Pomyśl o Josephie Conradzie i Kurtzu – powiedziała Kay, gdy przekroczyliśmy most Richmond. – Wjeżdżasz na obszar nieomal całkowitego ubóstwa.
– Twickenham? Jako jądro ciemności?
– Będziesz wstrząśnięty.
– Kluby tenisowe, dyrektorzy banków, mekka rugby?
– Twickenham – strefa głębokiej nędzy duchowej.
– To prawda… choć trudno w to uwierzyć. – Kay prowadziła ostrożnie, z obiema rękami na kierownicy. Na chodniku przelewały się tłumy zamożnych tubylców wyłaniających się z delikatesów i piekarni albo wpatrzonych w witryny pośredników handlu nieruchomościami.
– Nie widzę żebraków potrząsających puszkami ani niedożywienia.
– Być może fizycznego – powiedziała Kay pewnym tonem. – Nędza dotyczy ich umysłów, zwyczajów i wartości. Zgodzisz się, Vero?
– Całkowicie. – Vera Blackburn siedziała obok mnie, rękę zaciskając na wielkiej torbie sportowej. Ostrożnie sprawdzała stan swoich zębów. Należało to do rytuału nieustannej inspekcji własnego ciała, pochłaniającego większość jej przytomnych momentów. Spojrzała przelotnie na radosne forsycje i wypolerowane samochody. – Z duchowego punktu widzenia to ogromna potiomkinowska wioska…
Skręciliśmy z głównej ulicy i wjechaliśmy w obszar mieszkalny Twickenham, wysadzane drzewami drogi i oddalone od siebie domy z ogrodami tak wielkimi, że mogłyby pomieścić kort tenisowy albo namiot weselny. Dostrzegłem bentleya na podjeździe. Jego białe opony osiadły w świeżo spłukanym żwirku.
– Możemy się tu zatrzymać – zaproponowałem. – W powietrzu czuć wyraźnie Trzeci Świat.
– Davidzie, to nie są żarty. – Kay popatrzyła na mnie ze znużeniem, brwi miała ściągnięte. – Choć raz zdejmij klapki z oczu…
Poranne starcie pod biurem zarządu osiedla zaostrzyło w niej apetyt na kolejną walkę. Przypomniałem sobie, jak zdominowała sąd w Hammersmith, wykorzystując swoją krnąbrną osobowość jak utalentowana aktorka. Podziwiałem siłę jej ducha i umysłu, który zasklepił się wokół jednej obsesji. Ani ja, ani jej studenci nie mieliśmy u niej żadnych szans. Jednocześnie pomyślałem o dziecięcych rysunkach przypiętych obok plakatów Bressona i Kurosawy i o fotografii córki, mieszkającej teraz po drugiej stronie globu. Tylko najgłębsza obsesja może złagodzić ten rodzaj smutku.
Vera Blackburn siedziała za nami, patrząc z niechęcią na szybujące liście. Przypominała mi przyzwoitkę, która zna swoje miejsce i zawsze gotowa jest się zgadzać. Ale czułem, że ma własny plan działania i będzie słuchać Kay dopóty, dopóki będzie to po jej myśli. Za każdym razem, gdy spoglądałem na nią, ściskała kolana, ten gest był zarówno wyprzedzającym ostrzeżeniem, jak i niewyraźną zachętą.
– Przypatrz się dobrze. – Kay wskazała przez przednią szybę na rząd wielkich domów, zbudowanych częściowo z drewnianych bali. – Twickenham to Linia Maginota angielskiego ustroju klasowego. Jeśli się przez nią przedrzemy, wszystko mnie.
– A więc to ustrój klasowy jest celem. Czy te ustroje nie są uniwersalne – w Ameryce, w Rosji…
– Oczywiście. Ale tylko tutaj ustrój klasowy jest narzędziem kontroli politycznej. Jego prawdziwym zadaniem nie jest ucisk proli, ale tłumienie klasy średniej, żeby była potulna i służalcza.
– A Twickenham jest jednym ze sposobów na wprowadzanie tego w życie?
– Oczywiście. Tutejsi mieszkańcy żyją w okowach potężnego złudzenia, marzenia całej klasy średniej. Temu poświęcają życie – liberalnej edukacji, obywatelskiej odpowiedzialności, szacunkowi dla prawa. Mogą uważać, że są wolni, ale zostali złapani w pułapkę i wywłaszczeni.
– Jak biedota w kamienicach czynszowych Glasgow?
– Właśnie. – Kay z uznaniem kiwnęła głową i poklepała mnie po nadgarstku. – Zacznij tu mieszkać, a ku swemu zdziwieniu napotkasz rozmaite ograniczenia. To nie jest dobre życie, pełne możliwości. Wkrótce natkniesz się na przeszkody wzniesione przez system. Spróbuj się upić podczas inauguracji roku szkolnego albo opowiedzieć łagodny kawał na tle rasistowskim podczas rautu dobroczynnego. Spróbuj pozwolić, żeby twój trawnik zarósł i nie odmaluj domu przez kilka lat z rzędu. Spróbuj współżyć z nastolatką albo uprawiać seks z pasierbem. Spróbuj powiedzieć, że wierzysz w Boga i Trójcę Świętą albo oddać wolny pokój rodzinie uchodźców z czarnej Afryki. Spróbuj zrobić sobie wakacje w Benidorm albo jeździć nowiutkim cadillakiem z tapicerką w zebrę. Spróbuj mieć zły gust.
– A jaka jest alternatywa? Co się stanie, gdy Linia Maginota padnie?
– Zobaczymy.
– Spalimy wszystkie książki, młotki do krykieta i darowizny na cele dobroczynne? Co zajmie ich miejsce?
– Zdecydujemy o tym, gdy nadejdzie czas. No wreszcie, jesteśmy na miejscu. Powinno nam dobrze pójść.
Kay skręciła w alejkę z dwupiętrowymi domami, wielkimi ogrodami, labradorami i land cruiserami. Słychać było mlaskanie piłek do tenisa i dyszenie matek zawzięcie próbujących pokonać swoje piętnastoletnie córki. Obok nas, gdy zaparkowaliśmy przy krawężniku, zastukały kopytami konie dosiadane przez nastolatków, bezpiecznych w tym sanktuarium klasy średniej. Tak się składało, że był to świat mojej babki, identyczny z przedmieściem Guildford, w którym spędziłem dzieciństwo. Pogarda wielkomiejskiej inteligencji spływała po tych murach, ale taki styl życia kopiowano na całym świecie. Oburzenie Kay nie skrzywiłoby tu jednego płatka ostróżki.
Wysiadła, zabierając z sobą podkładkę do pisania z klipsem. Zostawiła Verę, żeby pilnowała samochodu, i przypięła do żakietu odznakę firmy badającej opinię publiczną. Drugą, z fotografia wielebnego Dextera, wpięła mi w klapę.
– W porządku. Spróbuj uchodzić za Stephena. Jesteś do niego dość podobny. Nawiedzony, trochę zagubiony. I niezbyt pobożny…
– To powinno być łatwe.
Podeszliśmy do pierwszego domu, wygodnego dworku w stylu tudoriańskim. Musieliśmy przekroczyć dziecięcy rowerek blokujący drzwi wejściowe. Terenowy mercedes z nalepką lekarza parkował przed garażem.
Przywitała nas miła kobieta po czterdziestce. Wycierała ręce w kuchenną ścierkę. Kay przesłała promienny uśmiech znad podkładki do pisania i przedstawiła nas.
– Czy moglibyśmy zająć pani chwilę? Przeprowadzamy badania dotyczące lokalnych zwyczajów.
– Oczywiście. Obawiam się, że nasze zwyczaje są godne ubolewania. Nie wiem, czy będziemy pasować.
– Jestem pewna, że tak. Szczególnie interesują nas rodziny o wysokich dochodach.
– Pani mi pochlebia. – Kobieta złożyła ścierkę. – Muszę powiedzieć mężowi. Będzie zaskoczony.
Kay uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Państwo, jak widać, macie nieskazitelnie czysty dom. Wszystko jest takie wymyte i wypolerowane. Czy byłaby pani w stanie oszacować, ile godzin dziennie spędza pani na pracach domowych?
– Ani chwili. – Kobieta udawała, że gryzie się w wargę. – Mamy gosposię, która z nami mieszka, i pomoc dochodzącą codziennie. Jestem internistką i mam zbyt wiele zajęć w ośrodku zdrowia, żeby ścierać kurze. Przepraszam, jeśli to się państwu nie przyda.
– To znaczy… – Kay, pewna, że znalazła kandydatkę do nawrócenia, pochyliła się do przodu i ściszyła głos. – Czy jako lekarka, sądzi pani, że nastąpiła przesada w utrzymywaniu domowej higieny?
– I tak, i nie. Ludzie miewają obsesję na punkcie zarazków, choć większość bakterii jest nieszkodliwa. – Przerwała, gdy obok przeszedł powoli kilkunastoletni chłopiec, gromiony za coś z kuchni przez siostrę. – Za chwilę się pobiją.
– Ostatnie pytanie. – Kay popatrzyła na podkładkę do pisania, trzymając ołówek w gotowości. – Jak często, według pani, czyszczone są wasze toalety?
– Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że codziennie.
– Czy rozważyłaby pani możliwość czyszczenia ich raz na trzy dni?
– Co trzy dni? To dość ryzykowne.
– Albo raz na tydzień?
– Nie. – Kobieta spojrzała na plakietkę w klapie Kay. – To nie jest dobry pomysł.
– Jest pani pewna? Czy zmartwiłoby panią, gdyby muszla klozetowa nie była śnieżnobiała? Co pani sądzi o powszechności toaletowego tabu w środowisku specjalistów należących do klasy średniej?
– Tabu toaletowe? Czy pani pracuje dla wytwórcy papieru toaletowego?
– Sporządzamy mapę zmian społecznych – mówiła Kay kojącym głosem. – Higiena osobista to podstawa oceny innych ludzi. Czy pani rodzina mogłaby się kąpać rzadziej?
– Rzadziej? – Lekarka sięgnęła do klamki, potrząsając głową. – To niemożliwe. Proszę posłuchać…
– A pani, osobiście? – naciskała Kay. – Czy byłaby pani skłonna kąpać się rzadziej? Naturalne zapachy ciała są istotnym czynnikiem porozumiewania się, szczególnie w obrębie rodziny. Miałaby pani czas na odpoczynek, zabawę z dziećmi, przyjęłaby pani bardziej swobodny styl życia…
Drzwi zatrzasnęły się nam przed nosem. Kay, niezrażona, patrzyła na dębową boazerię. Gdy odchodziliśmy podjazdem, a stopy tonęły nam w głębokiej warstwie żwiru, zaznaczała odpowiedzi na podkładce do pisania.
– To było bardzo pouczające. – Dała znak Verze, żeby uruchomiła samochód i jechała za nami ulicą. – Nazywam to obiecującym początkiem.
– Możliwe. Nie sądzę, żeby zrozumiała, do czego zmierzasz.
– Będzie o tym myślała, kiedy każe synowi wziąć prysznic i zmienić skarpetki. Wierz mi.
– Wierzę. Jesteś tu po raz pierwszy?
– Przyjeżdżam tu od miesięcy. – Kay kroczyła chodnikiem, ponaglając, żebym dotrzymał jej kroku. – Pamiętaj, że klasa średnia musi być trzymana pod kontrolą. Oni o tym wiedzą i sami się terroryzują. Nie za pomocą karabinów i gułagów, ale kodeksu społecznego. W odpowiedni sposób należy uprawiać seks, traktować żonę, flirtować na meczach tenisowych albo rozpoczynać romans. Są niepisane zasady, których wszyscy musimy się nauczyć.
– A ty nigdy ich nie przestrzegałaś?
– Oduczam się ich. Nie przejmuj się, nadal codziennie biorę prysznic…
Sto metrów dalej, przy tej samej alejce, stał kolejny dom, willa w stylu georgiańskim, z basenem w tylnym ogrodzie. Światło odbite przez wodę tańczyło między liśćmi wysokiego dębu, osłaniającego podjazd. Drzwi otworzyła sześcioletnia dziewczynka w mokrym stroju kąpielowym. Uwiesiła się obroży airedale teriera zachwyconego, że znalazł nas na progu.
Uśmiechnięta kobieta przed czterdziestką podeszła do drzwi. W czarnej, satynowej sukience i wampowatym makijażu była gotowa do wieczornego wyjścia.
– Część, nie wyglądacie na opiekunki do dzieci.
Kay wyjaśniła cel naszej wizyty.
– Przeprowadzamy badanie zwyczajów związanych z czasem wolnym. Ile czasu ludzie spędzają na podróżach zagranicznych, na oglądaniu filmów, uczęszczaniu na przyjęcia…
– Za mało.
– Naprawdę? – Kay zaczęła coś zapisywać na podkładce. – Ile razy w roku wyjeżdżają państwo na wakacje za granicę?
– Pięć albo sześć razy. Plus wakacje letnie. Mój mąż jest pilotem w British Airways. W ten weekend leci do Cape Town.
– Więc macie tanie loty? Czy nie uważa pani, że podróże lotnicze to trochę naciąganie ludzi?
– To jedna z korzyści ubocznych. – Kobieta wyciągnęła zza drzwi dżin z tonikiem i popijała go w zamyśleniu, wpatrując się w fotografię Stephena Dextera, tkwiącą w klapie mojej marynarki. – Żony robią się niespokojne, kiedy mężowie zgarniają całą przyjemność dla siebie.
Kay mądrze pokiwała głową.
– Chodziło mi o podróże generalnie. Czy nie jest to rodzaj oszustwa? Te same hotele, te same przystanie, firmy wynajmujące samochody. Z równym powodzeniem można zostać w domu i oglądać to w telewizji.
– Ludzie lubią jeździć na lotniska. – Kobieta patrzyła w niebo, jakby przyszło jej na myśl, że mąż może wrócić wcześniej. – Lubią parkingi, punkty odpraw, sklepy wolnocłowe, okazywanie paszportów. Mogą udawać, że są kimś innym.
– Nie sądzi pani, że to rodzaj prania mózgów?
– Chcę, żeby mi prano mózg. – Uwagę kobiety odwróciło szczekanie, dobiegające od basenu. – Muszę iść. Próbują utopić psa. Porozmawiajcie z sąsiadami. On jeździ na wózku…
– Nie za dobrze – przyznała Kay, gdy stanęliśmy na chodniku. Postukała ołówkiem o zęby. – Nie można być aż tak pasywnym.
– No to masz problem – powiedziałem. – A jeśli ci ludzie lubią, że jest tak, jak jest? Może z uśmiechem na ustach dają się oszukiwać?
– Więźniowie polerujący swoje łańcuchy? Nie godzę się na to.
Vera jechała za nami, a my szliśmy spokojną alejką, jak prowokatorzy gotowi wywołać rewolucję. Ale brakowało katalizatora, takiego, który zradykalizował Chelsea Marina. Nie było zwolnień z pracy, niemożliwych do udźwignięcia długów, niesprawiedliwości, podwójnych żółtych linii na jezdni. Zamożne przedmieścia stanowiły jeden z przejawów końca historii. Gdy już się do tego doszło, to tylko zaraza, powódź albo wojna jądrowa mogły im zagrozić. Mimo to Kay nie zrażała się, kroczyła przede mną wzdłuż umocnień Linii Maginota przy Arcadia Drive, szukała transzei, w której mogłaby założyć swoje miny.
W trzecim domu przywitała nas szczupła, siwowłosa kobieta o jasnych oczach i cienkich ustach wyższego urzędnika państwowego. Przypominała mi trzech sędziów w sądzie pokoju. Wewnątrz dostrzegłem starszego mężczyznę, siedzącego w salonie. Przy jego łokciu stała szklanka whisky, a on mrużył oczy nad krzyżówką.
Kay przedstawiła nas, pomijając mój duchowny tytuł.
– Przeprowadzamy badania dotyczące stylu życia.
– Nie jestem pewna, czy mamy styl życia. Bo czy ktokolwiek w dzisiejszych czasach ma styl? – Kobieta wysłuchała, co wykrzykuje jej mąż, i odkrzyknęła: – Style życia, kochanie!
– Nie potrzebuję żadnego! – wrzasnął małżonek. – Nie mam żadnego od trzydziestu lat.
– No cóż, sami widzicie. – Wzrok kobiety badał makijaż Kay, jej obgryzione paznokcie i nitki wyciągnięte z żakietu. – Nie potrzeba nam stylu życia.
Kay brnęła dalej ze sztucznym uśmiechem. Dołączył do nas spaniel i zaczął obwąchiwać jej kolana.
– Nie sądzi pani, że w dzisiejszych czasach zbyt wiele uwagi zwraca się na czas wolny? Podróże zagraniczne, proszone obiady…?
– Tak. Proszonych obiadów jest stanowczo za dużo. Nie rozumiem, o czym ludzie mogą tam rozmawiać. – Powtórzyła przez ramię, na użytek męża: – Proszone obiady, kochanie.
– Nie znosimy ich, prawda, Judith?
– Tak właśnie powiedziałam.
– Co?
Kay postukała w podkładkę do papieru.
– Czyli byłaby pani za zdelegalizowaniem proszonych obiadów?
– To trudne do przeprowadzenia i niemożliwe do wyegzekwowania. Dziwaczny pomysł.
– Tańce w klubach tenisowych? – zapytała Kay. – Podmienianie się żonami? Czy to powinno być zabronione? Czy też jest to opium, które trzyma pod kontrolą klasę średnią?
– Judith?
– Podmienianie się żonami, kochanie. – Kobieta popatrzyła na mnie niepewnie. – Nie, nie jestem przeciwna podmienianiu się żonami.
Kay nabazgrała coś na podkładce do papieru.
– Pani jest liberalna w sprawach dotyczących seksu?
– Tak. I zawsze byłam, prawdopodobnie nie zdając sobie z tego sprawy. Ale…
Kay odepchnęła spaniela.
– Co pani sądzi o seksie za obopólną zgodą?
– Z własnym mężem? Teoretycznie to doskonały pomysł. Proszę powiedzieć, kto sponsoruje te badania?
– A zwierzęta?
– Bardzo je lubię, oczywiście.
– Potrzebują naszego uczucia?
– Jak najbardziej.
– Więc podpisałaby pani petycje o odwołanie praw przeciwko stosunkom seksualnym ze zwierzętami?
– Słucham?
Kay uśmiechnęła się słonecznie do spaniela.
– Mogłaby pani uprawiać seks ze swoim Burkiem…
Bez szwanku dotarliśmy do ulicy i wsiedliśmy do samochodu. Kay rzuciła podkładkę i usiadła obok mnie na tylnym siedzeniu. Wyczerpana wzięła mnie za rękę. Pomachała w stronę domu, gdy przejeżdżaliśmy obok. Spaniel szczekał, a mąż z żoną stali w drzwiach, patrząc na poruszony żwirek.
– Niedobrze – zamyśliła się Kay. – Ona nie chce pierdolić Burka. Ale ta myśl może kiedyś pojawić się w jej głowie.
– Jak poszło? – zapytała Vera. – Były jakieś problemy?
– Poszło dobrze. Prawda, Davidzie?
– Zaskakująco dobrze. Z pewnością dałaś im materiał do przemyśleń.
– Na tym polega ten pomysł. Namieszać. Sprawić, żeby zaczęli widzieć w sobie ofiary. – Pochyliła się i poklepała Verę po ramieniu. – Zatrzymaj się tutaj. To będzie tylko chwilka.
Spostrzegła, że na podjeździe stoi właściciel domu i zmywa szlauchem błoto z rolls royce’a. Schwyciła podkładkę do papieru i wysiadła z samochodu, zanim się zatrzymał. Poszedłem w jej ślady. Obciągając spódnicę, zbliżyła się do mężczyzny w podkoszulku. Miał krzepkie ciało i wyglądał na budowniczego, któremu powiodło się w życiu.
– Dobry wieczór panu. To błoto na roysie wygląda raczej na robotę dla żony. Badamy nowy produkt dla dyskryminowanych kierowców.
– Pani i pastor? – Mężczyzna przeczytał napis na mojej plakietce. – Zmienił pan zawód? Całe to klęczenie przy modlitewniku musi być cholernie męczące.
– Wielebny Dexter to przyjaciel rodziny. Proszę mi powiedzieć, co pan sądzi o błocie w sprayu?
– Błocie…?
– W sprayu. Syntetyczne, płynne błoto w wygodnych do użycia puszkach z aerozolem. – Kay przyjęła jednostajną manierę mówienia sprzedawców z domów handlowych, demonstrujących nowe towary. – Efektywny sposób, żeby wywrzeć wrażenie w poniedziałek rano, na parkingu przed biurem. Szybko rozpylamy błoto i koledzy mysią o pergolach z różami i krytych strzechą chałupach.
– Moi koledzy pomyśleliby, że nadaję się do domu wariatów. – Mężczyzna odwrócił się do swojego szlauchu. – Wariatka. Nie będę się modlił z wami. Potrzeba do tego więcej niż ten ksiądz…
– Kay, na litość boską… – złapałem ją za ramię i zaciągnąłem do samochodu. Gdy wpychałem ją na tylne siedzenie, trzęsła się z wyczerpania i podniecenia. Ruszyliśmy, a ona rozsiadła się, kładąc głowę na moim ramieniu. Ryczała ze śmiechu.
– Błoto w sprayu. Wybacz, Davidzie, nie mogłam się temu oprzeć. Przemyśl to. Moglibyśmy zarobić milion – to produkt naszej ery…