27. Samochody w ogniu

O świcie obudził nas straszliwy hałas. Leżałem z Kay w łóżku, z ręką na jej piersi, czując słodki, senny zapach niemytej kobiety, gdy helikopter policyjny opuścił się z nieba i zawisł piętnaście metrów nad dachem. Megafony grzmiały na siebie nawzajem, tworząc wieżę Babel gróźb i niezrozumiałych rozkazów. Rozhuśtane zawodzenie syren wstrząsnęło oknami, zagłuszały je silniki śmigłowca unoszącego się nad Grosvenor Place. Jego reflektor błyskał na wystraszone twarze, spoglądające spoza zasłon.

– Dobrze! – Kay usiadła jak trup na stosie pogrzebowym. – Davidzie, zaczęło się.

Próbowałem otrząsnąć się ze snu, Kay już wyskakiwała z łóżka, stawiając mocno stopę na moim kolanie.

– Kay? Poczekaj…

– Nareszcie! – Wściekle spokojna zdarła z siebie piżamę i stanęła przy oknie. Rozsunęła zasłony, gwałtownie drapiąc się po nagich piersiach wystawionych do wrogiego nieba. – Dalej, Markham. Nie możesz tego przegapić.

Pobiegła do łazienki i kucnęła nad sedesem, z niecierpliwością opróżniając pęcherz. Weszła pod prysznic i odkręciła kurki, patrząc w dół, na zniechęcony deszczyk padający jej na palce u nóg.

– Dranie! Odcięli wodę. – Pstryknęła włącznikiem światła. – Nie do wiary!

– Co jeszcze?

– Nie ma prądu. Davidzie! Powiedz coś…

Wlokłem się do łazienki i wziąłem ją w ramiona, żeby jakoś ją pocieszyć. Pokręciłem kurkami, popstrykałem wyłącznikiem, a potem usiadłem na brzegu wanny.

– Wygląda na to, że na serio wzięli się za was.

– Nie ma wody… – Kay spojrzała na swoje odbicie w lustrze. – Co oni sobie myślą, że będziemy…

– Nie. To trochę prymitywne, ale niezłe z psychologicznego punktu widzenia. Żaden rewolucjonista z klasy średniej nie będzie bronił barykad bez prysznica i dużego cappuccino. Z równym powodzeniem mogłabyś stanąć do walki w nieświeżej bieliźnie.

– Ubieraj się! I przynajmniej udawaj, że jesteś zaangażowany.

– Jestem zaangażowany. – Przytrzymałem jej ręce, gdy zaczęła okładać pięściami lustro. – Kay, to nie Irlandia Północna. W końcu policja…

– Jesteś defetystycznie nastawiony. – Nakładając dżinsy i pulower, obrzuciła mnie wzrokiem od stóp do głów. – To jest nasza szansa. Możemy przenieść rewolucję poza Chelsea Marina, na ulice Londynu. Ludzie zaczną się do nas przyłączać. Tysiące, nawet miliony.

– Tak, miliony. Ale…

Helikopter odleciał, ohydna bestia, która pożerała światło słoneczne i wypluwała je w postaci hałasu. Gdzieś dalej wielki silnik diesla nabierał obrotów, głusząc stukot stalowych gąsienic, po którym następowało darcie metalu samochodu ciągniętego po ulicy.

Kilka minut potem wyszliśmy z domu. Grosvenor Place pełen był nieogolonych mężczyzn, podrostków o wychudłych twarzach i nieuczesanych kobiet. Małe dzieci, nadal w piżamach, gapiły się z okien, dziewczynki trzymały kurczowo pluszowe misie, ich bracia po raz pierwszy nie byli pewni swoich rodziców i świata dorosłych. Wielu mieszkańców niosło swoją symboliczną broń – kije baseballowe, kije do golfa i do hokeja. Ale inni byli bardziej praktyczni. Sąsiad Kay, starszy wiekiem prawnik i entuzjasta łucznictwa, trzymał w dłoniach dwa koktajle Mołotowa, butelki po burgundzie napełnione naftą, w które włożył swoje krawaty.

Mimo porannego podstępnego ataku sił prawa i porządku przy tchórzliwej współpracy służb komunalnych, wszyscy wokół mnie byli w stanie pogotowia i czujności. Kay i jej koledzy dobrze wypełnili zadanie. Co najmniej połowa mieszkańców Chelsea Marina wyszła na ulice.

Wymachiwali kijami w stronę helikoptera, wygwizdywali pilota, gdy opuścił maszynę pięćdziesiąt metrów nad ulicę, żeby policyjny kamerzysta mógł zrobić lepsze ujęcia wyróżniających się rebeliantów.

Na chodnikach Beaufort Avenue, centralnej arterii osiedla, zgromadzili się prawie wszyscy mieszkańcy, gotowi do obrony pierwszych barykad oddalonych o dwadzieścia metrów od budki strażnika. Wielki oddział policji w hełmach, wyposażonej do tłumienia rozruchów, stał w wejściu, obok zabitego deskami biura administracji. Policjantów wspierało około trzydziestu komorników, chętnych do zajęcia kilkunastu domów.

Policja, pewna sukcesu, zawiadomiła trzy ekipy telewizyjne i kamery zaczęły przekazywać obraz dla porannych edycji dzienników. Jeden z wyższych urzędników resortu spraw wewnętrznych jeździł po studiach telewizyjnych, podkreślając, że rząd z niechęcią podjął decyzję o stłumieniu demonstracji.

Buldożer manewrował przed barykadą z samochodów na Beaufort Avenue. Niezręcznie zahaczył łyżką fiata uno, najmniejszy z samochodów tworzących zaporę, ale mieszkańcy przylgnęli do drzwi i słupków wozu, gwizdami i szyderstwami wyprowadzając z równowagi nieszczęsnego operatora. Wiele kobiet niosło w ramionach dzieci. Najmniejsze z nich, wystraszone wiszącym groźnie nad głowami helikopterem i harmidrem wprowadzanym przez megafony, płakało wniebogłosy i choć warkot silnika buldożera głuszył te szlochy, miliony telewidzów usłyszało dziecko, patrząc z przerażeniem w odbiorniki sponad stołów ze śniadaniem.

Ponaglony przez starszego rangą pracownika socjalnego inspektor policji upomniał rodziców i próbował wspiąć się na barykadę. Natknął się na las hokejowych kijów i wycofał z potłuczonymi kostkami palców. Młody policjant spostrzegł przesmyk prowadzący przez barykadę. Otworzył przednie drzwi od strony fotela pasażera w volvo combi, wsiadł do wozu z pałką gotową do użycia i próbował otworzyć drzwi od strony kierowcy. Kilkunastu mieszkańców rzuciło się na samochód i zaczęło nim kołysać. Wspierało ich rytmiczne skandowanie:

– Precz, precz, precz…!

Nie minęła minuta, jak wytrzęsiony do nieprzytomności policjant wypadł z wozu i upadł pod nogi kolegów.

Policja cierpliwie czekała za opancerzonymi furgonetkami z drucianymi siatkami na przednich szybach. Ich obecność uzmysławiała demonstrantom, że akcja w Chelsea Marina nie różni się w oczach policjantów od tłumienia buntów w mniej eleganckich osiedlach East Endu. Zacisnęli paski pod brodą i tłukąc pałkami o tarcze, ruszyli naprzód, gdy buldożerowi udało się wreszcie schwycić fiata uno i unieść go w powietrze. Sformowani w dwa szeregi, byli gotowi runąć przez wyłom w barykadzie i rzucić się na demonstrantów.

Ale inspektor wyrzucił w górę ramiona i powstrzymał ich. Fiat jak zabawka chwiał się na łyżce buldożera, grożąc, że spadnie na gwiżdżących mieszkańców. Inspektor, który w zamieszaniu zgubił czapkę, wspiął się po drabince do kabiny buldożera i rozkazał operatorowi wyłączyć silnik.

Nastąpiła krótka chwila ciszy, którą policjant wykorzystał, by odzyskać czapkę i megafon. Z baku fiata kapała benzyna, krople tańczyły wokół nóg inspektora. Zawołał do ludzi, żeby pomyśleli o swoich dzieciach, które teraz śmiały się wesoło do samochodu kołyszącego się nad ich głowami. Chichoczące szkraby uniesiono wysoko do góry, żeby lepiej widziały, a przede wszystkim po to, żeby pokazać je telewidzom, oglądającym relację z ustami rozdziawionymi nad poranną grzanką.

Zrozpaczony inspektor potrząsnął głową, ale przyjął do wiadomości bezwzględność przedstawicieli klasy średniej wobec własnego potomstwa. Dobrze wiedziałem, że grupa społeczna, która skazuje swoje dzieci na deformujący rygor życia w szkołach z internatami, za nic będzie miała wystawianie ich na niebezpieczeństwo eksplodujących barykad.

Wyczerpany szalejącymi wokół mnie emocjami, przepchnąłem się przez tłum i dotarłem do chodnika. Oparłem się o uszkodzony parkometr i zacząłem rozglądać się za Kay Churchill. Wkrótce spostrzegłem, że jeszcze ktoś inny obserwuje akcję.

Za furgonetkami telewizji zobaczyłem znajomą postać majora Tullocha. Baryłkowata pierś i krzepkie ramiona kryły się pod kolejną krótką tweedową kurtką, a rudy wąs stroszył się, wyczuwając zapach bitwy. Jak zwykle wyglądał na znudzonego zamieszkami, które rozgrywały się wokół niego, i przyglądał się helikopterowi unoszącemu się sto metrów od niego. Wywołane przez wirnik maszyny prądy zstępujące opróżniały kosze na śmieci, rozrzucając ich zawartość, jak konfetti, po dachach domów. Doszedłem do wniosku, że był wysłannikiem ministra spraw wewnętrznych i prawdopodobnie dowodził całą akcją.

Tłum zdawał się wyczuwać, że protest w Chelsea Marina ma się ku końcowi, uspokoił się, gdy operator buldożera wyrywał mały, ale istotny element z barykady. Inspektor stał uroczyście przed protestującymi i uśmiechał się do małych dzieci, zadowolony, że postąpił tak humanitarnie, jak tylko mu pozwalały rozkazy. Twarzą w twarz z oczekującą falangą policji i komorników demonstranci zaczęli się rozpraszać, opuszczali kije do baseballu i młotki do krykieta, niezdolni w decydującym momencie oprzeć się wezwaniom do opanowania i zdrowego rozsądku.

Wtedy z okna wychodzącego na ulicę rozległ się okrzyk. Ludzie rozstąpili się, wiwatując na widok nadjeżdżającego samochodu, wzywającego klaksonem do boju. W naszą stronę pędziło małe polo Kay Churchill. Kay siedziała za kierownicą, włączyła reflektory i wściekle trąbiła, torując sobie drogę przez tłum. Popielate włosy powiewały jak bitewny sztandar, jak widmowa grzywa walkirii, podrywającej do boju pokonanych żołnierzy.

Dotarła do barykady, zahamowała ostro i wjechała w lukę po fiacie uno. Zepchnęła policjanta, który upadł na maskę. Z buntowniczym okrzykiem w kierunku policji, pokazując obiema rękami znaki zwycięstwa, wyskoczyła z wozu. Kilka sekund później jej samochód, wywrócony do góry kołami, stanął w płomieniach za sprawą starszego wiekiem prawnika, który podpalił klubową zapalniczką krawaty pułkowe i rzucił koktajle Mołotowa na odsłonięty silnik.

Zapłonął drugi samochód. Płomienie zamigotały wokół jego kół i wystrzeliły do góry. Rozniecone przez helikopter pomarańczowe kłęby popłynęły w stronę podchodzącej policji i dotknęły uniesionej łyżki buldożera. Zebrana w niej benzyna z baku fiata gwałtownie wybuchła.

Ludzie odsunęli się, widząc płonący samochód wysoko w szponach buldożera. Policjanci szukali schronienia za furgonetkami. Inspektor mówił coś przez krótkofalówkę, a major Tulloch odłożył papierosa. Z King’s Road dał się słyszeć dźwięk syren i wkrótce wóz strażacki zaczął sobie torować drogę przez tłum widzów, blokujących oba pasy jezdni. Odblask płonącej barykady żarzył się w szkłach reflektorów i wypolerowanym mosiądzu.

Kay, bojowniczo nastawiona, zdecydowana bronić Chelsea Marina do ostatniego volvo i bmw, nakazała mieszkańcom dokonanie taktycznego odwrotu. Ścierając oleistą sadzę z policzków i czoła, z ręką zabandażowaną po oparzeniu płonącą benzyną z przewróconego samochodu, poprowadziła demonstrantów ku następnej barykadzie przy Beaufort Avenue. Gdy na chwilę zatrzymała się, żeby zwołać maruderów, dostrzegła mnie w ostatnich szeregach tłumu. Uniosłem pięści w geście poparcia, oczarowany, jak zawsze jej rozwichrzonym i niespokojnym duchem. Ulica stała w ogniu. Chelsea Marina przekroczyła swoje granice, swoje zaległości płatnicze i debety na kartach kredytowych. Oczyma duszy widziałem ogarnięty pożogą Londyn, płonące stosy wyciągów z kont, oczyszczające jak Wielki Pożar.

Kwaśna chmura pary i dymu uniosła się nad pierwszą barykadą, gdy strażacy zaczęli polewać płonące samochody. Drzwi wozów otwierały się z trzaskiem, karoserie rozwijały jak jaskrawe kwiaty. Płomienie wirowały w prądach zstępujących helikoptera i mknęły ku okapom pobliskich domów.

Policjanci z opuszczonymi przyłbicami przeskakiwali przez murki ogrodowe po obu stronach barykady i biegli ku nam ulicą. Przywitano ich deszczem dachówek, ale oni szturmowali już drugą barykadę, kryjąc się za buchającymi ogniem kontenerami, które Kay rozkazała podpalić. Buldożer potoczył się z łoskotem do przodu, zrzucił z łyżki poczerniałą skorupę fiata i zepchnął tlący się samochód Kay na chodnik. Ruszył ulicą, a za nim podążyły wóz strażacki i furgonetki telewizji. Wszystko to działo się pod czujnym okiem majora Tullocha, kroczącego za grupą podnieconych fotoreporterów.

Druga barykada została oblana wodą i rozbita. Policja nadchodziła przez kłęby pary i czarnego, nieomal płynnego dymu dryfującego nad Tamizą ku brzegowi Battersea. Skuliłem się za skromną, obliczoną zapewne na trzy rodziny, barykadą, blokującą wejście na Grosvenor Place, w ręku trzymałem kij do krykieta i wiedziałem już, że powstanie w Chelsea Marina ma się ku końcowi. Policja dochodziła do wylotu Beaufort Avenue i wkrótce miała opanować Cadogan Circle. Po zajęciu kolejnych przecznic, zaczną wyłapywać prowodyrów i poczekają, aż pozostali mieszkańcy wrócą do równowagi. Wkrótce pojawi się armia okupacyjna pracowników socjalnych, pocieszycieli i kombinatorów, handlujących nieruchomościami, którzy zwietrzą łatwy interes. Wróci królestwo podwójnych żółtych linii, zdrowy rozsądek i wygórowane opłaty szkolne.

A jednak coś się zmieniło. Przycisnąłem chusteczkę do ust, żeby ochronić płuca przed tłustym dymem i patrzyłem, jak jedna z sąsiadek Kay, aktorka pracująca dla BBC, napełnia butelkę po perrierze gazem do zapalniczek. Byłem oszołomiony i wyczerpany, ale podniecony poczuciem solidarności w obliczu wspólnego wroga. Po raz pierwszy uwierzyłem, że Kay ma rację, że jesteśmy na skraju rewolucji społecznej, która może ogarnąć cały naród. Poprzez parę i dym nasłuchiwałem buldożera i czekałem na policję, która zacznie dokonywać idiotycznych zatrzymań w bocznym zakątku Chelsea.

I nagle, równie niespodziewanie, jak się pojawili, policjanci zaczęli się wycofywać. Oparłem się o przewróconą toyotę, wiwatując razem z Kay i jej ludźmi na widok sierżanta, który po wysłuchaniu rozkazu z krótkofalówki nakazał swoim ludziom odwrót. Buldożer przerwał rundę honorową po Cadogan Circle i wrócił pod budkę strażnika. Policjanci podnieśli przyłbice i opuścili pałki. Ruszyli przez dym do punktu zbiórki na King’s Road. Wsiedli do furgonetek i włączyli się w poranny ruch. Helikopter odleciał, a dym zaczął się rozpraszać. Powietrze stało się czystsze. Nie minął kwadrans, gdy wszyscy policjanci opuścili Chelsea Marina.

Pojawił się drugi wóz strażacki, a za nim ciężarówki pomocy drogowej przysłane przez radę gminy, której pracownicy zaczęli rozbierać wypalone barykady na Beaufort Avenue. Dwa zasekwestrowane domy zostały spalone. Przypuszczałem, że to właśnie skłoniło policję do przerwania akcji. Gdy komornicy wyłamali drzwi, właściciele domów polali benzyną dywany w salonach, wrzucili zapalone świeczki przez okna od ogrodu i pożegnali się z przytulnymi domostwami, w których spędzili tyle lat.

Groźba ogólnej pożogi, spektaklu dla wieczornych wiadomości telewizyjnych, przedstawiających Chelsea Marine jak wielki stos pogrzebowy, zmusiła Ministerstwo Spraw Wewnętrznych do odwołania policji i ogłoszenia zawieszenia broni. Tego samego popołudnia delegacja mieszkańców pod przywództwem Kay Churchill usiadła za stołem z policją i lokalną radą, w biurze administracji. W tym czasie strażacy ugasili ogień w dwóch pobliskich domach przy Beaufort Avenue. Inspektor zgodził się nie wnosić oskarżeń o podpalenia i przyrzekł wywrzeć presję na komorników, żeby wstrzymali kolejne egzekucje. Woda i prąd miały zostać ponownie włączone, a zespół negocjatorów z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych obiecał wysłuchać zażaleń mieszkańców.

O szóstej wieczorem Kay wróciła na Grosvenor Place. Machała ku nam zakrwawionym bandażem, a jej twarz promieniowała zwycięstwem. W kilkunastu wywiadach dla telewizji, których zaraz potem udzieliła, wyjaśniła, że jedynym postulatem, którego nie przyjęły władze, było przemianowanie ulic w Chelsea Marina. Chciała, żeby odrzucono podszyte fałszem nazwy Mayfair i Knightsbridge i zastąpiono je nazwiskami japońskich reżyserów, ale dalekowzroczni mieszkańcy przestrzegli ją, że mogłoby to zagrozić cenom nieruchomości. Więc nazwy Beaufort, Cadogan, Grosvenor i Nelson pozostały.

Inne zmiany trudne były do uchwycenia. Pierwsze rodziny opuszczały już Chelsea Marina. Nie przekonała ich pozorna zmiana postawy komorników. Kilkoro mieszkańców z małymi dziećmi, niepewnych, czy zawieszenie broni potrwa długo, spakowało się, zamknęło za sobą drzwi i odjechało zamieszkać u przyjaciół. Obiecali, że wrócą, jeśli będą potrzebni, ale ich odjazd stanowił wstydliwe przyznanie się do porażki.

Kay stała w drzwiach z uniesioną pięścią, niezrażona ich zdradą. Patrzyliśmy, jak odjeżdżają z dziećmi wtłoczonymi między walizki na tylnych siedzeniach. W poczuciu odpowiedzialności rozebraliśmy małą barykadę na Grosvenor Place, zepchnęliśmy przewrócone auta do zatoczek parkingowych, zmietli potłuczone szkło. Krótko mówiąc, zrobiliśmy, co można, żeby uprzątnąć ulicę. Jedyny nieuszkodzony parkometr wkrótce przyjął pierwszą monetę.


Kiedy wszedłem do domu z miotłą pod pachą, usłyszałem wodę lejącą się z kurków w łazience i kuchni. Kay leżała w fotelu z brudnym bandażem na ramieniu i spała głęboko przed włączonym telewizorem, w którym pokazywano jej spektakularne zwycięstwo przy wypalonej barykadzie na Beaufort Avenue. Pocałowałem ją czule, ściszyłem odbiornik i poszedłem na górę, żeby zakręcić kurki. W apteczce, wypełnionej taką ilością środków uspokajających, że mogłaby zaspokoić cały Manhattan, znalazłem świeży bandaż i krem antyseptyczny.

Obserwowałem przez okno kolejny wyjeżdżający samochód i myślałem, że Kay powinna do nich dołączyć, opuścić Chelsea Marina i zamieszkać u przyjaciół, gdzieś w Londynie, przynajmniej do czasu, gdy zainteresowanie policji się zmniejszy. Funkcjonariusze w cywilnych ubraniach na pewno pilnowali wejścia do osiedla, a Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, wcześniej czy później, zażąda kozła ofiarnego. Dla samochodów był tylko jeden wyjazd z Chelsea Marina, ale kilka alejek dla pieszych wiodło na pobliskie ulice. W jednej z nich parkowałem range rovera i mógłbym bez trudu przeszmuglować Kay i jedną walizkę w bezpieczne miejsce.

Wróciłem do salonu z miską ciepłej wody gotów do umycia i opatrzenia jej oparzelin. Ale kiedy spróbowałem odwinąć bandaż, obudziła się na chwilę i odepchnęła mnie, trzymając się poplamionego krwią płótna jak kocyka bezpieczeństwa.

Byłem z niej dumny. Zasłużyła sobie na to trofeum. Gdy brałem prysznic, zrobiło mi się przykro, że Joan Chang i Stephen Dexter nie byli obecni w chwili jej triumfu. Ponad wszystko jednak tęskniłem za doktorem Gouldem, który zainspirował rebelię w Chelsea Marina, a teraz stracił do niej zainteresowanie.

Загрузка...