2. Bomba w Heathrow

Doktor Richard Gould uwiódł mnie i rozpoczął rewolucję w Chelsea Marina zaledwie cztery miesiące temu, choć nieraz zdawało mi się, że znam tego wyklętego pediatrę od lat studenckich. Był indywidualistą, który zapewne nie uczęszczał na wykłady i nie przystępował do egzaminów, samotnikiem w wymiętym garniturze, studiującym wedle własnego planu zajęć, ale też człowiekiem, któremu udało się uzyskać stopień naukowy i rozpocząć wspaniałą karierę zawodową. Wszedł w nasze życie jak postać z jutrzejszego snu. Był obcym, który uważał za oczywiste, że staniemy się jego oddanymi uczniami.

Pierwszym sygnałem, że nadchodzi, był dzwonek telefonu. Moja komórka zadzwoniła w chwili, gdy mieliśmy jechać na lotnisko Heathrow, na trzydniową konferencję psychologów pracy na Florydzie. Prowadziłem właśnie Sally do wyjścia. Pomyślałem, że to jedna z tych wiadomości z instytutu, które przesyła się w ostatniej chwili, żeby odwołać lot przez Atlantyk – rezygnacja cenionego sekretarza, informacja, że najbliższy kolega jest w szpitalu, pilny e-mail od prezesa spółki, który odkrył teorię archetypów Junga i doszedł do wniosku, że wyznacza to przyszłość wzornictwa przyborów kuchennych.

Oddałem telefon Sally, a sam zacząłem wynosić walizki do przedpokoju. Sally miała naturalną zdolność sprawiania, że ludzie czuli się lepiej. W ciągu kilku minut kolejki na Heathrow stopnieją, a Atlantyk stanie się gładki jak parkiet do tańca. Stałem przed drzwiami i wypatrywałem wynajętego samochodu. Kilka taksówek zagłębiło się w pierwszy zakręt za Abbey Road, ale natychmiast zajęli je fani Beatlesów pielgrzymujący do studia nagrań albo napchani po uszy lunchem członkowie Brytyjskiego Klubu Krykieta, dostojnym krokiem zdążający z pól gry do niepokojącego, pozbawionego murawy świata. Zamówiłem samochód na dwie godziny przed naszym odlotem do Miami z terminalu numer 3, ale solidny zazwyczaj pan Prashar miał już dwadzieścia minut spóźnienia.

Sally jeszcze rozmawiała przez telefon, gdy wróciłem do pokoju. Opierała się o gzyms kominka, od niechcenia gładząc ręką długie włosy, śliczna jak aktorka z hollywoodzkiego filmu z lat trzydziestych. Lustra wstrzymywały oddech na jej widok.

– A więc… – wyłączyła telefon. – Czekamy i mamy nadzieję.

– Kto to był? Tylko nie mów, że profesor Arnold, proszę. Chwyciła laski w obie dłonie i ruszyła chwiejnie od kominka. Odstąpiłem o krok, jak zwykle pozwalając jej na kapryśne przypomnienie o tym, że jest ułomna. Poprzedniego popołudnia grała w ping ponga z żoną kolegi, laski stały zapomniane przy stole, a ona waliła dzielnie rakietką w piłeczkę. Od miesięcy nie potrzebowała już lasek, ale nadal sięgała po nie w chwilach napięcia.

– To twój przyjaciel, pan Prashar. – Oparła się o mnie, przyciskając pachnącą głowę do mojego policzka. – Mają problemy na Heathrow. Korki aż do Kew. Uważa, że nie ma sensu wyjeżdżać, dopóki się nie rozładują.

– A co z lotem?

– Opóźniony. Samoloty nie startują. Całe lotnisko jest zamknięte.

– To co zrobimy?

– Wielkiego drinka – popchnęła mnie w stronę barku. – Prashar zadzwoni za piętnaście minut. Jak zwykle solidny.

– Masz rację. – Nalewając dwie szkockie z wodą, widziałem przez okno samochód Sally z wyblakłą nalepką informującą o niepełnosprawności kierowcy, przyklejoną do przedniej szyby i wózkiem na tylnym siedzeniu. – Sally, mógłbym poprowadzić. Weźmiemy twój samochód.

– Mój? Nie dasz sobie rady z układem kierowania.

– Kochanie, to ja go zaprojektowałem. Będę się przepychać, włączać reflektory, dużo trąbić. Zostawimy go na parkingu. To lepsze niż siedzieć tutaj.

– Tutaj możemy się upić.

Położyła się na kanapie, unosząc szklankę. Starała się mnie rozruszać. Wojna o sukcesję w instytucie, walka o zastąpienie profesora Arnolda zmęczyły mnie i wykończyły, a ona chciała koniecznie, żebym przeniósł się na drugą stronę Atlantyku. Konferencja w Celebration, modelowej wiosce Disneya na Florydzie, dawała szansę, żeby zaparkować wyczerpanego męża nad brzegiem hotelowego basenu. Wyjazdy zagraniczne były dla niej męczące – drażniąca geometria taksówek i łazienek i ci amerykańscy psycholodzy, którzy w olśniewającej kobiecie kuśtykającej o laskach widzieli szczególny rodzaj erotycznego wyzwania. Ale Sally zawsze była gotowa na to wszystko, nawet jeśli jej jedynym towarzyszem przez większość czasu miał być barek z alkoholami.

Położyłem się obok niej na kanapie, nasze szklanki zetknęły się. Wsłuchiwałem się w ruch uliczny. Hałas był większy niż zazwyczaj. Korek z Heathrow wylewał swoją frustrację na śródmieście Londynu.

– Dziesięć minut. – Dopiłem szkocką, nie myśląc już o następnym drinku, ale o tym, który będzie trzeci. – Mam przeczucie, że nie zdążymy.

– Odpręż się… – Sally przelała swoją whisky do mojej szklanki. – Przecież wcale nie chcesz jechać.

– I tak, i nie. Konieczność uściśnięcia ręki Myszce Miki napawa mnie zgrozą. Amerykanie uwielbiają te disneyowskie hotele.

– Nie bądź małostkowy. Przypominają im dzieciństwo.

– Dzieciństwo, którego, prawdę mówiąc, nie mieli. A co z resztą – dlaczego właśnie nam przypomina się o amerykańskim dzieciństwie?

– To nowoczesny świat w miniaturze. – Sally powąchała pustą szklankę, jej nozdrza rozdęły się jak skrzela jakiejś egzotycznej i delikatnej ryby. – A przynajmniej możesz się stąd wyrwać.

– Dzięki tym podróżom? Spójrzmy prawdzie w oczy. To tylko złudzenie. Podróż samolotem, wszystkie te sprawy na Heathrow to tylko kolektywny odlot od rzeczywistości. Ludzie podchodzą do punktów odpraw i choć raz w życiu wiedzą, dokąd się udają, biedne sukinsyny, bo to jest wydrukowane na biletach. Spójrz na mnie, Sally, nie jestem lepszy. Wcale nie chcę odlecieć na Florydę, to substytut mojej rezygnacji z instytutu. Nie mam odwagi, żeby odejść naprawdę.

– Masz.

– Jeszcze nie. To bezpieczna przystań, słynny wydział uniwersytecki pełen ambitnych neurotyków. Pomyśl – trzydziestu psychologów ze stopniami akademickimi stłoczonych razem i każdy z nich nienawidził swojego ojca.

– A ty nie?

– Nigdy go nie spotkałem. To jedyna dobra rzecz, jaką zrobiła dla mnie matka. No dobrze, co z tym Prasharem?

Wstałem i podszedłem do telefonu. Sally podniosła pilot z dywanu i włączyła wiadomości popołudniowe. Pojawił się obraz. Rozpoznałem znajomy hol dworca lotniczego.

– Davidzie… spójrz – Sally usiadła, łapiąc się za laskę stojącą obok jej nogi. – Coś okropnego…

Słuchałem Prashara, ale wzrok miałem utkwiony w obrazie telewizyjnym. Komentarz reportera tonął w zawodzeniu policyjnych syren.

Dziennikarz usunął się sprzed kamery, żeby pokazać sanitariuszy pchających nosze na kółkach przez oszalały tłum pasażerów i personelu lotniczego. Na wpół przytomna kobieta leżała na wózku, ubranie miała w strzępach, ramiona opryskane krwią. Kurz wirował w powietrzu, kłębił się nad butikami i kantorami wymiany walut, jakby oszalały mikroklimat próbował uciec kanałami wentylacyjnymi.

Za wózkiem widać było główne wejście do hali przylotów terminalu numer 3, strzeżone przez policjantów z pistoletami maszynowymi. Udręczona grupka kierowców wynajętych samochodów czekała przy barierze, nazwiska wypisane na kartonach trzymanych jak flagi opuścili do połowy masztu. Jakiś mężczyzna z dyrektorską teczką wszedł do hali przylotów. Oderwane rękawy dwurzędowej marynarki odsłaniały zakrwawione ramię. Patrzył na wzniesione ku niemu napisy, jakby próbował sobie przypomnieć własne nazwisko. Dwóch sanitariuszy i hostessa klęczeli na podłodze, opatrując nieprzytomnego pasażera trzymającego kurczowo pustą walizkę bez wieka.

– Pan Markham? – jakiś głos słabo zabrzęczał mi w uchu. – Mówi Prashar…

Bezmyślnie wyłączyłem telefon. Podszedłem do kanapy i położyłem uspokajająco ręce na ramionach Sally. Drżała jak dziecko, ocierała palcem nos, jakby obrazy przemocy z ekranu przypomniały jej o wypadku, który o mały włos nie skończył się jej śmiercią.

– Sally, ze mną jesteś bezpieczna.

– W porządku. – Uspokoiła się i wskazała na telewizor. – Bomba była na taśmie z bagażami. Mogliśmy tam być. Czy ktoś zginął?

– Troje zabitych, dwadzieścioro sześcioro rannych… – Czytałem napisy na ekranie. – Miejmy nadzieję, że nie było wśród nich dzieci.

Sally pomajstrowała przy pilocie i pogłośniła telewizor.

– Nie wysłali ostrzeżenia? Informacji dla policji? I czemu podłożyli bombę w poczekalni przylotów?

– Są wśród nas szaleńcy. Szczęście, że z nami wszystko dobrze.

– Z nikim nie jest dobrze.

Pociągnęła mnie za rękę i zmusiła, żebym przy niej usiadł. Razem patrzyliśmy na obrazy z holu. Policja, sanitariusze, obsługa sklepów strefy wolnocłowej pomagali rannym pasażerom dojść do czekających na nich ambulansów. Potem obraz się zmienił, oglądaliśmy amatorski film wideo zrobiony przez pasażera, który wszedł do sali odbioru bagażu wkrótce po wybuchu. Autor tego filmu stał tyłem do stanowisk celnych, najwyraźniej zbyt wstrząśnięty aktem przemocy, który rozdarł zatłoczoną salę, żeby odłożyć kamerę i ofiarować rannym pomoc.

Kurz kłębił się pod sufitem, wirował wokół świetlówek, zwisających ze stropu. Na ziemi leżały poprzewracane wózki, rozrzucone podmuchem. Oszołomieni pasażerowie siedzieli przy swoich walizkach, strzępy odzieży zwisały im z pleców pokrytych krwią, strzępami skóry i szkłem.

Kamera wideo zatrzymała się na konwejerze, jego panele rozrzucone były jak gumowe wachlarze. Ze zsuwni wciąż wylatywały walizki, na stos bagaży wypadł zestaw kijów do golfa i dziecięcy wózek.

Trzy metry dalej, na podłodze, siedziało dwóch rannych pasażerów. Jednym z nich był dwudziestokilkuletni mężczyzna w dżinsach i strzępach plastikowej wiatrówki. Kiedy dotarli do niego ratownicy, policjant i strażnik lotniskowy, młody człowiek pocieszał leżącego obok Afrykanina w średnim wieku.

Jakaś ranna pasażerka wpatrywała się na zrzutnię bagażu. Była to kobieta pod czterdziestkę o zdecydowanie zarysowanym czole i chudej, ale atrakcyjnej twarzy. Ciemne włosy miała związane z tyłu głowy. Dopasowany czarny garnitur osypany okruchami szkła wyglądał jak nabijany cekinami frak kelnerki w nocnym klubie. Jeden z odłamków przeciął jej dolną wargę, ale poza tym wydawało się, że nie ucierpiała od wybuchu. Strzepnęła kurz z rękawów i ponuro przyglądała się zamieszaniu: zapracowana profesjonalistka, która spóźnia się na umówione spotkanie.

– Kto to jest, Davidzie…? – Sally znów sięgnęła po laski.

– Nie jestem pewien. – Odszedłem od kanapy i uklęknąłem przed ekranem; wydawało mi się, że rozpoznaję tę kobietę. Ale amator-filmowiec odwrócił się, żeby filmować sufit, na którym rura fluorescencyjna buchała kaskadami iskier jak fajerwerk w domu wariatów. – Chyba kogoś rozpoznałem…

– Te kobietę w ciemnym garniturze?

– Trudno powiedzieć. Jej twarz przypomina mi… – popatrzyłem na zegarek, a potem na bagaże w korytarzu. – Przepuściliśmy nasz lot do Miami.

– Nie szkodzi. Ta kobieta, którą zobaczyłeś – to była Laura?

– Tak sądzę. – Wziąłem Sally za ręce, i zauważyłem, jakie są silne. – Była do niej podobna.

– To niemożliwe – Sally usiadła na kanapie, rozglądając się za swoją whisky. Na ekranie znów pokazał się hol. Kierowcy wynajętych samochodów odchodzili, nieśli nisko opuszczone kartony z nazwiskami. – Podają numer telefonu dla krewnych ofiar. Zadzwonię.

– Nie jestem jej krewnym.

– Byłeś jej mężem przez osiem lat – powiedziała Sally rzeczowo, jakby mówiła o członkostwie rozwiązanego klubu obiadowego. – Powiedzą ci, jak się czuje.

– Wyglądała nieźle. Tak, to mogła być Laura. Tak by się zachowywała, zawsze taka niecierpliwa…

– Zadzwoń do Henry’ego Kendalla w instytucie. Będzie wiedział.

– Do Henry’ego? Dlaczego?

– Przecież żyje z Laurą.

– Prawda. Ale nie chcę biedaka straszyć. A jeśli się mylę?

– Nie sądzę, żebyś się mylił – powiedziała Sally swoim najspokojniejszym głosem, jak rozsądna nastolatka mitygująca zdenerwowanych rodziców. – Musisz się dowiedzieć. Laura wiele dla ciebie znaczyła.

– To było dawno.

Świadom lekkiej groźby w jej głosie dodałem:

– Potem, Sally, spotkałem ciebie.

– Zadzwoń do Kendalla.

Odwróciłem się tyłem do telewizora, wziąłem komórkę i zacząłem bębnić palcami po gzymsie kominka. Próbowałem uśmiechnąć się do fotografii przedstawiającej Sally siedzącą w wózku inwalidzkim pomiędzy swoimi rodzicami. Fotografię zrobiono w St Mary’s Hospital w dniu naszych zaręczyn. Stałem za nią w białym kitlu i wyglądałem na tak pewnego siebie, jakbym po raz pierwszy w życiu wiedział, że będę szczęśliwy. Komórka zadzwoniła, zanim zdołałem wystukać numer instytutu. Przez hałas tła, zawodzenie syren karetek i krzyki personelu ratowniczego usłyszałem uniesiony głos Henry’ego Kendalla.

Dzwonił ze szpitala Ashford niedaleko Heathrow. Laurę powalił podmuch bomby w terminalu numer 2. Była wśród pierwszych ewakuowanych, zemdlała w izbie przyjęć i teraz leży na oddziale intensywnej opieki medycznej. Henry starał się opanować, ale w głosie słuchać było zakłopotanie i gniew. Przyznał, że prosił Laurę, żeby przyleciała późniejszym lotem z Zurychu, bo chciał wziąć udział w zebraniu w instytucie i jeszcze zdążyć wyjechać po nią na lotnisko.

– To posiedzenie Komisji Publikacji… Arnold prosił, żebym mu przewodniczył. Na litość boską, on polecał do druku własną cholerną pracę! Ale gdybym odmówił, Laura nadal byłaby…

– Henry, wszystkim nam się to zdarza. Nie możesz się winić… – próbowałem go pokrzepić, myśląc o strużce krwi płynącej z ust Laury. Z jakiejś przyczyny czułem się osobiście zamieszany w przestępstwo, jakbym to ja umieścił bombę na konwejerze.


Ton wybierania dźwięczał mi w uchu, jak gasnący sygnał z innego świata. Przez kilka minut wszystkie linie łączące mnie z rzeczywistością były odcięte. Popatrzyłem na siebie w lustrze, zaskoczony podróżnym ubraniem: lekką marynarką i sportową koszulą, nietaktownym kostiumem plażowicza, który przyplątał się na pogrzeb. Na policzkach pojawił się już cień, jakby wstrząs spowodowany bombą z Heathrow zmusił brodę do rośnięcia. Twarz miałem znękaną, a minę przebiegłą w specyficznie angielski sposób. Malował się na niej nieufny grymas zboczonego nauczyciela z pośledniejszej prywatnej szkoły podstawowej.

– Davidzie… – Sally wstała, zapominając o laskach. Twarz miała jakby mniejszą, a rysy wyostrzone. Usta nad dziecinnym podbródkiem ściągnęła w dziobek. Zabrała mi komórkę i ścisnęła mnie za rękę. – Wszystko w porządku. To Laura miała pecha.

– Wiem – objąłem ją, ale myślałem o bombie. Gdyby terrorysta wybrał terminal numer 3, o godzinę albo dwie później, to Sally i ja mogliśmy leżeć na oddziale intensywnej opieki medycznej. – Bóg wie czemu, ale czuję się za to odpowiedzialny.

– Oczywiście, że tak. Była dla ciebie ważna. – Patrzyła na mnie, łagodnie kiwając głową, prawie przekonana, że przyłapała mnie na niewielkiej, ale wymuszonej gafie. – Musisz tam iść.

– Dokąd? Do instytutu?

– Do szpitala Ashford. Weź mój samochód. Szybciej dojedziesz.

– Po co? Henry jest z nią. Laura nie jest już częścią mojego życia. Sally…?

– Nie dla niej. Dla siebie. – Sally odwróciła się do mnie plecami. – Nie kochasz jej. Wiem o tym. Ale nadal jej nienawidzisz. Dlatego musisz iść.

Загрузка...