7. Dziwne spotkanie

Silne ręce wyciągnęły mnie z samochodu i pomogły dojść do drzwi obok wykuszu z oknem oblepionym ulotkami. Kay Churchill, kobieta, która przyszła mi z pomocą, pchnęła barkiem drzwi i otworzyła je gwałtownie, jakby dowodziła oddziałem szturmowym policji. Pomyślałem, że włamujemy się do niezamieszkanego domu, gdzieś w Chelsea, ale ona weszła pewnym krokiem do holu i rzuciła kluczyki pod wieszak na płaszcze. Wciągnęła nosem powietrze, niepewna, czy podoba się jej własny zapach, i skinęła ręką, żebym poszedł za nią.

W salonie wisiały plakaty filmowe oprawione w ramki: nachmurzony samuraj z eposu Kurosawy, krzycząca kobieta z Pancernika Potiomkina. Kay podniosła stos papierów z fotela i usadziła mnie na poduszkach, czekając z zachęcającym uśmiechem, aż zacznę oddychać. Chętna do niesienia pomocy koledze demonstrantowi brutalnie potraktowanemu przez policję, znalazła między papierami buteleczkę whisky i wyciągnęła z szuflady szklankę. Z aprobatą kiwnęła głową, gdy inhalowałem odurzający opar.

– Biedaczysko, potrzebowałeś tego. Te dranie naprawdę ci dołożyły.

– To miłe z twojej strony… – oparłem się, usiłując nie oddychać. – Jeśli zadzwonisz po moją żonę, przyjedzie i zabierze mnie.

– Najpierw wezwiemy lekarza. Nie jestem pewna, czy żona powinna cię zobaczyć w takim stanie. – Nachyliła się. – Hej, panie Markham? Nadal tam jesteś?

– Jasne. Skąd znasz moje nazwisko?

– Słyszałam, jak wywoływał je urzędnik sądowy. – Usiadła na poręczy sofy. Obcisła spódnica ukazywała jej uda. Była wielkoduszna i miła, choć przesadnie skrępowana, przyzwyczajona, że sama jest ośrodkiem zainteresowania. Przy całej życzliwości była mną jakoś zaniepokojona, jakbym nie mógł jej do siebie przekonać. Podczas jazdy prowadziła, trzymając jedną rękę na kierownicy swojego polo, a drugą od czasu do czasu dotykała mojego ramienia, sprawdzając, czy jeszcze żyję. Gdy się przedstawiała, uważnie popatrzyła w lusterko wsteczne.

– Urzędnik? – pociągnąłem łyk ostrej whisky. – W sądzie było jak w domu wariatów. Cokolwiek tam serwują, to na pewno nie jest sprawiedliwość.

– Nie poszło ci tak źle. Wyrządzenie szkód, zdetonowanie materiałów wybuchowych, czynna napaść na policjanta? Nawet za pierwsze przestępstwo grzywna była dość niska.

– Nie wiem, dlaczego. Uwierz mi, nie jestem tajniakiem.

– Nie pomyślałam tak. – Kiwnęła do siebie głową, obdarzając mnie dobrodziejstwem wątpliwości. – Choć ostrożności nigdy dość. Nasza prastara demokracja ma oczy i uszy wszędzie – kamery w dzbankach do herbaty, mikrofony za zasłonami. Za każdym razem, gdy siusiasz, jakiś agent z MI5 robi notatki o twojej męskości. Wszyscy to robimy. Te twoje stare łachy to chyba przebranie?

– W pewnym sensie. – Próbowałem wygładzić klapy błyszczącego garnituru w jodełkę. – Kupiłem to od naszego ogrodnika. Nie chciałem wyglądać za bardzo na…

– Klasę średnią?

– Powszechnie się sądzi, że wszystko wiemy lepiej. W każdym razie jesteśmy obecnie szalenie niemodni. Ludzie uważają, że należy się nam solidny kopniak.

– Owszem – powiedziała rzeczowym tonem, jakby potwierdzając, że pogoda się zmieniła. – Twój adwokat odpuścił sprawę. David Markham, psycholog konsultant w Unilever i BP. Teraz walczysz z policją i usiłujesz zmienić świat. Masz szczęście, że cię nie zamknęli.

– A ty? A ta Chinka i ksiądz?

– To brzmi jak opera Bartoka. – Poszukała aparatu komórkowego. – Zadzwonię jeszcze raz do mojego przyjaciela lekarza. Powinien być teraz na sali.

– Operuje?

– Wystawia sztukę napisaną przez pacjentów. Królowa Diana.

– Wzruszające.

– Raczej smutne. To dzieci z zespołem Downa. Sztuka jest słodka, ale koszmarnie nudna. Królewna Śnieżka przerobiona przez Harolda Pintera.

– Interesujące… Może w takiej wersji miałaby więcej sensu. – Spróbowałem wstać. – Odwiedzę mojego internistę po drodze do domu.

– Nie. – Położyła mi mocną rękę na czole. – Twoja żona nie chciałaby, żebyś umierał na tylnym siedzeniu taksówki. Poza tym, jesteś mi potrzebny do pomocy w naszym kolejnym planie…

Patrzyłem, jak chodzi na eleganckich obcasach. Przywiozła mnie do swojego domu, powodowana niekłamaną troską, ale już czułem, że staję się więźniem. Rozłożyłem się w fotelu i przyglądałem się niechlujnemu, a zarazem atrakcyjnemu wnętrzu, tak różniącemu się od naszego eleganckiego gniazdka w St John’s Wood, umeblowanego przez córkę bogatego ojca, obdarzoną nadmiarem dobrego smaku. Podobał mi się lekki zapach trawki, czosnku i wyzywających perfum. Do gzymsu kominka przypięte były dziecięce rysunki, poplamione winem wylewanym na palenisko, ale poza tym widać było, że Kay Churchill mieszka sama. Stolik i biurko pokryte były kurzem, jakby śladem nieziemskiej istoty przybyłej z równoległego świata, pełnego własnych wspomnień i smutków.

Za oknem przejechał szkolny autobus z małymi dziewczynkami w filcowych kapeluszach i fioletowych blezerach, mundurkach ekskluzywnej szkoły podstawowej. Za czesne tych dzieci można by wykształcić cały bantustan East Endu. Znajdowałem się gdzieś w Chelsea Marina, osiedlu domków dyrektorskich, na południe od King’s Road. Według mego głębokiego przekonania było tu jądro innego rodzaju ciemności.

Zbudowana na miejscu dawnej gazowni Chelsea Marina przeznaczona była dla wysokiej klasy profesjonalistów, gorliwie strzegących swoich plemiennych totemów – prywatnej edukacji, kultury obiadów proszonych i wstrętu do „niższych” warstw: handlowców z City, doradców finansowych, producentów przemysłu fonograficznego oraz lumpen-inteligencji felietonistów i specjalistów od reklamy. I choć do tej fobii nie wolno było się przyznawać, to wszyscy kandydaci należący do tych kategorii zostaliby odrzuceni przez komitet mieszkańców, chociaż prawdę mówiąc większość z nich uznałaby osiedle Chelsea Marina za zbyt skromne i układne jak na ich frymuśne gusty.

Kay chodziła po holu, rozmawiając przez komórkę, a ja zastanawiałem się, jak udało jej się dopasować do tej enklawy mieszczańskiej przyzwoitości. Beształa nieszczęsną rejestratorkę szpitalną, podnosząc głos do wrzasku straganiarki, gdy opisywała urazy mojej klatki piersiowej i prawdopodobne uszkodzenia mózgu. Przez cały czas patrzyła z zachwytem na swoje odbicie w lustrze przy wieszaku. Gdy nalewała whisky do szklaneczki, zauważyłem mocno poobgryzane paznokcie i wydatny nos, w którym zapewne dłubała od dzieciństwa.

– Doktor Gould jest już w drodze. – Usiadła na poręczy fotela i badawczo spojrzała mi w oczy, przysuwając się przy tym. – Właściwie wyglądasz już lepiej.

– W porządku. Byle dalej od tego sądu. – Pokazałem na wykuszowe okno. – A więc to jest Chelsea Marina. Wygląda bardziej na…

– Fulham? To jest Fulham. „Chelsea Marina” to kant biura nieruchomości. Domy w sam raz na kieszeń ciułaczy średniego szczebla kierowniczego.

– A sama Marina?

– Ma rozmiar sedesu i taki sam zapachu. – Uniosła głowę, jakby doleciał ją smród obrzydliwych miazmatów wydzielających się z wody przystani. – Całą dzielnicę zbudowano z myślą o solidnej klasie średniej, ale zamieniła się w kosztowny slums. Nie ma tu dodatkowych korzyści City, nie ma akcji ani korporacyjnych kart kredytowych. Wielu z nas naprawdę ledwie wiąże koniec z końcem. Właśnie dlatego postanowiliśmy coś z tym zrobić. Przeprowadzamy serię demonstracji ulicznych.

– Problem polega na tym, że wszystkie ulice prowadzą do sądu.

– Jakoś sobie z tym radzimy. Pamiętaj, że policja jest neutralna – nienawidzi wszystkich. Przestrzeganie prawa nie ma nic wspólnego z byciem dobrym obywatelem. Chodzi o to, żeby nie przeszkadzać policji.

– Mądra rada. – Złapałem się na tym, że oddycham za głęboko i wypuściłem powietrze z płuc. – Naucz się zasad, a dasz sobie radę ze wszystkim.

– To zawsze jest wstrząs dla klasy średniej. – Przejechała palcem po zakurzonym blacie stolika, jak bakteriolog zaskoczony tym, co wyrosło na płytce Petriego. – Co się stało w Olympii?

– Nic… – poczekałem, aż Kay usadowi się na kanapie gotowa do wysłuchania mojej opowieści i zdałem sobie sprawę, jak bardzo ta silna i atrakcyjna kobieta jest samotna. Kusiło mnie, żeby opisać moje poszukiwania zamachowca z Heathrow, ale na to była trochę zbyt czujna. Słyszała moje zeznanie przed sądem pokoju i prawdopodobnie uznała, że jestem zaangażowany w ruchy protestacyjne na znacznie poważniejszym poziomie. – Wystawa kotów – to brzmi trywialnie – powiedziałem obronnym tonem – ale sprawa trafiła na pierwsze strony gazet. Nie spodziewano się tego, że ludzie zaczęli myśleć.

– Słusznie. – Pokiwała energicznie głową. – Musimy zaniepokoić ludzi. Nie wystarczy samo głębokie przekonanie – wtedy myślą, że jesteś jakimś marudnym trockistą albo innym stukniętym czubkiem. Trzeba nadstawić karku. Ja spróbowałam i jeden Bóg wie, jaką cenę za to zapłaciłam. Wskazałem szklanką na plakaty wiszące na ścianach.

– Jesteś krytykiem filmowym?

– Wykładam teorię filmu w South Bank University. A raczej wykładałam.

– Kurosawa, Klimow, Bresson…?

– To ostatni rzut na taśmę. Potem była już tylko komercja.

– Zgadza się. – Nadszedł czas pożegnania, ale trudno mi było podnieść się z fotela. Whisky tłumiła ból, dopóki siedziałem. Przyjrzałem się tytułom na setkach kaset wideo upchniętych na półkach za biurkiem. – Nie masz żadnych filmów amerykańskich?

– Nie lubię komiksów.

– A czarny film?

– Czerń to bardzo sentymentalny kolor. Można pod nim ukryć każdą brednię. Kino hollywoodzkie jest śmieszne, jeśli twój pomysł na rozrywkę to zjedzenie hamburgera i popicie go koktajlem mlecznym. Ameryka wymyśliła filmy, więc nie będzie musiała dorosnąć. My mamy gniew, depresje i kryzys wieku średniego. Oni mają Hollywood.

– Dobrze im służy. – Wskazałem na skoroszyty leżące na stoliku. – Projekty scenariuszy?

– Moich studentów. Pomyślałam, że potrzebna im jest wycieczka w rzeczywistość. Wokół jest za dużo żargonu – „voyeuryzm i samcze spojrzenie”, „niepokoje kastracji”. Marksistowska nowomowa teoretyczna gryzie własny ogon.

– Ale ty ich wyleczyłaś?

– Kazałam im wziąć kamery do sypialni i zrobić film porno. Pierdolenie to jest to, co robią w wolnym czasie, więc dlaczego nie mieliby popatrzeć na to przez obiektyw kamery? Nie dowiedzą się wiele o seksie, ale sporo o filmie.

– I sprawiło im to przyjemność?

– Uwielbiali to, ale dziekan był innego zdania. Zostałam zawieszona do czasu, gdy przemyślą, co ze mną zrobić.

– No to mają o czym myśleć.

– Też tak uważam. A skoro mam tyle wolnego czasu, postanowiłam rozpocząć rewolucję.

– Rewolucję? – udawałem, że mi zaimponowała. Wyglądała na poirytowaną i sfrustrowaną. Patrzyła na wystrzępiony dywan jak aktorka, której zabrakło publiczności. Rewolucja, gdy już do niej dojdzie, będzie na pewno materiałem na dobry scenariusz.

– Dałaś dziś rano dobry występ – powiedziałem. – Prawdę mówiąc, byłem zdziwiony, że uznali cię za winną. A ukaranie grzywną kogoś, kto niesie kapłańską posługę…

– Stephen Dexter? To wikary w Chelsea Marina. Nie jestem pewna, czy to równoznaczne z kapłańską posługą.

– Więc protest w Shepherd’s Bush był zorganizowany na tle religijnym?

– Nie ze względu na Stephana. Biedak, należy to tego typu kapłanów, którzy wątpienie w Boga uważają za swój obowiązek. Ale to sprawia, że jest przydatny, szczególnie podczas demonstracji.

– A szkody w wysokości dwudziestu siedmiu funtów? Podpaliliście kosz na śmieci?

– Zdarliśmy kilka plakatów. – Wzdrygnęła się z nieudawanym wstrętem. – Zgnilizna.

– Piekielna?

– Na swój sposób. W każdym razie bardzo uwodzicielska.

– W centrum handlowym? Co to było? Czytelnia dla zwolenników wiwisekcji?

– Nie, biuro podróży. – Uniosła brodę, patrząc na mnie. – Tak się składa, że jesteśmy przeciwni samej koncepcji turystyki.

– Dlaczego?

– Turystyka to środek odurzający. Wielkie oszustwo, które daje ludziom złudzenie, że w ich życiu dzieje się coś ciekawego. To gra w komórki do wynajęcia, tyle że na odwrót. Za każdym razem, gdy muzyczka przestaje grać, ludzie wstają i tańczą wokół kuli ziemskiej, a do kręgu dodawane są nowe krzesła, nowe Mariny, nowe hotele Marriotta, więc wszyscy myślą, że wygrali.

– Myślisz, że to jeszcze jeden szwindel?

– Stuprocentowy. Współcześni turyści podróżują donikąd. – Była pewna siebie jak wykładowca, któremu słuchacze nie przerywają wykładu. Rozwodziła się z żarliwością. – Wszelkie awanse życiowe wiodą do tych samych portów lotniczych i hoteli w tych samych miejscowościach wypoczynkowych, na tę samą pina colada i inne bzdury. Turyści cieszą się z opalenizny i błyszczących zębów i myślą, że są szczęśliwi. Ale ta opalenizna skrywa to, czym naprawdę są – niewolnikami pracującymi za wynagrodzenie miesięczne, z głowami pełnymi amerykańskich śmieci. Podróże to ostatni z mitów, który nam pozostał po XX wieku, złudzenie, że wyjazd dokądś pozwala odkryć siebie na nowo.

– A tego nie da się zrobić?

– Nie ma dokąd jechać. Planeta jest pełna. Możesz równie dobrze zostać w domu i wydać pieniądze na czekoladowe krówki.

– Trzeci Świat zyskuje coś na tym…

– Trzeci Świat! – Jej głos podniósł się do szyderczego krzyku. – Bandy kulisów mieszają cement, żeby położyć pasy startowe, a wybrana garstka robi koktajle i nakrywa turystom do stołu.

– Ciężka harówka, ale daje się żyć.

– To oni są prawdziwymi ofiarami. Boże, jak chciałabym podłożyć bomby we wszystkich biurach podróży w całym kraju.

Złapałem się za żebra. Już nie myślałem o tym, czy uda mi się dojść do King’s Road. Kay Churchill wpadła w dobrze wyćwiczoną tyradę, przesuwała poszczerbione paciorki różańca swoich obsesji. Według Henry’ego Kendalla taśma znaleziona w przewodzie wentylacyjnym na Heathrow zawierała podobną tyradę. Przypomniałem sobie amatorski film wideo z Laurą leżącą pośród szkła i walizek, Kay zwracającą się do swoich prawdziwych słuchaczy, sędziów pokoju, którzy w końcu wyślą ją do celi w Holloway. Trudno mi było uwierzyć, żeby ta ciekawa, choć niekonsekwentna kobieta miała dość siły wewnętrznej, by podłożyć bombę. A może dowiedziała się, pocztą pantoflową, od innych ruchów protestacyjnych, o zamachu na zrzutnię bagażu i dołączyła tragedię na Heathrow do swego żarliwego światopoglądu?

– Davidzie? – Usiadła obok mnie, po matczynemu kładąc mi dłoń na czole. – Miło mi z tobą gawędzić. Jestem pewna, że widzimy sprawy w podobny sposób. Potrzeba nam więcej zwolenników, szczególnie takich z Instytutu Adlera. Porozmawiamy o tym, kiedy ci się poprawi. Przechodzimy do poważniejszej fazy.

– Przemoc nie jest dla mnie, Kay.

– Aleja nie chcę przemocy. – Owionął mnie łagodny zapach jej oddechu. – Jeszcze nie. Ale ten czas może nadejść szybciej, niż wielu się wydaje.

Popatrzyłem na jej nieufną, ale stanowczą twarz, na nierówne zęby i baczne oczy. Domyśliłem się, że całymi latami odchodziła od realnego świata, a w jej umyśle pociąg-widmo jechał przez wesołe miasteczko, przez nią samą zbudowane.

– Na Heathrow podłożono bombę – przypomniałem. – Dwa miesiące temu. Zginęli ludzie.

– To było straszne. – Ścisnęła mi ręce z współczuciem. – I bezsensowne. Ludzie, którzy dokonują aktów przemocy, powinni za nie odpowiedzieć. To takie szczególne sprzężenie. Wszyscy marzymy o przemocy, a kiedy tylu ludzi śni ten sam sen, to znaczy, że coś strasznego wkrótce się wydarzy…


Charkot motocykla zakłócił spokój ulicy i odbił się drżeniem na szybach. Nastąpiła koda obowiązkowych manipulacji przy przepustnicy i harley davidson podjechał do krawężnika, zatrzymując się przy wozie Kay. Motocyklista, w pełnym oporządzeniu, wyłączył silnik i siedział, rozkoszując się ostatkami zapachu spalin. Za nim, na tylnym siodełku, tkwiła mała Chinka w bufiastej kurtce i hełmie zakrywającym twarz. Widziałem ich oboje przed sądem, ale teraz nie wyglądali tak potulnie.

Nie ruszali się, czarni astronauci szosy, nie spiesząc się ze zsiadaniem, jakby przygotowywali się do ponownego wejścia w świat pieszych. Kay pomachała do nich ręką z okna, ale żadne z nich nie odpowiedziało. Zatopieni byli w skomplikowanych formalnościach rozpinania klamer i zatrzasków, na których trzymały się ich ubiory.

– Muszę dotrzeć do domu. – Z ogromnym wysiłkiem udało mi się wstać i wyprostować, mimo ciężaru alkoholu. – To ten miejscowy wikary? Widziałem go rano w Hammersmith Grove. Ale ja potrzebuję lekarza, a nie ostatniego namaszczenia.

– Nie jestem pewna, czy Stephan go udziela. Nie wydał sobie zgody na start.

– Zgody na start? Jest pilotem?

– Tak się składa, że był. Ale nie o to mi chodziło. Był wędrownym duchownym na Filipinach, skakał z wyspy na wyspę ze Słowem Bożym. Potem miał twarde lądowanie na niewłaściwej wyspie.

– Nie może latać?

– Duchowo. Podobnie jak ty, nie jest niczego pewien.

– A ta Chinka?

– Joan Chang. Jest jego nawigatorem, prowadzi go przez ciemny las świata.


Przysłuchiwałem się odgłosowi ciężkich butów na kamiennej ścieżce. W głowie rozjaśniało mi się, zaś anestetyczne właściwości whisky gwałtownie blakły. Gdzieś, wewnątrz mojej klatki piersiowej, rottweiler bólu budził się z drzemki i zerkał na świat.

– Davidzie, spróbuj odpocząć. Lekarz wkrótce tu będzie… – Kay uśmiechnęła się do mnie miło, wzięła mnie za ręce i poprowadziła w stronę kanapy. Za drzwiami do saloniku wisiał plakat z Trzeciego człowieka z kadrem ukazującym Alidę Valli, udręczoną europejską piękność, wyrażającą melancholię powojennej Europy. Ten film skojarzył mi się z innym filmem Carola Reeda o uciekającym rannym bandycie, manipulowanym i zdradzanym przez obcych, u których szukał schronienia.

Kay poszła otworzyć drzwi, a ja spróbowałem się uspokoić. Uświadomiłem sobie, że stałem się więźniem w skromnym domu, pośród snów o melodramatach, które przed laty oglądałem z Laurą w Filmotece Narodowej. Słyszałem, jak ktoś w holu rozpina skórzaną kurtkę, odrywa paski na rzepy, a czyjeś głosy rozprawiają o tępocie policji, o lekarzu bez nazwiska, a potem, bardzo wyraźnie o Heathrow. Gdy próbowałem uspokoić rottweiłera w klatce piersiowej i opadłem na kolana, na pokryty kurzem dywan, dzwonek do drzwi zadzwonił znowu.

Загрузка...