?

– Wodorotlenek sodu i nadchlorek sodu tworzą mieszankę wybuchową, szczególnie gdy gwałtownie sieje zmiesza. – Vera uśmiechnęła się do siebie, znów była małą rezolutną dziewczynką gotową na wszystko. – Reakcja wytwarza ogromne ilości chloru. To śmiercionośna trucizna dla alkoholika z osłabionym sercem. Wyszłam ubrana w najlepszą sukienkę. Ojciec spał przed telewizorem. Minęły dwie godziny, zanim wyłamał drzwi.

– Była martwa?

– Jak kamień. Przez ten czas gaz się rozszedł, a rezerwuar znów napełnił się wodą. Moja skromna bomba spłukała się sama. Orzeczenie: zgon z przyczyn naturalnych.

– Imponujący debiut. To doprowadziło cię do…?

– Stopnia naukowego z chemii i do Ministerstwa Obrony. – Vera spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek. – Rozsądny wybór kariery, sądzę, że się ze mną zgodzisz.

Uśmiech satysfakcji pojawił się na jej ustach. Kropelki potu znikły, a ja doszedłem do wniosku, że wymyśliła tę historię, żeby zyskać na czasie i dojść do siebie. Ale pomyślałem też, że ta mordercza opowieść może być jednak prawdziwa. Gadanina o robieniu bomb chodziła mi po głowie jak fragment większej przygody, która zaczęła się, kiedy półprzytomny leżałem na kanapie u Kay Churchill. Otworzyły się kolejne drzwi w bocznym korytarzu. Mogły mnie doprowadzić do terminalu numer 2 na lotnisku Heathrow.

Domofon zabrzęczał dwa razy, a po przerwie trzeci raz. Vera wstała, powiedziała coś do słuchawki i zapięła żakiet.

– Davidzie, idziesz? Kay jest na dole. Wybieramy się na wycieczkę za miasto…

Загрузка...