24. Obrona Grosvenor Place

Chelsea Marina było gotowe do ostatecznej walki. Trzy tygodnie później, z okien salonu Kay, patrzyłem, jak komitet mieszkańców organizuje obronę Grosvenor Place. Pięćdziesięcioro dorosłych, prawie wszyscy sąsiedzi z zaułka, zebrało się przed numerem 27 i rozmawiało, podnosząc coraz głośniej pewne siebie głosy. Oburzenie osiągało masę krytyczną, wybuch zagrażał porządkowi publicznemu w Chelsea i Fulham.

Komornicy mieli nadjechać za parę minut, żeby eksmitować Alana i Rosemary Turnerów, entomologów z Muzeum Historii Naturalnej, i ich troje nastoletnich dzieci. Turnerowie byli jedną z wielu rodzin, które odmówiły uiszczania opłat remontowych, nie spłacały kredytu hipotecznego i ignorowały wezwania ze strony spółek komunalnych i miejscowej rady. Sprawa Turnerów stała się teraz precedensowa. Przerażająca koalicja banków, spółek deweloperskich, urzędników gminnych i administratorów postanowiła dać im przykładną nauczkę.

Spotykałem się z Turnerami, ludźmi szlachetnymi, a przy tym sympatycznymi i czasem pomagałem ich młodszemu synowi w algebrze, której uczyła go matka. Przez miesiąc żyli bez wody i elektryczności, ale sąsiedzi pospieszyli im z pomocą, przekładając kable i końcówki węży nad murkami ogrodów. Turnerowie, nie będąc w stanie opłacić czesnego za dzieci, wywiesili z balkonu sypialni wielki transparent – Jesteśmy NOWĄ BIEDOTĄ.

Niestety, była to prawda. Kay zorganizowała zrzutkę, ale tydzień później pani Turner i jej córka zostały przyłapane na kradzieży w sklepie na King’s Road. Po wysłuchaniu listy skradzionych przedmiotów, od płatków śniadaniowych po sok pomarańczowy, sędziowie byli gotowi wypuścić panią Turner po udzieleniu jej ostrzeżenia. Gdy usłyszeli, że mieszka w Chelsea Marina, zamknęli serca przed litością i wygłosili ponurą perorę o bandach Faginów – złodziejskich hersztów rodem z Oliviera Twista. Przewodnicząca składu orzekającego, dyrektorka miejscowej państwowej szkoły średniej, zrobiła pani Turner wykład o niebezpieczeństwach płynących z odrzucenia przez klasę średnią przypisanych jej obowiązków i ukarała ją grzywną pięćdziesięciu funtów. Zapłaciłem i pani Turner wróciła do wiwatującej na ulicy grupy sąsiadów, pierwsza męczennica z Grosvenor Place.

Pani Turner nie była sama. Mieszkańcy Chelsea Marina stali się sprawcami niewielkiej fali przestępstw w okolicy swoich domów. Od czasu, jak dyrektorzy i kierownicy zaczęli porzucać posady, wzrosła liczba drobnych kradzieży w delikatesach i sklepach monopolowych. Zniszczono wszystkie parkomaty w Chelsea Marina, a pracownicy zakładu oczyszczania, tradycyjna do bólu klasa robotnicza, odmówili wchodzenia do osiedla, odstraszeni atmosferą zagrożenia. Zabrani z drogich szkół znudzeni nastolatkowie zaczęli wędrować w okolicach Sloane Square i King’s Road, próbując sił w sprzedaży narkotyków i kradzieżach samochodów.

Furgonetki japońskiej i amerykańskiej telewizji krążyły wokół Chelsea Marina, węsząc krew. Ale policja trzymała się na odległość, zgodnie z poleceniami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, żeby nie prowokować otwartej konfrontacji. Ministrowie wiedzieli już świetnie, że jeśli klasa średnia nie okaże dobrej woli, struktura społeczna się zawali.

Tymczasem siły prawa i porządku wróciły, gotowe do lekkiego ataku. Z okna u Kay naliczyłem trzy wozy policyjne, zaparkowane przy wejściu na Grosvenor Place. Policjanci siedzieli pod oknami, przyjmując filiżanki herbaty od okolicznych mieszkańców. Jedna z policjantek wrzuciła funtową monetę do puszki po herbatnikach z napisem Datki dla ubogich. Dowodzący operacją sierżant konferował z komornikami, palącymi się do eksmitowania Turnerów. Miejscowa firma ochroniarska stała w pogotowiu, gotowa zmienić zamki w drzwiach Turnerów i zabić deskami okna na parterze.

Ekipa telewizyjna wieczornych wiadomości czekała w napięciu z kamerą wycelowaną w Turnerów, stojących dzielnie w drzwiach wejściowych, bladych, ale nieugiętych, jak rodzina górnika na podszybiu podczas lokautu. Ich sąsiedzi wzięli się pod ramiona pod bramą, a na balkonie zawisł kolejny transparent – Uwolnić nowy proletariat.

Sierżant uniósł megafon i wezwał tłum do rozejścia się. Jego słowa utonęły w gwizdach i krzykach. Kay Churchill przepychała się niezmordowanie przez tłum, wzywała do walki, całowała mężów i żony. Z twarzą płonącą świętą dumą wyrwała się i pobiegła w stronę domu. Podziwiałem ją, jak zawsze, za jej pasję i upór. Często bywała sama, pisywała długie listy do córki w Australii, ale nic tak nie dodawało jej ducha jak perspektywa heroicznej porażki.

– David? Cieszę się, że tu jesteś. Możesz okazać się potrzebny. – Objęła mnie żarliwie, jej ciało drżało.

– Co robisz?

– Zmieniam bieliznę. Wierz mi, policja może być brutalna.

– Nie aż tak… – Poszedłem za nią do kuchni. Otarła ręcznikiem ręce i nalała dużą porcję dżinu. – Co właściwie się dzieje?

– Jak do tej pory nic. Dopiero ma się zacząć. Może być ciężko.

– Nie ciesz się. Zakładam, że masz jakiś plan?

Rzuciła we mnie ręcznikiem, pachniał strachem i seksem.

– Zna go tylko kilka osób. Oglądaj wieczorne wiadomości.

– Demonstracja na siedząco? Masowy striptiz?

– Podobałoby ci się to. – Przesłała mi pocałunek, ściągając pasek. – To nasza pierwsza konfrontacja, twarzą w twarz z policją. To schody odeskie, pierwsze związki zawodowe.

– Wszystkich tych prawników i specjalistów od reklamy?

– A kogo obchodzi, co robią? Liczy się to, czym są. Pierwszy raz bronimy swojej ziemi. Chcą wyeksmitować całą społeczność. Czas, żebyś spoważniał, Davidzie. Skończ z tym statusem obserwatora.

– Kay… – próbowałem przygładzić jej rozwiane włosy. – Nie spodziewaj się po sobie zbyt wiele. Komornicy codziennie zajmują domy w Londynie.

– Ale my świadomie postanowiliśmy nie spłacać kredytu hipotecznego. Chcemy doprowadzić do ostatecznej rozgrywki, żeby każdy w Harrow i Purley, i Wimbledonie mógł się sobie przyjrzeć. Każdy nauczyciel i internista, i kierownik. Zdadzą sobie sprawę, że stali się nowym rodzajem pańszczyźnianego chłopstwa. Kulisami w sportowych butach i dresach. – Kay wyrwała mi ręcznik i osuszyła sobie pachy. – Przestań go obwąchiwać. Nikt już nie może stać z boku, Davidzie. Nikt już nie będzie stał i patrzył. Kupowanie ciabatty z oliwą to akt polityczny. Potrzebujemy wszystkich do pomocy.

– Dobrze… Dołączę do was, gdy akcja się rozpocznie. – Poklepałem komórkę w kieszeni koszuli. – Czekam na telefon od Richarda Goulda. Ma jakieś plany.

– Powinien być tutaj. Bez niego trudno będzie wszystko utrzymać jak należy. – Zirytowana wspomnieniem nazwiska lekarza Kay rozejrzała się po pokoju. – Gdzie on jest? Nikt go nie widział od wielu dni.

– Nadal nas popiera, ale…

– Trochę to zbyt ekscentryczne? Okupacje, pikiety, nagie emocje. On jest jak śnięta ryba.

– Próbuje odnaleźć Stephena Dextera, zanim zrobi to policja. Bomba w galerii Tatę może wszystko zepsuć.

– Świat oszalał. – Kay skrzywiła się i przycisnęła zaniedbane dłonie do twarzy, jakby próbując wygładzić zmarszczki. – Biedny Stephen. Nie mogę uwierzyć, że podłożył bombę.

Pobiegła na górę, żeby się przebrać i szybko wrócić do swojej rewolucji.


Megafon grzmiał, gdy wróciłem do okna, przesłanie gubiło się w tłumie, odbijało od dachów domów. Policjanci wysiedli z furgonetek i poprawiali paski hełmów. Uformowali szyk za komornikami, sześcioma krępymi mężczyznami w skórzanych kurtkach.

Mieszkańcy odwrócili się, żeby stanąć do nich twarzami, trzymali się za ręce. Gdy komornicy spróbowali odepchnąć ich na boki, spadł grad ciosów. Jakiś łysiejący ortodonta upadł na kolana z rozkrwawionym nosem, pocieszany przez rozwścieczoną żonę. Z okna na piętrze, z głośników rozległ się fragment z Verdiego, chór więźniów z Nabucco. Na ten znak, jak publiczność, która do tej pory stojąc, słuchała hymnu, wszyscy mieszkańcy usiedli na ulicy.

Policja, nic sobie z tego nie robiąc, ruszyła do przodu. Silne ręce wyrywały protestujących z tłumu i odciągały na bok. Przeciągły skowyt rozległ się na Grosvenor Place, wyraz wściekłości profesjonalistów obojga płci, którzy do tej pory nie zaznali bólu, a ich miękkie ciała okładane bywały pięściami tylko przez kochanków i kręgarzy.

Odwróciłem się w stronę drzwi wejściowych, gotów się do nich dołączyć, ale usłyszałem, jak w kieszeni dzwoni mi komórka.

– Markham? – głos był bezbarwny, słaby i metaliczny, jak kopia nagrania. – Davidzie, słyszysz mnie?

– Kto mówi?

– Co się dzieje?

– To ty, Richardzie…? – Ulżyło mi, że Gould zadzwonił. Zamknąłem drzwi. – Nic takiego. Kay zorganizowała małe zamieszki. Policja właśnie eksmituje Turnerów.

– Ach, tak… – Gould wydawał się roztargniony, jego głos zanikał i uciekał. – Musisz mi pomóc. Widziałem Stephena Dextera.

– Stephena? Gdzie? Możesz z nim rozmawiać?

– Czuje się dobrze. Porozmawiam z nim później, jeśli będę miał okazję.

Hałas tła zagłuszał jego głos, były to dźwięki ruchliwego holu portu lotniczego.

– Richardzie? Gdzie jesteś? Na Heathrow?

– Te kamery bezpieczeństwa… Muszę uważać. Jestem w Hammersmith, w centrum handlowym King Street. W konsumenckim piekle konsumentów.

– Co ze Stephenem?

– Ogląda wyroby szklane. Spróbuję podejść bliżej. Znowu jakaś cholerna kamera…

Przycisnąłem komórkę do ucha, wychwytując wrzawę przechodniów. Gould był podniecony, ale też dziwnie marzycielski, jakby dzielił budkę telefoniczną z atrakcyjną młodą kobietą. Śmierć Joan Chang wstrząsnęła nim, przeraziła go prawdziwa przemoc, która wydarzyła się zaraz po jego niezobowiązującej gadaninie o aktach pozbawionych sensu. Teraz pomyślałem o Stephenie Dexterze, nawiedzonym pastorze czającym się w centrum handlowym, może z kolejną bombą, z nadzieją, że rozpędzi smutek po śmierci Joan.

– Dexter nadal tam jest?

– W całej okazałości.

– Jesteś pewien? Poznajesz go?

– To… on. Potrzebuję cię tutaj. Dotrzesz do samochodu?

– Stoi zaparkowany za rogiem.

– Porządny z ciebie chłop. Daj mi godzinę. Czekaj na mnie na Rainville Road przy River Cafe. To jest przy Fulham Palace Road.

– Wiem. Bądź ostrożny. Zobaczy cię, jeśli podejdziesz za blisko.

– Nie martw się. Na tym świecie jest zbyt dużo kamer…


Kiedy kilka minut później wychodziłem z domu, protest prawie się zakończył. Bunt Kay, który wedle jej nadziei miał ogarnąć Chelsea Marina, okazał się lokalną bijatyką między policją i kilku bardziej agresywnymi mieszkańcami. Inni siedzieli na ziemi, wymieniając zniewagi z policjantami próbującymi oczyścić ulicę. Za bardzo ulegający racjonalnym argumentom i poczuciu pozycji społecznej buntownicy z Chelsea Marina nie mieli szans z policjantami z prewencji. Teraz, inaczej niż w przypadku marszów rozbrojeniowych i protestów przeciwko rozmieszczaniu pocisków cruise, w grę wchodziły prawa własności. Miejsce w wielkiej brytyjskiej szalupie, choćby ciasne, było nienaruszalne, bez względu na to, czyj tyłek je zajmował.

Komornicy dotarli do drzwi domu Turnerów i dobrali się do zamków wytrychami. Szukałem Kay, spodziewając się, że zobaczę ją na czele akcji, jak rzuca gromy na sierżanta albo wymyśla jakiejś młodszej stopniem posterunkowej. Turnerowie znaleźli schronienie u sąsiadów i ich dom wydawał się pusty, ale ja dostrzegłem wiecheć popielatych włosów w sypialni od frontu. Pomyślałem, że Kay wróciła do domu przez okno od ogrodu, żeby odzyskać jakieś drobiazgi pani Turner, zanim znikną w kieszeniach komorników.

Gdy szedłem w stronę Beaufort Avenue z kluczykami w dłoni, spostrzegłem przysadzistego, rudego mężczyznę ze szczotkowatym wąsem, stojącego obok policyjnych suk. Po raz ostatni widziałem go wśród żałobników na kremacji Laury. Major Tulloch, kiedyś z policji gibraltarskiej, kontakt Henry’ego w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, miał oko na Chelsea Marina, na te pewne siebie żony i ich leniwych mężów. Na jego twarzy malowały się znużenie i pragmatyzm ambitnego trenera rugby, któremu powierzono trzecioligowy zespół. Patrzył na zniszczone parkometry i zaśmiecone ulice, na amatorskie transparenty zwisające z sypialnianych okien z cierpliwością charakterystyczną dla wszystkich funkcjonariuszy policji stojących w obliczu bezsensownego przestępstwa.

Za moimi plecami tłum siedział w milczeniu, megafon inspektora umilkł. Komornicy zeszli na jezdnię i patrzyli na dach. Z okien na piętrze wznosił się dym. Sznury czarnych oparów szukały sobie drogi przez szczeliny w skrzydłach okiennych, zawęźlały się w grubsze wstęgi i mknęły ku pseudotudoriańskiemu szczytowi domu. W sypialni gwałtowny żółty żar przebijał się przez sufit.

Pierwszy ze spalonych przez właścicieli domów w Chelsea Marina stał w ogniu, stając się znakiem prawdziwego buntu, który wprawił w takie zakłopotanie majora Tullocha i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Dotarłem do Beaufort Avenue i po raz ostatni obejrzałem się, świadom wagi tego kroku. Ruch protestacyjny nie był już odmową płacenia należności, ale stał się powstaniem na pełną skalę. Kay Churchill stała przed drzwiami swojego domu z uniesionymi triumfalnie ramionami, wrzeszcząc na komorników i policję.


Zaparkowałem na Rainville Road, pięćdziesiąt metrów od wejścia do River Cafe. Tuż nad Tamizą wznosiła się baryłkowata, szklana krypta biurowca projektu Richarda Rogersa, przezroczysty baldachim, sprytnie kryjący zadziorne plany architekta co do przyszłości Londynu. Była czwarta, ale eleganccy goście restauracji, telewizyjni przywódcy i piętnastominutowe sławy świata polityki nadal opuszczali lokal po spożyciu lunchu, w aromacie odurzającej sławy, rozpraszającej się w obojętnych ulicach zachodniego Londynu.

Rozglądałem się, szukając nad dachami domów śladu dymu z Chelsea Marina. Farsa i tragedia obejmowały się, jak dawno niewidziani przyjaciele, ale Turnerowie rozpłynęli się na wietrze. Średnio zamożni mieszkańcy osiedla dawno już nadużyli gościnności dzielnicy. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych mogło się obawiać niepokojów społecznych, ale inwestorzy budowlani rządzący londyńską ekonomią byliby radzi, gdyby cała ludność Chelsea Marina wyemigrowała do gorszych przedmieść, ponurych ceglanych enklaw wokół Heathrow i Gatwick. Nieustanny ryk samolotów wypłoszyłby wszelkie myśli o rewolucji.

Richard Gould miał rację. Niewytłumaczalne i bezsensowne protesty mogły być przydatne tylko w jednym celu: żeby przyciągnąć uwagę opinii publicznej. Przez ostatnie miesiące grupy działaczy zainspirowanych przez Richarda zaatakowały pewną liczbę „absurdalnych” celów – sadzawkę z pingwinami w londyńskim zoo, dom towarowy Liberty, muzeum Soane i grobowiec Karola Marksa na cmentarzu Highgate. Urzędnicy resortu spraw wewnętrznych i publicyści byli zdumieni i zakłopotani. Zlekceważyli te ataki jako niepoważne figle. Ale cele zamachów były ważnymi podporami stadnej mentalności klasy średniej, począwszy od afektowanego wybiegu dla pingwinów autorstwa Lubetkina, skończywszy na przeładowanych wzornictwem tkaninach w dusznym wnętrzu Liberty. Nikt nie został ranny, a bomby dymne i petardy z farbą, zmajstrowane przez Verę Blackburn, poczyniły niewielkie szkody. Ale opinia była zaniepokojona, uświadomiła sobie istnienie obłąkanej piątej kolumny, pozbawionej motywów i niemożliwej do spenetrowania. Absurd zawitał w mieście.

Ostatni raz widziałem Goulda tego wieczoru, kiedy rzucono bombę dymną na Albert Hali. Nie było go przez tydzień, pomagał grupie wolontariuszy w urządzeniu nad morzem wakacji dla nastolatków z zespołem Downa i poprosił mnie, żebym zabrał go ze schroniska w Tooting. Uszczęśliwione dzieci dreptały do domu z trofeami wyniesionymi z wesołego miasteczka i maskami potworów. Gould zwalił się do samochodu cuchnący karbolem, wyczerpany po nocy spędzonej na czyszczeniu ubikacji. Spał, oparty o okno, z gruźliczo bladą twarzą.

Ożywił się po prysznicu i zmianie ubrania w mieszkaniu Very, gdzie teraz przemieszkiwał. Zaproponował, żebyśmy pojechali do Ogrodów Kensingtońskich. Wyjeżdżając z Chelsea Marina, zabraliśmy dwoje młodych mieszkańców, udających się na ostatni wieczór koncertów promenadowych w Royal Albert Hali. Nosili kapelusze w kolorach flagi narodowej i peleryny a la Robin Hood, gotowi przyłączyć się do chórów i pantomimy.

Wyrzuciliśmy ich na miejscu i poszliśmy o zmierzchu przez park. Gould opowiadał mi po drodze, że obawia się o Richarda Dextera. Pastor nadal nie wrócił do swojego domu przy przystani. Koroner wydał ciało Joan Chang, które samotnie odleciało do Singapuru. Gould obawiał się, że zamach na galerię Tatę zostanie przypisany ludziom z Chelsea Marina i wykorzystany do zdyskredytowania rewolucji. Od tej chwili należy wybierać wyłącznie cele całkowicie pozbawione sensu, stanowiące zagadkę, z której rozwiązaniem borykać się będzie opinia publiczna.

Gdy przechodziliśmy obok Round Pond, usłyszałem syreny samochodów strażackich i zobaczyłem jasnoczerwony dym unoszący się nad dachem Albert Hall. Zanim dotarliśmy do Kensington Gore, cala ulica wypełniona była spacerowiczami w maskaradowych przebraniach, członkami orkiestry, trzymającymi instrumenty muzyczne, policją i strażakami. Spacerowicze rozpoczęli wspólny, uduchowiony śpiew, pokazując, że ich patriotyzmu nie da się zastraszyć, kłęby białego dymu wznosiły się z górnych galerii hali koncertowej, a kakofonia klaksonów rozbrzmiewała z zakorkowanej ulicy.

Później dowiedziałem się, że dwaj mieszkańcy, których podwoziliśmy, działali z błogosławieństwem Goulda. Przemycili bomby dymne na salę i zostawili je w ubikacjach nastawione tak, żeby wybuchnąć przy pierwszych taktach Ziemi nadziei i chwały. Ale Gould był zbyt zmęczony i rozstrojony, żeby rozkoszować się tym widowiskiem, tak dziecinnym i absurdalnym. Zostawił mnie przy schodach Albert Memoriał i zniknął w tłumie. Wyprosił podwiezienie od kierowcy furgonetki wyrobami gastronomicznymi. Uznałem, że myśli o podskakujących radośnie dzieciach z zespołem Downa i o absurdzie, na który przyroda nigdy nie udzieli odpowiedzi.


Czekałem wciąż na Goulda, gdy ostatni z gości River Cafe usadowił się w swojej limuzynie. Mój czas na parkowanie minął; wrzucając kolejne drobniaki do parkometru, o mało nie przeoczyłem dzwonka komórki.

– David? Co się dzieje? – Gould mówił wysokim głosem, jakby trzymał się za gardło.

– Jestem przed River Cafe. Nic się nie stało. Widziałeś Dextera?

– Uciekł. Tam było dużo kamer.

– Nie złapałeś go?

– Trzymaj się z dala od kamer, Davidzie.

– Jasne. Gdzie jesteś?

– Przy Fulham Palace. Spotkajmy się tu natychmiast. – Mówił, łapiąc oddech, a ja słyszałem w tle syrenę karetki pogotowia ratunkowego i głosy kobiet rozmawiających w kolejce. – Dexter gdzieś tutaj jest…


W ciągu pięciu minut dotarłem do Fulham Palace i stanąłem na parkingu, nasłuchując wrzawy ruchu ulicznego dochodzącej od Fulham Palace Road. Samochody policyjne gnały przez most Putnam, syreny przecinały powietrze. Oczyszczono dla nich pas ruchu i autobusy stały teraz jeden za drugim na całej długości przęsła. Pasażerowie wyglądali przez okna.

Czy Gould poinformował policję? Był zbyt słaby i niedożywiony, żeby powstrzymać Stephena Dextera. Przypomniałem sobie, jak pastor potrząsnął mną brutalnie w garbusie Joan Chang przed galerią Tatę. Widząc Goulda, śledzącego go jak nieudolny detektyw, pastor mógł z łatwością wyjść z centrum handlowego i złapać autobus na Fulham Palace Road, gdzie ulegając jakiejś atawistycznej chęci, poszukał schronienia w okolicach pałacu biskupiego.

Wysiadłem z range rovera i podszedłem do rodziny debatującej wokół tylnej klapy samochodu. Rodzice powiedzieli, że nikt przypominający Goulda czy Stephena Dextera nie szedł drogą w stronę parkingu od godziny.

Wszedłem do Bishops Park, rozciągającego się między pałacem a Tamizą, i zacząłem się rozglądać, czy na szerokich trawnikach i drewnianych ławkach nie zobaczę gdzieś zrozpaczonego duchownego, być może z torbą ze szklankami. Starsze małżeństwo, pozapinane pod szyję, mimo że wrzesień był ciepły, spacerowało po biegnącej wokół parku ścieżce. Poza nimi był tam tylko jeden gość, przechadzający się wzdłuż nabrzeża mały mężczyzna w czarnym garniturze. Szedł między wysokimi bukami i jaworami rosnącymi nad rzeką. Po kilku krokach zatrzymał się i podniósł rękę, żeby dosięgnąć gałęzi. Nawet z drugiej strony parku mogłem dojrzeć w świetle jego blade dłonie.

Poszedłem ścieżką, kryjąc się za starszym małżeństwem. Rozpoznałem Goulda, gdy znalazłem się dziesięć metrów od niego. Stał tyłem do mnie, wypatrując kołyszących się gałęzi, zaciskał puste dłonie jak pobożny seminarzysta wpatrzony w rozetę wielkiej katedry.

Poczekał, aż przejdzie spacerująca para, i dopiero wtedy odwrócił się do mnie. Słońce oświetlało jego chudą twarz, bladą latarnię kołyszącą się między pniami drzew. Zapatrzony ponad moją głową, skupiony był na punkcie daleko poza zasięgiem jego wzroku. Ostre kanty kości policzkowych i szczęk wrzynały się w przezroczystą skórę, jakby czaszka rozpaczliwie dążyła do światła. Wyświechtany garnitur przesiąkł potem, a koszula była tak wilgotna, że przez tanią bawełnę mogłem policzyć mu żebra. Z niemal ekstatycznym wyrazem twarzy, podążał wzrokiem dziecka za wirującymi gałęziami. Najwyraźniej za chwilę on miał doznać ataku epilepsji.

– Davidzie… – Mówił łagodnie, przedstawiając mnie drzewom i światłu. Z dala niego dochodził jęk syren w ruchu ulicznym, jakby ulice wokół nas kogoś opłakiwały.

Загрузка...