3. Dlaczego ja?

W godzinę dotarliśmy do szpitala Ashford. Krótka podróż w bardzo odległą przeszłość. Sally prowadziła z werwą i rozmachem, prawą ręką trzymając manetkę gazu zainstalowaną przy kierownicy. Używała jej jak pilot myśliwca, lewą ręką zwalniając dźwignię hamulca, znajdującą się przy uchwycie automatycznej zmiany biegów. To ja zaprojektowałem te urządzenia, z pomocą specjalisty od ergonomiki, który brał wymiary Sally z pieczołowitością krawca z Savile Row. Od tamtego czasu odzyskała pełnię władzy w nogach. Zaproponowałem, że każemy przekonstruować samochód, ale Sally podobały się zaadaptowany układ kierowniczy i szczególne umiejętności, które posiadła tylko ona. Kiedy zrezygnowałem ze zmian, zaczęła mnie drażnić, że w głębi ducha perwersyjnie podniecam się faktem posiadania ułomnej żony.

Bez względu na motywy patrzyłem na nią z mężowską dumą. Kierowała saabem w gęstym popołudniowym ruchu, błyskając reflektorami na przepracowanych policjantów na autostradzie i zaciekle stukając w nalepkę na przedniej szybie głoszącą, że wóz prowadzi inwalidka. Widząc na tylnym siedzeniu wózek, policjanci przepuszczali nas na pas szybkiego ruchu, który tylko tak niezwykła kobieta mogła uznać za przeznaczony wyłącznie dla niej.

Pędziliśmy z błyskającymi światłami awaryjnymi, a ja prawie uwierzyłem, że Sally chce się spotkać ze swoją dawną rywalką, leżącą teraz na oddziale intensywnej opieki medycznej. W pewnym sensie było to wyrównanie rachunków. Sally zawsze widziała swój wypadek jako przypadek, okrutny wyjątek moralnego porządku bytu, który zadziałał na jej niekorzyść.

Zwiedzając z matką labirynt stromych uliczek w Bairro Alto, dzielnicy Lizbony, Sally przechodziła przez ulicę za stojącym tramwajem. Flotyllę starych wagonów z drewnianymi ścianami i ramami z kutego żelaza sprawdzili prawie sto lat wcześniej brytyjscy inżynierowie. Ale urok starości i archeologia przemysłowa mają swoją cenę. Hamulce puściły na kilka sekund. Tramwaj potoczył się do tyłu i zanim zapadka bezpieczeństwa unieruchomiła koła, przewrócił Sally na ziemię i przygniótł jej nogi masywnym podwoziem.

Spotkałem Sally w ortopedycznym skrzydle szpitala St Mary. Na pierwszy rzut oka wyglądała na odważną młodą kobietę zdecydowaną wyzdrowieć, ale w tajemniczy sposób nie reagowała na kurację. Miesiące fizjoterapii wyrobiły w niej zgryźliwe usposobienie, a nawet zaowocowały kilkoma pełnymi złorzeczeń napadami złości. Przypadkiem usłyszałem jedną z tych tyrad, obrzydliwą awanturę w prywatnej salce szpitalnej i uznałem Sally za zepsutą córeczkę przemysłowca z Birmnigham, który lata w odwiedziny firmowym helikopterem i gotów jest ścierpieć każdy kaprys latorośli.

Odwiedzałem szpital raz w tygodniu, nadzorując, z ramienia Instytutu Adlera, nowy system diagnozowania. Zamiast stawać przed zmęczonym konsultantem marzącym o dużym dżinie i gorącej kąpieli, pacjent siadał przed ekranem i naciskał guziki, odpowiadając na uprzednio nagrane pytania zadawane przez uśmiechniętego, świeżutkiego lekarza, którego grał sympatyczny aktor. Ku zaskoczeniu i uldze konsultantów, pacjenci woleli obraz komputerowy od prawdziwego lekarza. Chirurg, który chciał postawić Sally na nogi, wiedział, że jej ułomność należała do kategorii „chorób woli”, jak to nazywano w uprzejmym żargonie, toteż zaproponował, żebyśmy i ją posadzili przed prototypem maszyny. Nie miałem zaufania do eksperymentu, w którym pacjenci traktowani byli jak dzieci w pasażu handlowym z grami komputerowymi, ale to właśnie dzięki niemu zbliżyliśmy się z Sally. Przepisałem pytania z programu dla wrzodowców, adaptując je do przypadku Sally, włożyłem biały fartuch, zasiadłem przed kamerą i odegrałem rolę troskliwego lekarza.

Sally radośnie naciskała guziki z odpowiedziami, wylewając z siebie cały gniew na niesprawiedliwość wypadku. Kilka dni później gwałtownie skręciła obok mnie na korytarzu, o mało mnie nie przewracając. Zatrzymała się, żeby przeprosić, i zamurowało ją ze zdziwienia, że istnieję. W następnych dniach wrócił jej dobry humor i zaczęła się zabawiać małpowaniem mojego drętwego aktorstwa. Gdy przysiadałem na jej łóżku, drażniła się ze mną, mówiąc że nie jestem całkiem rzeczywisty. Rozmawialiśmy głosami z taśmy – takie zaloty imbecyli. Na wszelki wypadek nie brałem ich poważne.

Ale naprawdę zbliżył nas głębszy, niewypowiedziany dialog. Codziennie wpadałem do niej z wizytą, a pielęgniarki mówiły mi, że kiedy się spóźniam, Sally zwleka się z łóżka i szuka mnie, dając sobie przy tym radę bez wózka. Jak wkrótce się przekonałem, była subtelniejszym niż ja psychologiem. Ściskając tom z reprodukcjami obrazów Fridy Kahlo, zapytała mnie, czy umiałbym dowiedzieć się, gdzie powstał tramwaj, który zranił Kahlo w Meksyku. Czy producentem nie była przypadkiem jakaś angielska firma?

Rozumiałem gniew, który łączył obie kobiety, tyle że Frida Kahlo została poważnie zraniona stalową szyną, która przebiła jej macicę i skazała na życie w bólach. Sally przeszła przez ulicę, nie patrząc w lewo ani w prawo i nie straciła nic ze swego uroku. To tylko dziwna obsesja na temat złego losu nie pozwalała jej chodzić. Nie mogąc rozwikłać tej zagadki, uparła się, że jest kaleką na wózku inwalidzkim, dzielącym ciężary życia z innymi ofiarami bezsensownych wypadków.

– A więc zastrajkowałaś – powiedziałem. – Prowadzisz demonstrację na siedząco przeciwko wszechświatu.

– Czekam na odpowiedź, panie Markham. – Bawiła się włosami, oparta o trzy poduszki. – Na to najważniejsze pytanie.

– Mów.

– „Dlaczego ja”? Odpowiedz, jeśli potrafisz.

– Sally… czy to ma jakieś znaczenie? Wszyscy żyjemy tylko przez przypadek. Szansę na to, że nasi rodzice się spotkają, są jak milion do jednego. Jesteśmy losami na loterii.

– Ale loteria nie jest tak pozbawiona sensu. Ktoś zawsze musi wygrać. – Przerwała, żeby przyciągnąć moją uwagę. – Jak nasze spotkanie tutaj. To też nie było pozbawione sensu…


Heathrow było coraz bliżej, podniebne miasto, które opadło na ziemię, na pół stacja kosmiczna, na pół slums. Z autostrady zjechaliśmy w Great West Road, w strefę piętrowych fabryk, firm wynajmu samochodów i wielkich zbiorników. Byliśmy częścią niewidzialnego podmorskiego świata, któremu udało się połączyć tajemnicę z nudą. Na swój sposób pasował do tego fakt, że moja była żona leżała tutaj w szpitalu, nie dając znaku życia ani śmierci, w strefie zawieszonej pomiędzy jawą a snem.

Sally prowadziła z większą niż zazwyczaj werwą, wyprzedzając od prawej strony, przeskakując skrzyżowanie na czerwonym świetle, zatrąbiła nawet na radiowóz, żeby zjechał jej z drogi. Bomba na Heathrow naładowała ją nową energią. Ten złośliwy, podstępny atak potwierdzał jej podejrzenia co do despotyzmu losu. Przy całej swojej żoninej trosce, chciała odwiedzić szpital Ashford nie tyle dlatego, żeby uwolnić mnie od wspomnień nieszczęśliwego małżeństwa, ale żeby przekonać się, że w bombie podłożonej przez terrorystę nie było sensu ani celowości. Ja tymczasem miałem nadzieję, że Laura doszła do siebie i wraz z Henrym Kendallem jest już w powrotnej drodze do Londynu.

Włączyłem radio i nastawiłem je na sprawozdanie z prac ratunkowych w terminalu numer 2. Port lotniczy został zamknięty do odwołania, gdyż policja szukała materiałów wybuchowych w innych terminalach. Kilka mniejszych bomb, ledwie dostrzeżonych przez prasę, wybuchło już tego lata w Londynie. Były to głównie urządzenia zapalające, dające mnóstwo dymu, do których nie przyznawała się żadna grupa terrorystyczna. Ot, jedna z atrakcji metropolii. Bomby pozostawiono w pasażu handlowym Shepperd’s Bush i w kompleksie kin w Chelsea. Nie było żadnych ostrzeżeń i, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ofiar. Ciche szaleństwo trawiło umysł jakiegoś ponurego samotnika, jak świeca niezadowolenia rzucająca coraz dłuższy cień. Kiedy oglądałem pobieżnie lokalną darmową gazetkę, zostawioną przez manikiurzystkę Sally, dowiedziałem się jednak o jeszcze jednym urządzeniu zapalającym, które wywołało pożar McDonalda przy Finchley Road, dwa kilometry od naszego domu. Londyn był trzymany w oblężeniu przez wstydliwego, niewidzialnego wroga.

– Jesteśmy na miejscu – powiedziała Sally. – Tylko się nie denerwuj.

Przed wejściem do izby przyjęć migotały światła karetek pogotowia, jak wygłodniałe radary, zdolne wyssać z nieba każdą informację o bólu i ranach. Sanitariusze sączyli herbatę z kubków, gotowi do ponownego wyjazdu na lotnisko Heathrow.

– Sally, musisz być zmęczona – pogładziłem ją po włosach, gdy czekaliśmy na wjazd na parking. – Chcesz zostać na zewnątrz?

– Wejdę.

– To może być nieprzyjemne.

– Nie, tu jest nieprzyjemnie. To ważne także dla mnie, Davidzie.

Puściła dźwignię hamulca, wjechała ostro na krawężnik i wyminęła jaguara, prowadzonego przez leciwą zakonnicę. Ochroniarz nachylił się do szyby od strony Sally, spostrzegł zaadaptowany układ sterowniczy i machnięciem pozwolił nam wjechać na parking pobliskiego supermarketu, w którym policja założyła punkt dowodzenia.

Jaguar zatrzymał się obok nas, zakonnica wysiadła i otworzyła drzwi przed siwowłosym księdzem. Wielebny przybył zapewne udzielać ostatniego namaszczenia. Pomagałem Sally wysiąść i kątem oka spostrzegłem brodatą postać w białym płaszczu przeciwdeszczowym, stojącą u wejścia do izby przyjęć. Mężczyzna patrzył ponad głowami policjantów i kierowców karetek pogotowia, oczy utkwił w milczącym niebie, jakby spodziewał się, że długo oczekiwany samolot przeleci nad szpitalem i zdejmie zaklęcie. Trzymał w ręku damską torebkę, przyciskając ją do piersi, jak respirator, który ma zdziałać cuda.

Z roztargnieniem podał torebkę sanitariuszowi, który coś powiedział. Oczy przysłaniały mu światła karetek, ale widziałem, jak otwiera i zamyka usta w bezgłośnej mowie, skierowanej do nikogo. Mimo tylu wspólnych lat w instytucie, mimo wszystkich męczących klientów i ich niemożliwych sekretarek, po raz pierwszy widziałem Henry’ego Kendalla zupełnie zagubionego.

Sally czekała, aż podniosę ją z siedzenia kierowcy. Gdy zawahałem się, wysunęła nogi z samochodu, oburącz chwyciła za słupek między szybami i wstała. Wokół ciągnęły się nieskończone rzędy zaparkowanych samochodów, milcząca kongregacja czcicieli śmierci.

– Czy coś się stało, Davidzie?

– Chyba tak. Tam jest Harry.

– Bardzo smutny… – Sally spojrzała w ślad za moją uniesioną ręką. – Czeka na ciebie.

– Nie, biedak nie czeka na nic.

– Laura? Niemożliwe, żeby…

– Zostań tu. Porozmawiam z nim. Jeśli cokolwiek usłyszy…

Pięć minut później, po próbach pocieszenia Henry’ego, wróciłem do Sally. Stała przy samochodzie z laskami w dłoniach, jasne włosy opadły jej na ramiona. Z torebką Laury obszedłem jaguara księdza, żałując, że nasza szalona jazda opóźniła jego przybycie choćby o kilka sekund.

Objąłem mocno Sally i poczułem, że drży. Trzymałem torebkę pod pachą i wiedziałem, że śmierć Laury sprawiła, że coś między nami pękło.

Загрузка...