17. Zero absolutne

Sally jest urocza, Davidzie. – Owszem, jest.

– To dobrze. Wypadki często sprawiają, że ludzie stają się źli.

– Powiedziała ci o swoim…?

– Kalectwu? – Gould powoli pokręcił głową. – To okropne słowo, Davidzie. Nie myśl tak o niej.

– Ależ wcale tak nie myślę. Jej „kalectwo” nie jest natury fizycznej. Może chodzić równie dobrze jak ty czyja. To jest jej sposób wyrażenia sprzeciwu wobec świata, przypomnienie o złu, jakie jest on w stanie wyrządzić.

– Jestem poruszony. Ta kobieta ma duszę.

Usiedliśmy przy stole w szpitalnej aptece na czwartym piętrze. Nie ruszając się z krzesła, Gould przeszukiwał stojące w rzędzie lodówki. Elektryczność wyłączono wiele miesięcy temu i każda z lodówek była jaskinią Aladyna, pełną zepsutych ciastek i mocnych alkoholi. Znalazł butelkę wody mineralnej z nienaruszoną zakrętką i zaczął podgrzewać rondelek nad puszką z żelatynową rozpałką.

– Chciałbym ją spotkać. – Gould dodał kawy rozpuszczalnej do rondelka i nalał ciemnego wywaru do papierowych kubków z postaciami z Disneya. – Przyprowadź ją do Chelsea Marina.

– Lepiej nie. – Patrzyłem, jak Gould chciwie sączy gorący płyn, parząc sobie wargi. – To nie jest miejsce, które by jej się spodobało. Zresztą, ma trochę za złe…

– Lekarzom? – Gould pokiwał tolerancyjnie głową. Zerknął na moją kawę i wytarł usta grzbietem dłoni. Pozostał po tym ślad jak krew na białej skórze. – Woli te wasze komputery diagnostyczne i lekarzy wirtualnych. Naciśnij guzik „Z”, jeśli masz załamanie nerwy. Tak?

– Nie całkiem. Dziwne, ale ludzie wolą rozmawiać z ekranem. Są znacznie bardziej otwarci. Twarzą w twarz z prawdziwym lekarzem nigdy się nie przyznają, że mają chorobę weneryczną, a jak dasz im guzik do przyciskania, z miejsca rozkrzyżują nogi.

– Nadzwyczajne. – Gould wydawał się dogłębnie zadowolony. Wyjął kubek z kawą z moich dłoni i zaczął popijać zachęcająco. – Nie zdajesz sobie z tego sprawy, Davidzie, ale jesteś apostołem nowej alienacji. Powinieneś przeprowadzić się do jednego z tych domów dla karierowiczów. Widziałem cię w serialu telewizyjnym, jak on tam się nazywał. Coś w rodzaju majsterkowania przy Wszechmocnym.

– To było bardzo płytkie. Neurochirurg przygląda się Bogu? Telewizja w pełnym rozkwicie. Teleturniej.

– O Bogu? – Gould uśmiechnął się do sufitu. – Co za pomysł. Ale pamiętam to i owo z tego, co powiedziałeś – idea Boga to wielka próżnia wyobraźni, największa nicość, jaką ludzki umysł jest w stanie wymyślić. Nie wielkie coś gdzieś tam, ale wielka nieobecność. Powiedziałeś, że tylko psychopata może uporać się z pojęciem zera na milionowym miejscu po przecinku. Pozostali z nas wzdragają się przed próżnią i muszą ją wypełnić jakimkolwiek dostępnym balastem – trikami czasoprzestrzeni, starymi brodatymi mędrcami, wszechświatami moralności…

– Nie zgadzasz się z tym?

– Absolutnie się nie zgadzam. – Gould dokończył kawę i popchnął w moją stronę pusty kubek. – Nie tylko psychopata może pojąć ideę absolutnej nicości. Nawet bezsensowny wszechświat ma sens. Zaakceptuj to, a wszystko nabierze nowego znaczenia.

– Ale to trudne do przyjęcia bez wciągania się we własne obsesje. – Wstawiłem kubek do pełnego naczyń zlewu. – Wszyscy niesiemy jakiś bagaż, a psychopata jest wyjątkowy w tym sensie, że nie boi się siebie. Nieświadomie wierzy w nic.

– To prawda. – Gould zamachał rękami nad stołem jak licytujący, który wykłada karty. – Masz rację, Davidzie. Jestem zbytnim realistą. Zresztą tu były prawdziwe otchłanie, nieograniczone przestrzenie w tych małych czaszkach. Szukanie Boga to brudny interes. Znajdujesz go w dziecięcej kupce, w smrodzie niewietrzonych korytarzy, w zmęczonych stopach pielęgniarki. Psychopaci nie dają sobie z tym rady. To miejsca takie jak szpital Bedfont są prawdziwymi świątyniami, a nie katedra św. Pawła albo…

– Filmoteka Narodowa? – Zanim Gould zdążył odpowiedzieć, dokończyłem: – Płonący budynek to niezłe widowisko, szczególnie jeśli nie można z niego wyjść. A tak, dla ciekawości: musieliśmy go spalić?

– Nie. – Gould machnął ręką, jakby wyrzucając pytanie do kosza pod zlewem. Kawa nadała kolory jego twarzy, ale skórę miał nadal bladą jak niemyte kafelki. Niedożywiony od lat, trzymał się na nogach dzięki oddaniu nieszczęśliwym dzieciom. – Filmoteka Narodowa? Oczywiście, że nie. To był absurd – komentarz bezsensowny. I niebezpieczny.

– Więc po co wam te bomby zapalające?

Wielkimi rękami Gould zakreślił w powietrzu koło.

– To kwestia momentu impetu. Koła muszą się obracać. Ambicja żywi się sama sobą. Kay, Vera Blackburn i inni z Chelsea Marina chcą po prostu zmieniać świat. Łatwy wybór na wpół szalonych istot. Właśnie dlatego potrzebuję ludzi takich jak ty, Davidzie. Możesz uspokoić ich gorące głowy i masz inne motywy.

– Miło mi to słyszeć. Ale jakież to są te moje motywy? Może powinienem to wiedzieć, na wypadek gdyby mnie zapytała policja.

– Hm… – Gould uprzątnął stół, umieszczając papierowy kubek w zlewie i odkładając rondel wraz z rozpałką do kredensu. – Twoje motywy są całkiem jasne – głęboko dotknęła cię śmierć twojej pierwszej żony na Heathrow.

– I to wszystko?

– Nie należy tego nie doceniać. Pierwsza żona to rytuał przejścia w dorosłe życie. Z różnych względów ważne jest, żeby pierwsze małżeństwo było nieudane. Tak uczymy się prawdy o sobie.

– Rozwiedliśmy się.

– Rozwód z pierwszą żoną nigdy nie jest całkowity. To proces, który trwa do śmierci. To znaczy, do twojej śmierci, nie jej. Bomba na Heathrow była tragedią, ale nie ta bomba doprowadziła cię do Chelsea Marina.

– A co mnie tam przywiodło? Zakładam, że wiesz.

– Coś znacznie bardziej przyziemnego. – Gould odchylił się do tyłu, próbując przybrać życzliwą pozę, i po jego martwej twarzy przebiegły rywalizujące ze sobą grymasy. – Przyjrzyj się sobie dokładnie w lustrze. Co widzisz? Kogoś, kogo zbytnio nie lubisz. Kiedy miałeś dwadzieścia lat, akceptowałeś siebie z wszystkimi wadami. Potem nadeszło rozczarowanie. Przed trzydziestką twoja tolerancja prawie się zużyła. Nie byłeś już w pełni godny zaufania i wiedziałeś, że jesteś podatny na kompromis. Przyszłość zaczęła się kurczyć, pogodne marzenia znikały za horyzontem. Teraz jesteś postacią z papieru. Jedno pchnięcie i wszystko się wali. Czasami masz uczucie, jakbyś żył cudzym życiem, w dziwnym domu, który wynająłeś przez przypadek. „Ja”, którym się stałeś, nie jest twoim prawdziwym „ja”.

– Ale dlaczego właśnie Chelsea Marina? Banda zawodowców latających pierwszą klasą, którzy kłócą się o miejsce, żeby móc wygodnie usiąść i wyciągnąć nogi? Kay Churchill, która próbuje strząsnąć z burżuazji jej toaletowe obyczaje?

– No właśnie. – Gould pochylił się do przodu z uniesionymi ramionami, jakby chciał mnie objąć. – Ten cały protest jest śmieszny – zrozumiałem to od początku. Podwójne żółte linie, stałe opłaty… tu plotka, tam pogłoska. Wszyscy zareagowali, chociaż wiedzieli, że opór jest bezcelowy. To był ostatni rzut kośćmi, a im bardziej bezsensowna gra, tym lepiej. Właśnie to sprowadziło cię do Chelsea Marina. Ten globalny symbol, beznadziejny zakład, szalony gest, za którym idzie jakieś przesłanie. Wysadzenie w powietrze wypożyczalni wideo, podłożenie ognia pod Filmotekę Narodową – to kompletny absurd. Ale tylko to sprawia, że czujesz się wolny.

– Ale Kay i inni widzą w tym sens. Warunki życia klasy średniej pogorszyły się. – Wstałem, próbując uniknąć bladych dłoni Goulda, sięgających po moje nadgarstki. – Tanie wakacje, za drogie mieszkania, wykształcenie, które nie daje już poczucia bezpieczeństwa. Ten, kto zarabia mniej niż trzysta tysięcy funtów rocznie, prawie się nie liczy. Jesteś po prostu prolem w modnej marynarce.

– I za to nie lubimy siebie. Ani ja, ani ty, Davidzie. – Gould patrzył, jak próbuję odkręcić kurek nad przepełnionym zlewem. – W dzisiejszych czasach ludzie nie lubią sami siebie. Jesteśmy klasą rentierów, spadkiem po minionym stuleciu. Tolerujemy wszystko, ale wiemy, że wartości liberalne są po to, żebyśmy pozostali bierni. Wydaje się nam, że wierzymy w Boga, ale przeraża nas tajemnica życia i śmierci. Jesteśmy skoncentrowani na sobie, ale nie dajemy sobie rady z myślą, że kiedyś nas nie będzie. Wierzymy w postęp i potęgę rozumu, ale prześladują nas ciemne strony natury ludzkiej. Jesteśmy opętani seksem, ale boimy się wyobraźni seksualnej i musimy być chronieni seksualnymi tabu. Wierzymy w równość, ale nienawidzimy niższych od siebie. Boimy się naszych ciał i, nade wszystko, boimy się śmierci. Jesteśmy wybrykiem natury, ale wydaje nam się, że stanowimy środek wszechświata. Jesteśmy o kilka kroków od wymarcia, ale mamy nadzieję, że jakoś tam jesteśmy nieśmiertelni…

– I temu wszystkiemu winny jest… XX wiek?

– Po trosze. – Pomógł zamknąć za nami drzwi. – Mieszkamy w więzieniach o łagodnym reżimie, zbudowanych przez poprzednie pokolenia więźniów. Musimy się jakoś z tego wyrwać. Atak na World Trade Center w 2001 roku był śmiałą próbą uwolnienia Ameryki z XX stulecia. Śmierć ludzi to tragedia, ale poza tym był to akt bezsensowny. I w tym właśnie rzecz. Jak w przypadku ataku na Filmotekę Narodową.

– Albo na Heathrow?

– Heathrow… tak. – Gould spuścił wzrok, pilnując się, żeby nie spojrzeć mi w oczy. Przyglądał się własnym dłoniom, leżącym przed nim jak białe rękawiczki chirurga. Zauważył smugę po kawie. Polizał kciuk i próbował zetrzeć plamę. Robił to tak intensywnie, jakby mnie nie było.

– Heathrow? Trudno ci o tym myśleć. Rozumiem to, ale śmierć twojej żony niekoniecznie była pozbawiona sensu.

Patrzyłem, jak znów się rozsiada, jak spogląda na zegarek, żeby się zdecydować, czy już czas na nas. Czy odegrał jakąś rolę w zamachu bombowym na Heathrow? Był tak ograniczony swoim odrapanym wszechświatem, tym szpitalem w ruinie i wspomnieniem o dzieciach, że wątpiłem w to. Prawie uwierzyłem, że był inicjatorem protestu w Chelsea Marina jako buntu przeciwko władzom medycznym. Jednocześnie stwierdziłem, że go lubię, a krnąbrne przekonania pociągają mnie. Wyświechtany garnitur i zaniedbane ciało mówiły o swego rodzaju integralności, rzadkiej w świecie kuluarowej polityki, pochłaniającej nasze życie.

Zdawał się być świadom moich uczuć, bo kiedy schodziliśmy po żelaznych stopniach, nagle zatrzymał się i uścisnął mi rękę, uśmiechając się do mnie gorąco, prawie chłopięco.

Poczułem jego rękę, kości czekające na swój dzień.

Загрузка...