Sally odrzuciła laski na podłogę i przeszła przez salon, wstrząśnięta moją pozorną beztroską.
– Davidzie! Mogłeś trafić do więzienia…
– To możliwe. Ale nie martw się. Prawdopodobnie nic na mnie nie mają.
– Ci ludzie to szaleńcy. Trzymaj się od nich z daleka.
– Mam taki zamiar, kochanie. Wszystko, co zrobiłem, to jedno popołudnie spędzone w ich towarzystwie.
– Jedno popołudnie? Podpaliłeś Twickenham.
– To brzmi jak tytuł z obrazu Johna Martina. Twickenham w ogniu. Stadion płonie, korty tenisowe zwęglone, baseny zaczynają wrzeć – to naprawdę byłby koniec świata.
– Davidzie… – Sally spróbowała innej metody. Usiadła na poręczy fotela. Spała, kiedy dotarłem do domu, ale przy śniadaniu opisałem jej mój chrzest na terrorystę z Chelsea Marina. Nic nie powiedziała. Krzywiła się tylko, jedząc grzankę. Myślała o tym przez godzinę, a potem podjęła gwałtowne starania, żeby doprowadzić mnie do zdrowych zmysłów. Gniew, wylewany na głupkowatego męża, ustąpił miejsca pochlebstwu. Wzięła moją twarz w dłonie.
– Davidzie, jesteś zbyt zaangażowany. Zapytaj siebie, dlaczego. Z jakiegoś powodu tym ludziom zależy na tobie. Podpalenia, wandalizm, bomby zapalające? Na przedmieściach filmy wideo są, praktycznie, obiektem kultu. Ale wybuch – to wprost niewiarygodne.
– To były bomby dymne. Ogień zaprószył się przypadkiem. Zapalniki były za silne – nie wiem dlaczego.
– Nie wiesz? Bo ten, kto je robił, był na prochach. – Sally skrzywiła się, przypominając własne uzależnienie od środków przeciwbólowych. – To jest twoje Chelsea. Jak u mojej matki w latach siedemdziesiątych. Lesbijki, heroina, zwariowane sklepiki otwarte okrągłą dobę, dziwacy udający gwiazdy popu. Od tej pory unikaj Chelsea.
– Właściwie to Fulham. Nie ma tam żadnych twardych narkotyków, tylko protestancka etyka w pełnym rozkwicie. Kierownicy średniego szczebla, księgowi, urzędnicy. Wyżej nie awansują, siedzi im teraz na karku tłum komorników.
– Powinni mieszkać w Milton Keynes. – Sally gładziła mi włosy, próbując doprowadzić mnie do jako tako przyzwoitego wyglądu. Przeżycia z poprzedniego dnia sprawiły, że włosy sterczały mi jak u Mohawka. – Chelsea, Fulham… Ty jesteś z północnego Londynu. Z Hampstead.
– Socjalizm w starym stylu? Psychoanaliza i żydowscy uczeni? To nie dla mnie. Spodobaliby ci się ludzie z Chelsea Marina. Mają jakąś pasję. Nienawidzą swojego trybu życia i chcą z tym coś zrobić. Rewolucję francuską zapoczątkowała klasa średnia.
– Rewolucja? Z napadem na wypożyczalnię wideo?
Wziąłem ją za ręce i zacząłem rozmyślać nad jej liniami życia, drogami zmierzającymi ku wieczności, z ciągle widocznymi odciskami od lasek.
– Nie myśl o tej wypożyczalni. Interesujące jest to, że właściwie protestują przeciwko sobie samym. Tam nie ma wroga, oni wiedzą, że sami są wrogiem. Kay Churchill uważa Chelsea Marina za reedukacyjny obóz pracy, coś takiego, jak w Korei Północnej, tyle że okraszone bmw i prywatnymi ubezpieczeniami zdrowotnymi.
– To wariatka.
– Troszeczkę tak. Robi to celowo. Nakręca się, jak dziecko zabawkę, zaciekawione, dokąd pójdzie. Te wille w Twickenham to otrzeźwienie. Kulturalni ludzie, węszący za złotem, ale każdy z tych domów to scena. Mieszkają w dekoracjach. Te domy przypominają mi dom mojej babki w Guildford.
– Byłeś tam szczęśliwy. – Sally uszczypnęła mnie w ucho, próbując mnie otrzeźwić. – Pomyśl, jaka była alternatywa – włóczenie się za matką, sypianie w obcych łóżkach w północnym Oksfordzie, palenie trawki w wieku ośmiu lat, picie whisky z R.D. Laingiem. Nigdy nie zostałbyś psychologiem.
– Nie musiałbym.
– No właśnie. Zostałbyś architektem z Chelsea Marina. Uświetniałbyś małe przyjęcia i zamartwiałbyś się swoim volvo i czesnym. Teraz przynajmniej dobrze ci się powodzi.
– Dzięki twojemu ojcu.
– To nieprawda. Nigdy go nie lubiłeś.
– Spójrzmy prawdzie w oczy, Sally. Myśl, że musielibyśmy żyć z moich zarobków w instytucie, jest dla mnie nieznośna. Dywidendy z jego spółki stanowią połowę naszych dochodów. To uprzejmy sposób, żeby dać ci pokaźny zasiłek, bez narażania mnie na utratę szacunku do samego siebie.
– Wykonujesz dla niego użyteczną pracę. Ten problem z parkingiem w fabryce w Luton. Sprawiłeś, że kierownictwo ma dalej do biur niż inni.
– Po prostu zdrowy rozsądek. Najużyteczniejsza praca, jaką wykonuję dla twojego ojca, to uszczęśliwianie ciebie. Za to mi płaci. W jego oczach jestem po prostu sławnym terapeutą małżeńskim i doradcą medycznym.
– Davidzie! – Sally była bardziej zakłopotana, niż wstrząśnięta. Patrzyła na mnie jak dziesięciolatka, która znalazła pająka w szufladzie ze skarpetkami. – Więc tak widzisz nasze małżeństwo? Nic dziwnego, że tak ci spieszno do Chelsea Marina.
– Sally…
Próbowałem wziąć ją za rękę, ale przeszkodził nam dzwonek do drzwi. Sally, klnąc pod nosem, poszła do holu. Ja siedziałem w fotelu, rozglądając się po mieszkaniu, podarowanym przez matkę Sally. Przypominało mi o roli, którą w moim życiu odgrywały pieniądze. Pieniądze innych ludzi. Jak słusznie zauważyła Sally, odczuwałem coraz większą bliskość z mieszkańcami Chelsea Marina, z nieodpowiedzialną nauczycielką akademicką, wykładającą teorię filmu, i niechętnym do zwierzeń pastorem z harleyem i chińską dziewczyną. Podobała mi się szczerość, z jaką patrzyli na siebie i wyrzucali zbędne bagaże przez okno.
Zbyt wiele bagaży należących do innych ludzi podjąłem się nosić – poniżające prosty ze strony dyrektorów spółki mojego teścia, spotkania komitetu zakładu poprawczego w Hendon, gdzie pełniłem funkcję członka zarządu, odpowiedzialność za starzejącą się matkę, do której czułem coraz mniej sentymentu, żmudne zbieranie funduszy na Instytut Adlera, niewiele odbiegające od nagabywania bogatych klientów.
Z chodnika docierały jakieś głosy. Wstałem z fotela i podszedłem do okna. Henry Kendall stał przy samochodzie z teczką w ręku. Obok niego stał wysoki rangą policjant w mundurze i spoglądał w górę, rozmawiając z Sally. Niewiele myśląc, doszedłem do wniosku, że przyjechał mnie aresztować i poprosił Henry’ego, bliskiego kolegę, żeby odegrał rolę przyjaciela więźnia. W teczce powinno być zatem kilka przedmiotów, które pozwolono by mi zabrać na posterunek.
Stałem za zasłonami, serce skakało mi w piersi jak schwytane zwierzę rzucające się na pręty klatki. Kusiło mnie, żeby uciec, przebiec przez bramę od strony ogrodu i udać się do sanktuarium Chelsea Marina. Uspokoiłem się i sztywno podszedłem do drzwi.
Henry przywitał się ze mną przyjaźnie. Często jadaliśmy lunch w stołówce instytutu, ale dopiero teraz spostrzegłem, jak świetnie się prezentuje. Wymizerowaną postać spod szpitala Ashford zastąpił pewny siebie psychoanalityk i powiernik dyrektorów, już gotów objąć posadę profesora Arnolda. Wobec mnie stał się nieco protekcjonalny, a zarazem bardziej podejrzliwy, przekonany, że w Chelsea Marina realizuję jakiś swój prywatny program.
Policjant wrócił do samochodu, usiadł w fotelu obok siedzenia kierowcy i zabrał się do przeglądania białej teczki z krzyżem, znakiem Instytutu Adlera. Henry i ja zaczęliśmy przechadzać się chodnikiem.
– Nadinspektor Michaels – wyjaśnił Henry. – Jadę z nim do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Nadinspektor zajmuje się sprawą z Heathrow.
– Myślałem, że przyjechał, żeby mnie aresztować. – Uśmiechnąłem się. Przyszło mi to trochę zbyt łatwo. – Są jakieś postępy?
– Nieoficjalnie? Nie. To przestępstwo niemal pozbawione sensu. Nikt nie przyznał się do zamachu i nie ma żadnego wyraźnego motywu. Przykro mi, Davidzie. Obaj winni jesteśmy Laurze, żeby sprawę wyjaśnić.
– A co z odłamkami bomby? Muszą wam coś powiedzieć. – Są dziwne. Detonatory wojskowe ściśle tajnego typu. Używają ich SAS i tajni agenci operacyjni. Nikt nie wie, w jaki sposób zamachowiec wszedł w ich posiadanie.
Pomachałem do Sally, która stała na schodkach ganku i uśmiechała się do Henry’ego za każdym razem, gdy na nią spojrzał.
– Zeszłej nocy w Twickenham wybuchła bomba – powiedziałem bez ogródek.
– Skąd wiesz? Nie było tego w wiadomościach porannych. – Henry spojrzał na mnie ostro, jak pointer wystawiający ukrytego gdzieś ptaka. – Myślą, że to jakiś prymitywny żart. Aż dziwne, jak się namnożyło tych nieistotnych incydentów – większość „pożarów”, o których się czyta, to w rzeczywistości wybuchy bomb. Cele są też dziwne.
– Podmiejskie kina, McDonaldy, biura podróży, prywatne szkoły podstawowe…?
– Dobrze się domyślasz. – Henry uniósł podbródek jeszcze wyżej i spojrzał na mnie z góry. – Znasz kogoś w Scotland Yardzie?
– Nie. To… jest w powietrzu, którym oddychamy.
– Najwyraźniej spodobali ci się wywrotowcy. – Wręczył mi teczkę. – Kilka rzeczy po Laurze. Sprzątałem dom razem z jej siostrą. Artykuły, które razem napisaliście, parę książek, które jej dałeś, fotografie z konferencji. Pomyślałem, ze chciałbyś to mieć.
– No… – Trzymałem teczkę, zaskoczony, że jest taka lekka. Wszystkie dokumenty z dziesięciu lat znajomości. Ostatnie świadectwa małżeństwa i pamięci. Gdy ją tak trzymałem pod wzrokiem Henry’ego, czułem, jak robi się coraz cięższa.
Sally schodziła ze schodów i żeby było trudniej, podpierała się laskami. Był to pewny znak, że podejmuje właśnie ważną decyzję. Poczekaliśmy z Henrym, aż do nas dołączy, ale minęła nas i weszła na jezdnię, z wysiłkiem obchodząc samochód. Nadinspektor Michaels zobaczył ją w lusterku bocznym i wystawił ramię, żeby zatrzymać nadjeżdżającą taksówkę. Próbował wysiąść z samochodu, ale Sally oparła się o drzwi z łokciami na dachu.
Henry czekał na nią, zapomniawszy o naszej rozmowie. Wyjął z kieszeni kluczyki.
– Chcesz, żeby cię podwieźć, Sally?
Zignorowała go, patrzyła nad dachem samochodu. Jej oczy napotkały mój wzrok. Stałem z teczką pełną pamiątek po pierwszej żonie. Zrozumiałem, że właśnie miała zamiar powiedzieć nadinspektorowi Michaelsowi o moim udziale w podpaleniu wypożyczalni wideo. Patrzyła na mnie bez uśmiechu, jakby widziała całe nasze wspólne życie w wypolerowanym samochodzie Henry’ego, oddzielającym nas jak Hellespont.
Zaskoczony jej obecnością, nadinspektor otworzył drzwi. Sally widziała jego zmieszanie, a ja usłyszałem, jak przeprasza, że nie zaprosiła go na drinka. Pomachali do siebie, gdy samochód odjeżdżał.
Później, w kuchni, patrzyłem, jak Sally popija sherry, wdychając ulotny zapach trunku. Jej twarz jakby się wyostrzyła i po raz pierwszy zobaczyłem w niej kobietę mniej zepsutą i mniej pewną zarówno swojego męża, jak i świata.
– Sally… – odezwałem się cicho. – Chciałaś powiedzieć nadinspektorowi…
– Tak. – Zamieszała sherry palcem. – Myślałam o tym.
– Dlaczego? Natychmiast by mnie aresztował. Gdyby doszło do rozprawy, mógłbym skończyć w więzieniu.
– No właśnie. – Sally pokiwała smutno głową, jakby to była moja pierwsza sensowna myśl. – Jeśli nadal będziesz się upierał przy tych bzdurach z Chelsea Marina i tak skończysz w więzieniu. I to na długie lata, jeśli ktoś zostanie zabity. A ja tego nie chcę. Może właśnie nadeszła chwila, żeby z tym skończyć.
– Nie trafię do więzienia. – Chciałem wziąć ją w ramiona, ale zdałem sobie sprawę, że nadal trzymam teczkę Laury. – Wierz mi, z tym koniec.
– O nie. – Sally ze znużeniem odstawiła szklankę. – Popatrz tylko na siebie. Potargane włosy, posiniaczona twarz i ta stara teczka. Wyglądasz jak nielegalny imigrant.
– I jestem nim na swój sposób. Dziwaczny pomysł. – Położyłem teczkę na krześle. – Zobaczyłem już wszystko, co chciałem. Chelsea Marina prawdopodobnie nie ma związku z zamachem na Heathrow. Nie grają w tej samej lidze.
– Jesteś pewien? Ci ludzie to amatorzy, nie mają pojęcia o tym, co robią. A nawiasem mówiąc, nie wracasz do Chelsea ze względu na bombę z Heathrow.
– Nie? Więc po co?
– Znalazłeś tam jakiś trop. Myślisz, że to pomoże ci się odnaleźć. Może nawet powinieneś odszukać nowe ego. I dlatego nic nie powiedziałam nadinspektorowi.
Odsunąłem szklaneczkę z sherry i przycisnąłem jej dłonie do stołu.
– Sally, nie ma żadnego tropu i nie mam tam już czego szukać. Jestem szczęśliwy z sobą i z tobą. Ludzie z Chelsea Marina nie potrafią sobie poradzić ze swoimi długami. Mają dosyć siebie i zwalają winę na podwójne żółte pasy zakazu parkowania.
– Zastanów się, dlaczego. Właśnie w takim świecie żyjemy – ludzie będą detonować bomby za sprawę swobody parkowania. Albo i bez powodu. Wszyscy jesteśmy znudzeni, Davidzie, koszmarnie znudzeni. Jesteśmy jak dzieci zostawione za długo w pokoju z zabawkami. Po jakimś czasie musimy zacząć niszczyć zabawki, nawet te, które lubimy. W nic nie wierzymy. Nawet ten wędrowny pastor, którego tam spotkałeś, odwrócił się chyba plecami do Boga.
– Dexter? Nie odwrócił się, ale utrzymuje go na dystans. Trudno stwierdzić co, ale on coś knuje.
– Ty też. – Sally wstawiła szklaneczkę z sherry do zlewu. Uśmiechnęła się dzielnie, tym samym podnoszącym na duchu uśmiechem, który widziałem w sali szpitalnej. Zachęcała mnie teraz do działania jak kiedyś siebie do chodzenia. – Dowiedz się, co to jest, Davidzie. Idź za tym tropem. Z Guilford do terminalu numer 2. Gdzieś po drodze spotkasz siebie…