Gdy się obudziłem, spoglądał na mnie radosny fryz dziecięcych rysunków, pełen życia patchwork z bezrękich ludzi, dwunogich tygrysów i pudełkowatych domów, łuszczący się ze ścian pustej sali szpitalnej jak strzępy nieuporządkowanych snów.
Leżałem na wytartym materacu, pokrytym starymi plamami z moczu i środków dezynfekcyjnych. Byłem zadowolony, że ta wesoła galeria patrzyła na mnie, gdy spałem. Gruba warstwa kurzu pokrywała wiktoriańska boazerię, drżąc w nieustającym brzęku samolotów pasażerskich lądujących na Heathrow. Upośledzone dzieci w swoich łóżeczkach musiały myśleć, że cały świat cierpi na wieczny ból głowy.
Usiadłem i postawiłem stopy na podłodze. Smacznie spałem cztery godziny, ale aż podskoczyłem, gdy przypomniałem sobie szaloną noc w Filmotece Narodowej. Potok obrazów przesunął mi się przez umysł, jak przewijana do przodu kaseta – widmowy dym wdzierający się w korytarze, twarde pieści Very Blackburn, drżące cienie na widowniach, rozpaczliwa ucieczka do Młyna Tysiąclecia i Richard Gould w kurtce kelnera, częstujący mnie kieliszkiem szampana po podpaleniu Tamizy. Wstałem, chwiejąc się lekko na niestabilnej podłodze, i czekałem, aż moje kości znów zaczną stanowić zespół. Marząc o Sally i gorącej kąpieli w St John’s Wood, przeszedłem między zniszczonymi materacami. Domyśliłem się, że niewielu rodziców odwiedzało tu swoje zapóźnione w rozwoju dzieci. Ale rysunki były wzruszające i pełne nadziei, optymistyczne echo świata, którego upośledzona dzieciarnia nigdy nie pozna. Cierpliwy i łagodny nauczyciel poprowadził ich ku kredkom i ku barwnej ścieżce, wiodącej w głąb ich umysłów.
Za drzwiami znajdował się kamienny podjazd do sąsiedniej sypialni, kolejnej zakurzonej, wysoko sklepionej sali. Na krótko pojawił się ciemnowłosy mężczyzna w białym fartuchu. Nie podnosząc głowy, pomachał do mnie i szybko wszedł po schodach na wyższe piętro.
– Doktorze Gould! Musimy… – zawołałem za nim. Mój głos gubił się w nieskończonej przestrzeni opuszczonego szpitala. Nasłuchiwałem odgłosu kroków Goulda, wspinającego się ku dachowi. Stara, imponująca architektura, kryjąca osąd moralny w każdym posępnym kroksztynie, przywiodła mi na myśl inne sale, te, w których ferowano sprawiedliwość. Chciałem ostrzec Goulda, nieuchwytnego autora rebelii w Chelsea Marina, że wkrótce zacznie nas ścigać policja i zatrzyma nas na najbliższe pięć lat.
Klepnąłem się po udach, żeby uspokoić podrażnione nerwy. Byłem współwinny poważnemu przestępstwu skierowanemu przeciwko muzeum filmu i wspomnieniom o pierwszej żonie, ale czułem się dziwnie niezaangażowany w to wszystko jak aktor zastępujący moje prawdziwe „ja”, śpiące u boku Sally w St John’s Wood. Sen o przemocy, wywołany obietnicą przemiany, wymknął mi się z głowy na ulice.
Pamiętałem naszą ucieczkę przez Londyn przed paru godzinami. Samochód Goulda stał zaparkowany przed hotelem Marriott w starym ratuszu. Był to citroen kombi z naklejkami hospicjum de Beaune na tylnej szybie. Ze sposobu, w jaki Gould patrzył na deskę rozdzielczą, domyśliłem się, że nie prowadził jeszcze wozu z tak skomplikowaną hydrauliką. Dał mu go pewien frankofil z Chelsea Marina. Zaniepokojony wyciem syren i samochodami policyjnymi, które blokowały most Westminsterski, zaproponowałem, że poprowadzę, ale Gould tylko machnął ręką i uspokoił mnie pełnym dystansu, choć niezłomnie przyjaznym uśmiechem. To poszukiwanie stacyjki wśród przełączników i dźwigni przypomniało mi Sally, gdy po raz pierwszy zasiadła za kierownicą swojego saaba i natknęła się na geometryczne odwzorowanie własnych ułomności.
Ruszyliśmy z szarpnięciem, podskakując wzdłuż krawężnika. Rzadko wychodziliśmy poza drugi bieg, kiedy samochód przyspieszał w ciemnych uliczkach po południowej stronie rzeki. Widziałem strach w oczach Goulda i pomyślałem o tym, jak podawał drinki klientom z bankietu firmowego w Młynie Tysiąclecia. Prosto z dymu i ognia trafiłem przypadkiem na jego posterunek obserwacyjny, ale mój widok chyba przyniósł mu ulgę. Gdy gwałtownie skręciliśmy w okolicach Lambeth Palace, uderzyłem głową w słupek między oknami, a on przytrzymał mnie za ramię ze zdumiewającą troską, jakbym był przestraszonym dzieckiem w wesołym miasteczku.
Przejechaliśmy przez most Chelsea i skręciliśmy w ciemniejsze ulice prowadzące do King’s Road. Reflektory szukały drogi w labiryncie zakrętów, prowadząc nas wzdłuż wystaw wypełnionych wyposażeniem kuchennym i kompletami sypialń, meblami biurowymi i armaturą do łazienek, żywym obrazem drugiego miasta, gotowym zastąpić to, które płonęło za nami. Gould zamknął się w sobie, jakby szukając schronienia za chudą twarzą. Gdy spoglądał w tylne lusterko, wyglądał jak zmęczony absolwent wyższej uczelni w wyświechtanym garniturze, niedożywiony i zaniedbany.
Przejechaliśmy przez stiukową ciszę South Kensington z jego majaczącymi w ciemności muzeami, domami towarowymi czasu, i skierowaliśmy się na zachód wzdłuż Cromwell Road. Centrum Londynu zostało za nami, gdy opuściliśmy estakadę Hammersmith i wjechaliśmy na autostradę do Heathrow. Dwadzieścia minut później dotarliśmy do strefy lotniska, zajętej przez biura frachtu lotniczego i wypożyczalnie samochodów, wokół której, jak pole magnetyczne, rozciągały się rzędy świateł lotniska, widmowe parkingi dla ciężarówek i zabudowania przemysłowe. Był to nocny świat nawiedzany przez strażników i psy obronne.
Gdzieś w pobliżu lotniska zatrzymaliśmy się przy grupie wiktoriańskich budynków, stojących obok wielkiego placu budowy. Gould przepchnął się citroenem między pokrytymi błotem kadłubami równiarek i traktorów i zaparkował na placu wypełnionym kontenerami mieszkalnymi i pakietami pustaków, spoczywającymi na drewnianych paletach.
Wysiedliśmy z samochodu i Gould poprowadził mnie do opuszczonego budynku przez rozpadający się hol obwieszony znakami wskazującymi drogę do przeniesionych oddziałów szpitala. Żelaznymi schodami wspięliśmy się na czwarte piętro. Wyczerpany poszedłem za Gouldem do sali z zakurzonymi, niezasłanymi łóżkami. Byłem zbyt zmęczony, żeby się opierać, pozwoliłem temu dziwnemu człowiekowi, troskliwemu fanatykowi o delikatnych dłoniach, wybrać dla mnie materac. Zapadłem w głęboki sen pośród rysunków obłąkanych dzieci.
Gould stał na dachu, z twarzą uniesioną ku słońcu, osłoniętą od wiatru przedpiersiem wiktoriańskich kominów. Przy uchu trzymał telefon komórkowy, najwyraźniej słuchając najświeższego sprawozdania z nocnej akcji przeciwko Filmotece Narodowej, ale bardziej go interesowały żurawie budowy pod parapetem. Z jego ziemistej twarzy odczytywałem lata pospiesznych obiadów w stołówkach i noce spędzone na niespokojnych drzemkach w szpitalnych dyżurkach. Na kitlu nosił lekarski identyfikator z nazwiskiem, jakby nadal był pediatrą zmarłych dzieci.
Patrzyłem na policyjny helikopter lecący wzdłuż autostrady i obmyślałem plan wyjścia z opuszczonego szpitala. Przyglądałem się badawczo wielkim budynkom, ogromnym kamieniarskim piramidom ze szczytami jak nadbudówki pancerników. Była to architektura więzień, przędzalni bawełny i odlewni stali, pomniki wytrzymałości cegły i wiktoriańskich dogmatów. Trzy budynki jeszcze stały obok zaniedbanego parku, po którym kiedyś wykrochmalone obsesyjnie pielęgniarki woziły pacjentów na wózkach inwalidzkich.
Gould wyłączył telefon w pół zdania i odwrócił się, żeby mi się przyjrzeć, jak zapracowany konsultant, któremu przyprowadzono nieoczekiwanego pacjenta.
– Czujesz się znacznie lepiej. Widzę to.
– Naprawdę? To dobrze…
Wiedziałem, że w oczach Goulda wyglądam na wyczerpanego i rozmazgajonego, że koniecznie potrzeba mi kawy i że zupełnie nie pasuję do roli weekendowego rewolucjonisty, której się podjąłem. W przeciwieństwie do mnie, on był zaskakująco spokojny, jakby wstrzyknął sobie silny środek uspokajający przed snem i silny stymulant po przebudzeniu. Mięśnie twarzy nie były już tak napięte. Poruszał się niemal dziarsko w ten spokojny niedzielny poranek. W dawnym szpitalu psychiatrycznym czuł się jak w domu, a mnie przyszło na myśl, że nie był tu lekarzem, lecz pacjentem. Wypuszczony, gdy zamknięto szpital, mógł przybrać nową osobowość, która łatwo przekonała mieszkańców Chelsea Marina. Strona w sieci z historią opisującą pożar w domu towarowym mogła być sprytnym kamuflażem. Był trochę zbyt przyjacielski, przyglądał mi się uważnie kątem oka, ale widać też było szczerość, która mogła się podobać, i nerwowy autorytet, jakiemu ulegał każdy w Chelsea Marina. Poczekał, aż helikopter policyjny zniknie z pola widzenia, i poklepał mnie po ramieniu.
– Jesteś niespokojny, Davidzie. Operacje takie, jak zeszłej nocy, sprawiają, że serce łomocze przez kilka dni. Ale dojdziesz do siebie i wtedy poczujesz się silniejszy.
– Bogu dzięki. To byłby koszmar, gdybym miał zostać taki na resztę życia.
– Nie ma obaw. Nie ma niczego lepszego niż działanie wynikające z prawdziwego przekonania.
– Nie jestem całkiem pewien, czy mam do tego przekonanie. – Patrzyłem na pokaleczone ręce. – O mało nie oddałem się w ręce policji.
– Bo inni nie zaczekali na ciebie? Daj spokój… – Gould potrząsnął głową, z wyraźnym współczuciem. – Tych rewolucjonistów z klasy średniej tłumiono przez całe lata. Teraz mogą zakosztować bezwzględności i podoba im się jej smak.
– Będą więc kosztować zimną owsiankę, zanim się obejrzą.
– To konieczne ryzyko, ale jesteśmy bezpieczni, dopóki utrzymujemy element zaskoczenia. – Gould zmarszczył się, patrząc w słońce, jakby zazdrościł mu sprawnej kontroli nad wydarzeniami, a potem dotknął palcem identyfikatora, przypominając sobie własną tożsamość. – Nie martw się więzieniem. Przynajmniej na razie.
– A więc wszyscy wrócili. Co z Filmoteką?
– Ogień strawił ją całkowicie. Niestety, niektóre wczesne filmy Fritza Langa uległy zniszczeniu. Vera Blackburn zna się na rzeczy.
– Jest niezrównoważona. Musisz na nią uważać.
– Vera? – Gould odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć, a potem pokiwał głową na znak, że całkowicie się zgadza. – To zaburzone dziecko, które stara się nadać sens światu. Robię co mogę, żeby jej pomóc.
– Wyciągając ją z domu? Dając szansę jej naturalnym talentom?
– Coś w tym stylu. – Rozbawiony sarkazmem w moim głosie, Gould wskazał białą ręką na puste budynki wokół nas. – Davidzie, kogo obchodzi Filmoteka Narodowa? Popatrz, co oni tutaj zrobili. Dla trzystu dzieci to był jedyny dom, jaki znały.
Bezkrwiste palce wskazały oddzielnie stojące skrzydła, wysokie mury zamaskowane rododendronami, rosnącymi wokół każdego z budynków, podwórka w podwórkach i zakratowane okna na wyższych piętrach.
– Mury i kraty – zauważyłem. – To wygląda jak więzienie. Gdzie jesteśmy?
– W szpitalu Bedfont. Dwa kilometry na południe od Heathrow. Dobre miejsce na dom wariatów – nie słyszy się krzyków. – Gould skłonił się ironicznie. – Ostatni z wielkich, wiktoriańskich domów dla obłąkanych.
– Szpital psychiatryczny? Więc te dzieci były…?
– Miały uszkodzenia mózgu. Zapalenia mózgu, źle leczone przypadki odry, nieoperacyjne guzy, wodogłowie. Wszystkie były ciężko upośledzone i porzucone przez rodziców. Służby socjalne nie chciały się z tym borykać.
– To smutne.
– Nie. – Gould był zaskoczony moją odruchową odpowiedzią. – Niektóre z nich były szczęśliwe.
– Pracowałeś tutaj?
– Przez dwa lata. – Patrzył na pusty dach, uśmiechając się, jakby zobaczył dzieci chowające się za kominami. – Mam nadzieję, że daliśmy im dobre życie.
– Dlaczego odszedłeś?
– Zostałem zawieszony. – Złapał ręką muchę, potem puścił ją i patrzył jak odlatuje. – Główna Rada Medyczna ma wszędzie swoich szpiegów. Są jak gestapo. Czasem zabierałem kilkoro dzieci do parku rozrywki w Thorpe. Uwielbiały to, z chęcią ładowały się do starego mikrobusu. Pozwalałem im biegać swobodnie, przez kilka minut przeżywały cud.
– I co się stało?
– Kilkoro z nich zabłądziło i policja powiadomiła służby socjalne.
– Fatalnie. Ale to jeszcze nie brzmi zbyt poważnie.
– Tak ci się zdaje, ale w dzisiejszym klimacie?… – Odchylił głowę do tyłu, zamykając oczy na myśl o szaleństwach biurokracji. – Była jeszcze jedna sprawa, o której nikt nie chciał mówić.
– Coś z seksem?
– Dobrze myślisz, Davidzie. Nazwali to molestowaniem genitalnym. Widzę, że jesteś wstrząśnięty.
– Bo jestem. Nie wygląda to…
– Na mnie? To nie ja. Ale wiedziałem, że tak jest.
– Robił to inny lekarz?
– Jedna z pielęgniarek. Słodziutka, młoda Jamajka. Była jak prawdziwa matka. Niektóre z dzieci miały guzy mózgu i zostało im tylko kilka tygodni życia. Wiedziała, że mała stymulacja seksualna nie zrobi im krzywdy. Był to ich jedyny promyk szczęścia. Zapewniała im zatem troszeczkę masturbacji, po zgaszeniu światła. Kilka sekund przyjemności, zanim umarły.
– Byłeś lekarzem dyżurnym?
– Broniłem jej, ale dla zarządu to było za wiele. Pół roku później władze medyczne zamknęły szpital. Do planowego przekazania prawnego. – Gould pokazał coś po drugiej stronie parku. – Sprzedali cały plac spółce handlującej nieruchomościami. Przyjrzyj się uważnie, a zobaczysz, jak przyszłość zbliża się ku tobie.
Wpatrywałem się w ekran z topoli na zachodnim krańcu parku. Po trawnikach nadciągały rzędy domów z cegieł i drewna, awangarda wielkiego osiedla. Kładziono już pierwsze drogi, diagramy z cementu, wiodące do przystani dla samochodów i malusieńkich ogródków.
– To domy dla początkujących – wyjaśnił Gould. – Królicze klatki dla ambitnych małżeństw. Pierwszy posmak życia klasy średniej. Niskooprocentowane marzenie bez zaliczki, wypichcone przez dawną firmę mojego ojca. Pewnego dnia pokryją całą Anglię.
– Niezły punkt.
– Ten stary szpital psychiatryczny?
– Heathrow. – Osłaniając oczy, byłem w stanie dostrzec nad dachami terminalu towarowego pionowe stateczniki ogonowe odrzutowców pasażerskich. – Osiedle usytuowane przy lotnisku.
– Im się to podoba. Lubią wyobcowanie. – Gould wziął mnie za ramię jak nauczyciel, zadowolony, że znalazł inteligentnego ucznia. – Nie ma tu przeszłości ani przyszłości. Gdyby mogli, wybieraliby zawsze strefy pozbawione treści – porty lotnicze, centra handlowe, autostrady, parkingi. Uciekają przed rzeczywistością. Pomysł o tym, Davidzie, a ja tymczasem zrobię kawę. Potem odwiozę cię z powrotem do Londynu.
– Dobrze. – Zadowolony, że zejdę z dachu, sięgnąłem po komórkę Goulda leżącą między nami na parapecie. – Powinienem powiedzieć żonie, gdzie jestem.
– Nie martw się. – Gould wsunął komórkę do kieszeni i poprowadził mnie do drzwi na klatkę schodową. – Dzwoniłem do niej w nocy, kiedy spałeś.
– Do Sally? Wszystko w porządku?
– Jak najbardziej. Wyjaśniłem jej, że zostajesz w Chelsea Marina. Inaczej mogłaby zadzwonić na policję. – Gould poklepał mnie po plecach, gdy schodziłem wąskimi schodami. – Ciekawe, zapytała mnie, czy będziesz nocował u Kay Churchill.
Zatrzymałem się, próbując nie stracić równowagi. – I co jej powiedziałeś?
– Hm… Davidzie, nie należę do ludzi dyskretnych.
Słuchałem, jak serdeczny śmiech odbija się echem od kamiennych ścian i niesie przez ciche sypialnie, jakby wzywał duchy zmarłych dzieci i zwoływał je na zabawę.