29. Parking długoterminowy

Wspomnienia rewolucji szybko zostawały w tyle, gubiły się między mknącymi w lusterku liniami na jezdni. Dotarłem do ronda przy Domu Hogartha i dodałem gazu, wjeżdżając na autostradę prowadzącą do Heathrow. Po raz pierwszy miałem namacalny dowód, łączący kogoś z Chelsea Marina ze śmiercią Laury. Pastor z mózgiem uszkodzonym od ciągłego bicia brnął jak lunatyk w coraz głębsze obszary przemocy, bo tylko ona mogła nadać rozpaczliwe znaczenie jego życiu.

Nie bacząc na kamery policyjne, mknąłem estakadą, wielkim kamiennym marzeniem, które wreszcie obudziło się ze snu. Strumień powietrza wywołany pędem wozu przelatywał mi z rykiem obok głowy, rozwiewając wszelkie wątpliwości, chociaż wiedziałem, że są i inne wytłumaczenia. Bilet parkingowy i jaguar na miejscu numer 1487 mogły należeć do jednej z ofiar wybuchu, może do starszego duchownego wracającego z Zurychu tym samym lotem, co Laura. Przesłał bilet do Dextera i poprosił go, żeby wyprowadził samochód i odebrał go z sali przylotów.

A może pastor, którego Chelsea Marina znała jako wielebnego Stephena Dextera, był w rzeczywistości oszustem, nielegalnym imigrantem, uciekającym przed kontrolą graniczną? Pomógł umierającemu kapłanowi w sali odbioru bagażu, potem skorzystał z szansy, ukradł dokumenty zmarłego i list nominujący go na stanowisko w Chelsea Marina. W każdej innej parafii motocykl, chińska przyjaciółka i brak wiary mogłyby doprowadzić do zdemaskowania, ale w Chelsea Marina uznano to za rzecz normalną, niemal niezbędną dla kapłana.

Jakiekolwiek było ich pochodzenie, bilet parkingowy i kluczyki tkwiły w kieszeni sutanny Dextera. Gdy wjechałem w granice Heathrow przy Hatton Cross, myślałem o Laurze, której niknąca obecność znów rozbudziła się w moim umyśle i zdawała unosić nad słupkami ze znakami wskazującymi drogę do terminali lotniska. Czekałem przy obwodnicy, aż ciągnik zaholuje boeinga 747 do hangaru. Wokół mnie rozciągały się hektary parkingów, powierzchnie przeznaczone dla załóg lotniczych, personelu ochrony, podróżujących biznesmenów. Tworzyły nieomal planetę czekających samochodów, stojących cierpliwie w zagrodach, na swych kierowców, którzy okrążali świat. Upłyną stracone na zawsze dni, zanim wysiądą z autobusów lotniskowych i odbiorą samochody.

Do lądowania podchodził airbus, turbiny westchnęły, jak szept snów zatartych przez czas, gdy maszyna kładła się na pasie startowym. Z tego mirażu wyłoniła się Laura, a po kilku minutach zniknęła w tajemnicy większej niż lot.


Wziąłem bilet z automatu i przejechałem obok biura administracji parkingu w stronę sekcji B. Mimo morderczych opłat, prawie wszystkie miejsca były zapełnione. Wielka kongregacja samochodów patrzyła w stronę swojej mekki, wieży kontrolnej lotniska Heathrow. Skręciłem w aleję B 41 i przejechałem między dwoma rzędami wozów, przyglądając się uważnie numerom na asfalcie. Wbrew sobie, wyobraziłem sobie, że zamachowiec nadal siedzi w jaguarze i czeka na mnie.

Miejsce 1487 było zajęte. Imponujący mercedes sedan wypełniał przestrzeń, a jego wypolerowane cielsko lśniło jak ceremonialna zbroja. Zatrzymałem wóz i podszedłem do niego. Przez okno zobaczyłem białą, skórzaną tapicerkę i tablicę rozdzielczą z ekranem nawigacyjnym. Egzemplarz „Evening Standard” sprzed tygodnia leżał na tylnym siedzeniu. Mercedes stał tutaj od paru dni.

Dwadzieścia minut później odnalazłem jaguara. Stał w małej przechowalni, od północnej strony sektora E. Mercedes popsuł mi szyki, więc poszedłem do biura administracji niedaleko bramy wyjazdowej. Pomocny kierownik, Azjata, wyjaśnił mi, że wozy, po które nikt się nie zgłosi przez dwa miesiące, odholowywane są do przechowalni i trzymane tam do czasu, aż wydział prawny spółki nie wytropi właścicieli. Amatorzy przejażdżek kradzionymi samochodami, przestępcy uciekający za granicę, a nawet spóźnieni pasażerowie niechętni do uiszczania opłat dodatkowych często porzucali swoje wozy, zakładając, że zostaną na zawsze w czyśćcu dla samochodów.

Pokazałem kierownikowi bilet wyjęty z sutanny Stephena Dextera i powiedziałem, że znalazłem go za fotelem w hali odlotów terminalu numer 2.

– Może będzie jakaś” nagroda – powiedziałem nieśmiało. – To chyba możliwe.

– Sprawdzę to. – Rozbawiła go moja gorliwość, wstukał numery biletu i miejsca parkingowego do komputera. – Zgadza się – jaguar, sedan czterodrzwiowy, rejestracja x, model z 1981 roku. Skontaktujemy się z obecnym właścicielem za pośrednictwem biura rejestracji pojazdów drogowych.

– Ma pan jego nazwisko? Ucieszyłby się na widok biletu.

– Wątpliwe, proszę pana. Oplata jest ogromna, 870 funtów plus VAT. – Kiedy skrzywiłem się, dodał z dumą: – Parkowanie to luksus wpisany w strukturę wydatków biznesowych i wakacyjnych. Jeśli ktoś chce zaoszczędzić, ma do dyspozycji autostrady publiczne.

– Zapamiętam to. A może jakiś telefon, pod którym mógłbym skontaktować się z właścicielem?

– Nie ma tu telefonu. – Zawahał się widząc, jak moja dłoń przesuwa po biurku w jego stronę dwudziestofuntowy banknot. – Jego adres to Chelsea Marina, King’s Road, Fulham, Londyn SW6.

– A nazwisko?

– Gould. Doktor Richard Gould. Ma pan szczęście. Niewielu lekarzy zapomina o swoich samochodach.


Stałem obok starego jaguara zaparkowanego przy ogrodzeniu w szeregu innych nieodebranych pojazdów. Wiele z nich miało sflaczałe opony. Pokrywały je ptasie odchody i plamki ropy z samolotów lądujących na Heathrow.

Obok jaguara stał pickup z popękaną przednią szybą i uszkodzonym zderzakiem, prawdopodobnie ofiara wypadku drogowego, który przydarzył się podczas ucieczki właściciela. Szyby jaguara pokrywała gruba warstwa brudu, ale poza tym były nietknięte. Mogłem odczytać tytuły broszur medycznych, leżących w stosie na tylnym siedzeniu. Dwa małe pluszowe misie siedziały przy podpórkach pod łokcie, jak dzieci czekające na powrót rodziców. Ich oczy z guzików były nieufne, ale pełne nadziei.

Włożyłem klucz do zamka z nadzieją, że odnalazłem nie ten samochód. Ale zamek ustąpił. Otworzyłem drzwi po stronie kierowcy, zrywając pieczęć brudu i kurzu. Usiadłem na fotelu i chwyciłem kierownicę. Wyczuwałem obecność Goulda w tym wyświechtanym wnętrzu, w zniszczonej skórze obić, zepsutej zapalniczce i wysypującej się popielniczce. Schowek na rękawiczki był zapchany medycznymi ulotkami, próbkami nowych środków uspokajających dla dzieci i niedojedzoną kanapką w plastikowym opakowaniu, zmumifikowaną gorącem i brakiem dostępu powietrza.

Przekręciłem kluczyk w stacyjce i usłyszałem cichy trzask serwomechanizmu silnika reagującego na krótki dopływ prądu z prawie martwego akumulatora. Na fotelu pasażera leżał egzemplarz książki w miękkiej oprawie, wydanego drukiem przez BBC scenariusza serialu telewizyjnego Neurolog spogląda na Boga. Przekartkowałem barwne fotografie egipskich świątyń, bóstw hinduskich i przekrojów płatów czołowych mózgu. Między fotografiami uczestników programu znajdowało się także i moje zdjęcie, zrobione w studiu White City zaledwie półtora roku temu. Poprawiłem lusterko wsteczne i porównałem moje wymizerowane oblicze, posiniaczone czoło i policyjne spojrzenie z zadowoloną z siebie, świeżą twarzą patrzącą na mnie z połyskliwych stronic. Wydawałem się bardzo młody, a na wargach nieomal widać było gładką gadkę.

Wygładziłem żółkniejącą okładkę i zauważyłem numer telefonu zapisany zielonym długopisem. Obronne zawijasy cyfr, smugi atramentu w nieforemnych pętlach przywiodły mi na myśl inny zestaw cyfr spisany tą samą ręką, numer miejsca parkingowego nabazgrany na bilecie, który pokazałem kierownikowi Azjacie.

Gdy tak patrzyłem na książkę, myśląc o Stephenie Dexterze, na deskę rozdzielczą padł cień. Wokół jaguara kręcił się jakiś mężczyzna, jego twarz skrywała się za kurzem i brudem na szybach. Spróbował podnieść maskę, potem podszedł do drzwi kierowcy i zastukał w szybę.

– Otwórz, Davidzie. Chłopie kochany, znów się zamknąłeś…

Загрузка...