15. Magazyn marzeń

Rebelia nowego proletariatu rozpoczęła się, ale czy byłem przyjacielem, czy wrogiem? Zaskoczony swoją postawą, pomagałem zaciągnąć skutych strażników do biura kierownika, starając się osłonić ich twarze przed kopniakami. Kay Churchill podtrzymała mnie, gdy potknąłem się o wyciągnięte nogi strażnika i posadziła w fotelu.

– Davidzie, zdecyduj się!

– Już się zdecydowałem. Kay, jestem z tobą.

– Weź się natychmiast w garść. – Wielkie oczy z poszerzonymi źrenicami patrzyły na mnie przez otwory w masce narciarskiej. – Wiesz, co masz robić?

– Zostaję w biurze, dopóki wszyscy nie wyjdą. Upewnię się, czy drzwi są zamknięte, i nikogo nie wpuszczę. Wszystko przećwiczyłem.

– Dobrze. Teraz przestań ćwiczyć. To dzieje się naprawdę.

Vera Blackburn, chłodna i podejrzliwa w niebieskim kombinezonie, stała w korytarzu, czekając, aż bojówkarze zajmą miejsca. Uniosła w moją stronę dłoń w rękawiczce i zacisnęła ją gwałtownie, jakby miażdżyła mi jądra.

– Dobrze… – Kay zawahała się. Poprawiła maskę, którą dostarczył, podobnie jak gaz oraz kombinezony dla naszego oddziału porywaczy, były kochanek Very z policji w Surrey. Akcja przeciwko Filmotece Narodowej, zaplanowana w saloniku Kay, przedyskutowana nad niezliczonymi butelkami bułgarskiego wina, zapowiadała się na coś więcej niż studencki psikus. Nie spodziewałem się, że ci mieszczańscy sabotażyści sięgną po tak bezwzględną przemoc. Korciło mnie, żeby wezwać policję, więc trzymałem się z tyłu, gdy gazowali i ogłuszali trzech strażników.

Dwaj z nich byli dorabiającymi na boku studentami Wydziału Filmowego z City University. Leżeli twarzami do dołu, wykasłując zieloną od gazu flegmę na dywan. Obaj łkali, zaszokowani tym, że znaleźli się w centrum brutalnego dramatu wprost z gangsterskich filmów, które przecież tak uwielbiali.

Trzeci strażnik był zawodowcem z firmy ochroniarskiej, pięćdziesięcioletnim mężczyzną o ciężkich barach i krótko przystrzyżonych włosach byłego wykidajły z klubu nocnego. Siedział przy konsoli w sąsiednim gabinecie obok i patrzył w monitory kamer nadzoru, Vera Blackbourn cicho stanęła za nim. Dostał strumieniem gazu prosto w twarz, ale podjął walkę i wyrwał puszkę z rąk Very. Odsunęła się, zaskoczona tym pokazem niewdzięczności, wyciągnęła pałkę i zbiła go z nóg. Leżał teraz u moich stóp w biurze kierownika, krew spływała mu po głowie, a mętne oczy patrzyły w sufit.

– Kay… – uklęknąłem obok strażnika, szukając pulsu poprzez krew i wymiociny. – Ten człowiek potrzebuje pomocy. Gdzieś tu musi być apteczka.

– Później! Musimy iść.

Zarzuciła mi na ramiona kurtkę ochroniarską, wepchnęła ręce w rękawy, a potem pognała na korytarz. W pokoju z kamerami Joan Chang wyrywała kasety z taśmami i wrzucała je do worka marynarskiego. Twarz miała białą ze strachu, ale odwróciła się i energicznie podniosła kciuki do góry.

Na korytarzu zakołysały się drzwi. Dwóch członków naszego zespołu weszło do Filmoteki Narodowej I. Aplikanci adwokaccy, sąsiedzi Kay, nieśli teczki z ładunkami zapalającymi i zapalnikami czasowymi. Równym krokiem weszli do cichej sali jak rekieterzy po haracz.

Gdy doszliśmy do holu, Kay stanęła, żeby się skupić. Przez wysokie, szklane drzwi widać było halę z kasami i betonową noc kompleksu South Bank. Pod klatkami schodowymi i filarami bunkra kultury biegła pochylnia prowadząca do parkingu w Hayward Gallery. Furgonetka firmy ochroniarskiej parkowała w pobliżu wejścia dla artystów w Queen Elisabeth Hall, ale jej załoga była przy automacie z kawą w foyer na górze, gapiła się przez rzekę na Big Bena i odliczała długie godziny do końca zmiany.

Przytrzymałem ją za ramię, zanim zdążyła odejść.

– Chyba zanadto ryzykujemy? Każdy mógł mnie zobaczyć.

– Jesteś teraz ochraniarzem. Działaj tak, jak oni. – Ściągnęła mi maskę narciarską z głowy. – Verze potrzebny jest czas.

– Pięćdziesiąt minut? Dlaczego tak długo?

– Musi wyłączyć alarmy przeciwpożarowe. Jest ich mnóstwo. – Uszczypnęła mnie w policzek, w ten sposób przelotnie okazując uczucie. – Postaraj się, Davidzie.

– A jeśli ktoś będzie chciał wejść?

– To nie wejdzie. Zasalutuj i odejdź. Jesteś znudzonym ochroniarzem.

– Znudzonym? – Wskazałem na oprawione w ramki plakaty filmowe. – To miejsce pełne jest wspomnień.

– Więc zacznij o nich zapominać. Za godzinę wszystkie wspomnienia zamienią się w popiół.

– Czy musimy to robić? Burt Lancaster, Bogart, Lauren Bacall… to przecież tylko gwiazdy filmowe.

– Tylko? Zatruli całe stulecie. Zniszczyli ci umysł, Davidzie. Musimy ich zniszczyć, zbudować rozumniejszą Anglię…


Zniknęła w cieniu, pozbawiony twarzy zabójca najsłynniejszych twarzy, jakie znał świat. Nasza szóstka przybyła parami na South Bank, udając entuzjastów czarnego kryminału. Przyszło mi to z łatwością, gorzej było z Kay, która w hollywoodzkich filmach akcji widziała zaprzysięgłego wroga. Zajęliśmy miejsca w Filmotece Narodowej II, żeby obejrzeć nocny seans Poza przeszłością. Siedzieliśmy pośród fanów Mitchuma. Trudno było mi uwierzyć, że kino, w którym spędziłem tyle pouczających godzin, wkrótce zamieni się w zgliszcza. Byłem zbyt rozstrojony, żeby skoncentrować się na akcji, ale Kay, pochylona w fotelu do przodu, chłonęła brutalną opowieść o miłości i zdradzie. W pewnym, wyjątkowo ekscytującym momencie, gdy główna bohaterka udawała rozpacz, poczułem nawet uścisk dłoni Kay na moim nadgarstku. Na pół godziny przed napisami końcowymi wyślizgnęliśmy się z sali i poszliśmy do nieczynnego muzeum sztuki filmowej, zamienionego teraz na skład wypakowany skrzyniami. Tam dołączyliśmy do pozostałych członków zespołu i przebraliśmy się w policyjne kombinezony i maski. Vera Blackburn trzymała straż przy zamkniętych na klucz drzwiach. Klucz skopiowała, gdy pracowała jako ochotniczka przy katalogowaniu filmów o tematyce religijnej.

Przykucnięci w ciemnościach czekaliśmy, aż seans się skończy i budynek się opróżni. W otwartych skrzyniach wokół mnie wyczuwałem stare kamery i rozmontowane reflektory w wodoodpornych opakowaniach, kostiumy Margaret Lockwood i Annę Neagle, scenariusze Bariery dźwięku i The Winslow Boy, niezapomniane rekwizyty największego snu XX stulecia, które wkrótce miały ulecieć z dymem.


Marzenia umierają na różne sposoby, wychodzą przez nieoczekiwane drzwi z naszego życia. Próbując udawać znudzonego ochroniarza, przemierzałem chodnik przed kasą, myśląc o niezliczonych godzinach, które spędziłem tutaj z Laurą. Kłóciłem się z Kay i Verą, nastając, żeby oszczędzić Filmotekę Narodową i obrać za cel podmiejskie multikino. Jednak Kay uparła się na zniszczenie filmoteki.

Mimo łatwości, z jaką mnie zdradziła w wypożyczalni w Twickenham, Kay przyjęła mnie życzliwie w Chelsea Marina. W walce o lepszy świat, powiedziała bez żenady, najłatwiej jest poświęcić przyjaciół. Gdyby przyjaciele nie byli przygotowani na to, że zostaną zdradzeni, żadna rewolucja nie zakończyłaby się sukcesem.

Podczas wizyty w Chelsea Marina, w tygodniu po naszej wyprawie do Twickenham, przysłuchiwałem się sąsiedzkim rozmowom w drzwiach, próbując wyłapać jakąkolwiek aluzję do bomby na Heathrow. Byłem zaskoczony wzrastającą liczbą grup protestu. Pozbawione przywództwa i nieskoordynowane w działaniach objawiały się podczas proszonych obiadów i spotkań komitetów rodzicielskich. Jeden z komitetów planował okupację biur spółki zarządzającej nieruchomościami, odpowiedzialnej za fatalną obsługę Chelsea Marina, ale większość zdecydowana była znacznie bardziej radykalnie walczyć ze społecznym złem, przerastającym lokalne problemy osiedla. Wyznaczyli sobie większe cele – bary z gotowymi daniami na King’s Road, galerię sztuki nowoczesnej Tatę, restaurację Conrad, wpisaną na listę zabytków British Museum, koncerty na promenadzie, księgarnie Waterstone’a, a wszystkie dlatego że instytucje te wykorzystywały łatwowierność klasy średniej. Ich szalbiercza fikcja omamiła całą kastę ludzi wykształconych, dostarczając niebezpiecznego pokarmu, zatruwającego karmioną łyżeczką inteligencję. Począwszy od sandwicza, po szkołę letnią, wszystkie były symbolami podporządkowania i wrogami wolności.


W Filmotece Narodowej było cicho, bladoniebieskie światło wypełniało milczące korytarze. Obejrzałem swoją kurtkę w lustrze za ladą kasy. Smużka zmieszanych z krwią wymiocin wysychała na identyfikatorze przypiętym do kieszonki na piersi. Albo zrobiło mi się niedobrze ze strachu, albo jeden ze strażników był w gorszym stanie, niż mi się wydawało.

Naciągnąłem maskę narciarską i poszedłem do biura. Więźniowie leżeli na dywanie obok biurka. Dwaj studenci byli przytomni i zbliżyli się do siebie plecami, żeby ukryć próbę poluzowania kajdanek. Starszy strażnik ledwie dyszał, jego głowa spoczywała bezwładnie na zarzyganym dywanie. Wyglądał na nieprzytomnego, oddychał płytko przez poplamione krwią zęby.

W korytarzu przed biurem wisiał dym, rozpraszał się pod lampami na suficie. Pomyślałem, że Vera postanowiła zapalić papierosa, gdy tylko wyłączyła alarmy przeciwpożarowe. Gdzieś dalej otwarto okno i chłodniejsze, nocne powietrze przepływało wokół mnie, niosąc uliczne zapachy ropy do diesli, deszczu i tłuszczu do smażenia z nocnych kafejek w pobliżu stacji Waterloo.

Opuściłem biuro i poszedłem korytarzem do FN I. Gdy odsunąłem zasłony, zza sceny uniosła się chmura chemicznych oparów, gryząca mgła, tocząca się nad pustymi fotelami jak widmo uwolnione z thrillera. Opary poszybowały smugami pod sufit, znalazły ujście i zaczęły opływać mnie wirującymi pętlami.

Nie chcąc zakrztusić się plastikowym smrodem, zamknąłem drzwi i pobiegłem do FN II. Przeszukiwałem jedno przejście za drugim, wypatrując Kay albo Very. Ekran wisiał nade mną jak zamglone lustro wyprane z wszelkich wspomnień. Po jego metalicznej skórze pływał blady cień mojego odbicia, duch złapany w pułapkę. Kwaśny opar wypełniał widownię, a na scenie błyskało światło. Ściany żarzyły się elektryczną bielą pieca łukowego, a za fotelami drgały setki cieni.

Szklane drzwi w holu były otwarte. Dym szybował nad moją głową i rozpraszał się w nocnym powietrzu, unosząc się do promenady Hayward Gallery. Dwaj studenci wpadli przez dym do korytarza. Ręce mieli skute za plecami.

– Uciekaj! Biegnij! – Jeden z nich zatrzymał się, żeby unieść w moją stronę kajdanki, a ja schwyciłem go za ramię. – Biegiem!

Uklęknąłem w biurze przy starszym strażniku, próbując unieść mu głowę. Oczy miał otwarte, ale był półprzytomny, skrzepnięta krew plamiła podbródek i koszulę. Schwyciłem go za kostki i pociągnąłem po dywanie, przyciskając jego potężne nogi do swoich ud.

Przy drzwiach zatrzymałem się, próbując osłonić twarz od dymu. Nogi strażnika wyślizgnęły mi się z rąk. Nachyliłem się, żeby je schwycić, ale on przyciągnął je do siebie, wygiął się w łuk nad podłogą i kopnął mnie w klatkę piersiową skórzanymi butami.

Upadłem na drzwi, całkiem bez tchu. Strażnik, zupełnie przytomny, utkwił wzrok w mojej twarzy. Mimo nadgarstków skutych za plecami, przysunął się po dywanie i znów przyciągnął kolana do siebie, gotów kopnąć mnie w głowę.

But otarł się o moje lewe ucho, wytoczyłem się na korytarz. Strażnik oparł się o drzwi, odwrócił na bok i wstał.

– Uciekaj stąd! – krzyknąłem przez dym wypełniający biuro. – Biegnij do holu…

Stanął pewnie na obu nogach, pochylił ramiona i runął na mnie, wyłaniając się z mgły jak rugbista z parującego młyna. Zawadził głową o oprawiony w ramy plakat z Robertem Taylorem i Greer Garson i zrzucił go na ziemię. Stanął na szkle, kopnięciem usunął odłamki z drogi i runął na mnie.

Gnał za mną aż za drzwi do holu, na pochylnię prowadzącą do Hayward Gallery, z rękami skutymi na plecach i dymiącym ubraniem. Biegłem jakieś sześć metrów przed nim, obiegłem furgonetkę ochroniarzy, szukając schodów prowadzących na piętro. Studenci stali odwróceni do siebie plecami, nadal próbując uwolnić się z kajdanek. Strażnik runął na nich, głową do przodu, rozrzucając ich potężnymi barkami na boki.

Jego buty dudniły na betonowych stopniach, gdy dotarłem do promenady Hayward Gallery. Dwaj ochroniarze zobaczyli przez szklane drzwi, jak przebiegam, a za mną najwyraźniej ranny ich kolega. Dostrzegli słup dymu unoszącego się nad dachem Filmoteki. Obaj jednocześnie zaczęli coś mówić do krótkofalówek, a ja usłyszałem pierwsze syreny policyjne, zawodzące przy nabrzeżu niedaleko mostu Westminsterskiego.

Przebiegłem górny taras przy Festival Hall, dysząc w wilgotnym rzecznym powietrzu. Nie mogłem już biec, na szczęście mój prześladowca zaprzestał pogoni. Zgięty w pół opierał się, wyczerpany, o chromowaną rzeźbę, śluz kapał mu z ust, ale nadal wpatrywał się we mnie.

Ruszyłem w stronę Młyna Tysiąclecia. Wysoko na nocnym niebie gondole okrążały ramię wspornika, białą kratownicę wyciętą z mrozu, łabędzią szyję szybującą w pociemniałym powietrzu. W trzech gondolach odbywało się przyjęcie dla pracowników jakiejś firmy. Goście przylgnęli do krzywizny szyb, przyglądając się, jak pierwsze płomienie pojawiają się nad dachami Filmoteki Narodowej.

Wygładziłem ochroniarską kurtkę, strzepnąłem z niej sadzę i przeszedłem obok furgonetek kateringowych zaparkowanych pod Kołem. Kelnerki uprzątały tace z nadjedzonymi kanapkami. Złapałem drobiowy paluszek i pociągnąłem łyk niedopitej butelki. Razem patrzyliśmy, jak wóz strażacki, wyjąc, skręca w Belvedere Road. Samochód policyjny zatrzymał się przed Festival Hall, a plama światła z jego reflektora zaczęła krążyć po Hayward Gallery. Strażacy i policjanci wysiadali i pieszo kierowali się do Filmoteki. Wkrótce znajdą skutych strażników.

Obok mnie przesunęła się pusta gondola z otwartymi drzwiami. Przyjęcie dla pracowników firmy skończy się za godzinę. Kiedy goście pójdą przez trawnik w stronę swoich samochodów, ukryję się między nimi.

Wszedłem do gondoli i oparłem o balustradę od strony rzeki. Byłem tak zmęczony, że prawie nie mogłem oddychać. Gdy gondola znalazła się na wysokości podestu dla pasażerów, kelner, który skończył pracę, wskoczył przez drzwi. Na dłoni niósł tacę z dwiema buteleczkami szampana. Postawił ją na siedzeniu i usiadł obok, szukając w kieszeniach papierosa.

Gdy wznieśliśmy się ponad ratusz, ogień oświetlał już noc i zdawał się płonąć na ciemnych wodach Tamizy. Ogromny cień pojawił się za mostem Waterloo i zdawał się połykać South Bank Center. Kłęby dymu spływały nad rzekę, mogłem dojrzeć odbicia płomieni w odległych oknach parlamentu, jakby cały Pałac Westminsterski zajął się ogniem od środka.

Kelner wskazał kieliszek szampana stojący na tacy. Nie dziękując, skosztowałem ciepłego wina. Bąbelki kąsały mnie w wargi spieczone w piekielnym gorącu sali kinowej. Pomyślałem o zadymionych korytarzach, obwieszonych portretami najsłynniejszych gwiazd filmu. Ogień podłożony przez Verę Blackburn płonął gwałtownie w całej Filmotece, pochłaniał uśmiechy Jamesa Stewarta i Orsona Wellesa, Chaplina i Joan Crawford. Moje wspomnienia związane z nimi zdawały się olbrzymieć wraz z obrotami Młyna. Uciekały z magazynu marzeń jak duchy wyrywające się w noc.

Przeszedłem na drugą stronę gondoli, odwrócony plecami do palącego kelnera i Tamizy. Zacząłem przeszukiwać wzrokiem ulice wokół ratusza. Niemal spodziewałem się zobaczyć Kay i Joan Chang śmigające od jednej bramy do drugiej obok pędzących radiowozów, przy nocnym zawodzeniu syren. Nie muszę dodawać, że nie uprzedzając mnie, uciekły przez wejście do kawiarni od strony rzeki. Zostawiły drzwi otwarte, żeby wywołać przeciąg, podsycający ogień.

Pierwsze kłęby dymu dotarły do okien gondoli, otulając wypukłe szyby. Zacząłem kaszleć, poczułem w ustach gryzący dym, wydobywający się z biura. Zwymiotowałem na balustradę i rozlałem szampana na podłogę.

Zaniepokojony kelner stanął za mną i pokiwał głową, gdy odchrząknąłem z dziwacznym uśmiechem wspólnika w zbrodni. Był tak blisko mnie, że prawie spodziewałem się z jego strony jakichś propozycji. Przyszło mi na myśl, że Młyn Tysiąclecia mógłby być doskonałym miejscem podrywu dla gejów.

Próbowałem odsunąć go gestem, ale on wyjął mi pusty kieliszek z ręki. Był szczupłym, wysportowanym mężczyzną o silnym czole, kościstej, niemal wychudzonej twarzy, bladej jak u gruźlika. Musiało mu to przeszkadzać w znalezieniu sobie pracy w zawodzie. Wyobraziłem go sobie, jak przesuwa się chyłkiem po obrzeżach zanurzonego w półmroku światka firmy. Jak wielu znanych mi kelnerów, był przyjacielski, ale trochę obcesowy. Cieniutka warstewka ogłady oblekała ledwie ukrywaną rezerwę.

W jego zachowaniu było coś pokrętnego, co przypominało mi inną niewyraźną postać, ukrywającą twarz. Czułem ten sam zapach zapomnianych sal szpitalnych i marniejących dzieci. Ale jego ruchy były szybkie i stanowcze. Mogłem go sobie wyobrazić nachylającego się nad małym pacjentem za plecami niezgrabnej pielęgniarki, ze strzykawką w jednej i zabawką w drugiej ręce.

– Doktor Gould? – odwróciłem się, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. Próbowałem przejrzeć ten rozbrajający uśmiech. – Już się spotkaliśmy.

– Zgadza się, u Kay Churchill. – Przytrzymał mnie, gdy gondola zakołysała się w kłębach dymu i przegrzanym powietrzu. – Dzielnie się spisałeś, Davidzie.

– Pamiętasz mnie?

– Oczywiście. Chciałem, żebyśmy się spotkali we właściwym miejscu, o właściwym czasie. Muszę ci pokazać tyle rzeczy. – Schwycił mnie mocno za ramię, gdy gondola zaczęła opadać. – Ale wynośmy się stąd, zanim ktoś inny przypomni sobie o tobie…

Oświetlone płomieniami budynki nad Tamizą rzucały blask na jego niespokojne oczy. Próbowałem się od niego uwolnić, ale powstrzymał mnie twardą ręką.

Podpełzał mroczniejszy ogień.

Загрузка...