21. Życzliwość światła

Pomachałem Kay, jak mąż wyjeżdżający do pracy. Przyglądało się temu kilku zdumionych mieszkańców. Gapili się na mnie, jakbym był aktorem ćwiczącym coś w rodzaju tańca przy maiku. Skrępowany dobrze skrojonymi tweedami, przeszedłem przez ulicę do range rovera. Kiedy otworzyłem drzwi, zauważyłem, że mam pasażera. Ubrany w czarny garnitur i brudną białą koszulę mężczyzna rozpierał się na przednim skórzanym fotelu, drzemiąc w porannym słońcu. Obudził się i przywitał mnie wielkodusznym uśmiechem, pomagając mi usiąść za kierownicą. Był zaniedbany jak zwykle.

– Doktor Gould?

– Wchodź na pokład. – Przerzucił sportową torbę na tylne siedzenie. – Miło cię widzieć, Davidzie. Pozwolisz, że to ty będziesz kierował?

– To mój samochód. – Zawahałem się przed włożeniem kluczyka w stacyjkę, na wypadek gdyby zabezpieczenie zostało podłączone do prądu w ramach jakiegoś psikusa. – Jak się tu dostałeś?

– Był otwarty.

– Bzdura.

– Wcale nie. Klasa średnia nie kradnie samochodów. To plemienny obyczaj, jak nienoszenie brązowych garniturów.

– Myślałem, że to wszystko ma się zmienić.

– Właśnie. Po rewolucji klasa średnia stanie się niemrawa, niechlujna, będzie miała lepkie ręce i przestanie się myć. – Zajrzał mi w oczy, udając, że coś zobaczył. – Jako lekarz twierdzę, że jesteś w zaskakująco dobrym stanie.

– Zaskakująco? Po Domu Radia?

– Nie. Po Kay Churchill. Seks z Kay to jak nie do końca udana reanimacja. Jesteś głęboko wdzięczny, ale jakaś część ciebie nigdy nie będzie taka sama.

Gould mówił do siebie, zadowolony ze swoich słów. Zachowywał się swobodniej niż jako nawiedzony pediatra w szpitalu psychiatrycznym w Bedfont. W wyświechtanym czarnym garniturku przypominał gangstera-nieudacznika, którego zgubiły intelektualne upodobania. Rozzłościł mnie, włamując się do samochodu, ale wiedział, że milo mi było go zobaczyć.

– Jadę do biura – powiedziałem. – Gdzie mam cię wyrzucić? Na West Endzie?

– Nie… Za dużo tam policjantów, włóczących się po okolicy. Potrzebny jest nam dzień na wsi.

– Richardzie, muszę się spotkać z moimi klientami.

– Ze swoim teściem? Spotkaj się z nim jutro. Miejsce, które odwiedzimy, jest ważne. Może nawet rzucić światło na zamach z Heathrow…


Ruszyliśmy do Hammersmith i wjechaliśmy na wiadukt prowadzący do ronda przy browarze, minęliśmy dom Hogartha i pojechaliśmy na zachód trasą M4. Gould rozparł się w fotelu, przyglądając się jednopiętrowym fabrykom, biurom firm kopiujących kasety wideo i tablicom świetlnym nieznanych stadionów. To było jego terytorium, strefa bez przeszłości i bez przyszłości, bez obowiązków obywatelskich i odpowiedzialności. Jej puste parkingi nawiedzały stewardesy po służbie i kierownicy ajencji bukmacherskich. Było to królestwo pozbawione pamięci nawet o sobie.

– Powiedz mi, Davidzie, jak poszło wczoraj pod BBC?

– Na chwilę włamaliśmy się do środka. Wszyscy świetnie się bawili, próbując dać się aresztować. Moralne oburzenie opanowało całą Regent Street. Kilka osób wypuszczono za kaucją.

– Niedobrze. Masowe aresztowania sprawiłyby, że Chelsea Marina zaistniałoby w świadomości ludzi.

– Policja została odwołana. Bomba w galerii Tatę przytłumiła wszystko.

– Ponura sprawa. Naprawdę ponura. Vera i ja byliśmy w Dunstable, w szkółce szybowcowej. – Gould zakrył ręką oczy, przeszedł go dreszcz. – Wróćmy jednak do demonstracji przed BBC. Co o niej sądzisz?

– Wszyscy przyszliśmy punktualnie i wiedzieliśmy, co mamy robić. Trudno było zaparkować. Kiedy nadejdzie Armagedon, podstawowym problemem będzie parkowanie.

– Ale co sądzisz o samej akcji?

– Dziecinada.

– Mów dalej.

– I zupełnie bez sensu. Kupa dorosłych, odpowiedzialnych ludzi, udających, że są chuliganami. Impreza studencka dla czterdziestolatków. Policja nie brała tego ani przez sekundę na poważne.

– Widzieli już za dużo demonstracji okupacyjnych. Łatwo się nudzą – musimy o tym pamiętać.

– Więcej fajerwerków? Spalenie Filmoteki Narodowej było czynem nieodpowiedzialnym. I przestępczym. Mogli zginąć ludzie. Gdybym o tym wiedział, nigdy nie wziąłbym w tym udziału.

– Nie poinformowano cię do końca. Łamanie prawa to wielkie wyzwanie dla profesjonalistów takich jak ty. To dlatego klasa średnia nigdy nie stanie się prawdziwym proletariatem. – Gould pokiwał do siebie głową i położył stopę na desce rozdzielczej. – Tak się składa, że zgadzam się z tobą.

– Co do Filmoteki?

– Co do wszystkiego. Co do Fortnuma, BBC, Harrodsa, Legolandu. Bomb dymnych i pikiet. Całkowita strata czasu. – Sięgnął do kierownicy. – Ostrożnie, nie tutaj chcę umrzeć.

Za nami rozległ się klakson i w tylnym lusterku rozbłysły reflektory. Zaskoczony wypowiedzią Goulda przyhamowałem. Jechaliśmy dwupasmową trasą szybkiego ruchu na wysokości Hiltona w Heathrow. Dodałem gazu i zjechałem na pas wolniejszego ruchu.

– Wydawało mi się, że to ty zaplanowałeś całą kampanię.

– Tak. Kiedy zaczynaliśmy. Teraz Kay z kumplami wybierają cele.

– Więc rewolucja została odroczona?

– Jest w toku. Dzieje się coś znaczącego i ty to wyczuwasz, Davidzie. Chelsea Marina to tylko początek. Cała klasa społeczna zrywa aksamit z krat i wgryza się w stal. Ludzie rezygnują z dobrze płatnych zawodów, odmawiają płacenia podatków, zabierają swoje dzieci z prywatnych szkół.

– Więc co poszło nie tak jak należy?

– Nic z tego nie będzie. – Gould oglądał sobie zęby w lusterku umieszczonym w osłonie przeciwsłonecznej. Widok zainfekowanych dziąseł sprawił, że zamknął oczy. – Burza ucichnie i wszystko stopniowo się skończy w mżawce telewizyjnych dyskusji. Jesteśmy zbyt uprzejmi i zbyt frywolni.

– A gdybyśmy byli poważni?

– Zabilibyśmy ministra. Albo przemycili bombę do Izby Gmin. Zastrzelilibyśmy kogoś z rodziny królewskiej.

– Bombę? – Patrzyłem na jezdnię, kątem oka widziałem jednak stery samolotów pasażerskich zaparkowanych kilkaset metrów dalej, na Heathrow. – Nie jestem pewien…

– To poważny krok, ale może się okazać niezbędny. – Gould dotknął mojej ręki bezkrwistymi palcami. – Czy zrobiłbyś to, Davidzie?

– Czy zabiłbym ministra? Chyba jestem zbyt uprzejmy.

– Zbyt potulny? Za dobrze wychowany?

– Oczywiście. Już dawno temu oduczono mnie gniewu. Jestem żonaty z córką bogacza, słodką i kochającą, która traktuje mnie jak jednego z dzierżawców swojego ojca. W pogoni za lisem tratuje moje ziemniaki i nawet o tym nie pomyśli. A ja tylko się uśmiecham i reguluję jej rachunki.

– Przynajmniej o tym wiesz.

– Nie mógłbym podłożyć bomby w Izbie Gmin czy gdziekolwiek indziej. Za bardzo bym się bał, że zrobię komuś krzywdę.

– Jakoś to przebolejesz, Davidzie. – Gould mówił bezceremonialnie, jak lekarz, który nic sobie nie robi z błahych niepokojów pacjenta. – Jeśli masz zdrowe motywacje, wszystko jest możliwe. Czekasz na większe wyzwanie. Nie znalazłeś go jeszcze, ale znajdziesz…


Pochylił się do przodu, gładząc rękami bezbarwną twarz, jakby chciał wydobyć trochę kolorów z policzków. Zjechaliśmy z drogi na lotnisko i skręciliśmy do East Bedfont. Za małym parkingiem znajdowało się hospicjum dla dzieci, które przejęło maluchy ze szpitala Bedfont.

Gould wskazał mi wysypany żwirem podjazd, prowadzący do dwupiętrowego domu w stylu georgiańskim. Na szerokim, nietkniętym ludzką stopą trawniku rosły starannie przystrzyżone krzewy. Na trawie stały kolorowe huśtawki i zjeżdżalnie, ale dzieci nie było. Na siedzeniach leżały liście i zbierała się deszczówka. Domyśliłem się, że z tego placu zabaw nigdy nie korzystało żadne dziecko.

Goulda nic to nie obchodziło. Gdy zatrzymaliśmy się przy tylnym wejściu do hospicjum, sięgnął po swoją torbę spoczywającą na tylnym siedzeniu. Otworzył ją na kolanach, pokazując zbiór plastikowych zabawek. Miło zaskoczony zaczął je oglądać. Twarz mu pojaśniała, gdy jedna z lalek zaczęła do niego przemawiać głosem z taśmy magnetofonowej.

Szybko wysiadł z samochodu, jak zatroskany ojciec chrzestny w urodziny chrześniaka i wyciągnął z torby biały kitel. Narzucił mi go na garnitur, poszperał po kieszeniach i znalazł identyfikator z nazwiskiem, który przypiął mi do klapy.

– Udawaj lekarza, Davidzie. Aż dziwne, że tak łatwo jest wcielić się w rolę konsultanta.

– Doktora Livingstone’a?

– To zawsze działa. Jesteś moim kolegą ze szpitala Ashford. Teraz… polubisz dzieci, Davidzie.

– Wpuszczą nas?

– Oczywiście. To moje dzieci. Świat nie ma dla nich sensu, więc potrzebują mnie, żeby wiedziały, że istnieją. Na swój sposób przypominają mi ciebie…


Weszliśmy korytarzem obok kuchni, gdzie przygotowywano lunch dla nielicznego personelu. Gould ucałował pielęgniarkę dyżurną, przystojną czarną kobietę, bardzo bezpośrednią w zachowaniu. Trzymał ją za rękę, gdy wchodzili po schodach, jakby należeli do wspólnego spisku.

W trzech nasłonecznionych salach leżało trzydzieścioro dzieci, prawie wszystkie z nich przykute były do łóżek, bierne małe paczuszki, przesłane śmierci zaraz po urodzeniu. Ale Gould powitał je jak własną rodzinę. Przez następną godzinę patrzyłem, jak bawi się ze szkrabami, robi pacynki ze starych skarpetek i ozdobnej taśmy, biega po sali z uniesionymi ramionami i rozdaje zabawki z torby, przebrany w płaszcz Świętego Mikołaja, pożyczony od pielęgniarki. Powiedziała mi, że przyspieszył Boże Narodzenie dla dzieci, które nie przeżyją następnego tygodnia.

Wyszedłem za nią z sali, gdy zostawiła Goulda jego zabawom. Przyjęła papierosa i sama go zapaliła.

– Robicie wspaniałą rzecz – powiedziałem. – Dzieci wyglądają na bardzo szczęśliwe.

– Dziękuję… doktorze Livingstone? Robimy, co możemy. Wiele z tych dzieci wkrótce nas opuści.

– Jak często doktor Gould tu przychodzi?

– Co tydzień. Nigdy ich nie zawodzi. – Uśmiech przemknął po jej szerokiej twarzy jak podświetlona przez słońce chmura. – Bardzo się angażuje. Czasem zastanawiam się, co będzie robić, gdy ostatnie z nich odejdzie…

Kiedy wróciłem do sali, Gould siedział obok łóżeczka trzyletniego chłopca z ogoloną głową. Szeroka, niedbale zszyta blizna przecinała ją jak skalp. Oczy miał zapadnięte, ale wpatrzone, bez mrugnięcia, w gościa. Gould zsunął bok łóżeczka, siedział pochylony do przodu z ręką pod wełnianym kocykiem. Podniósł na mnie wzrok, czekając, żebym sobie poszedł. Dawał mi jasno do zrozumienia, że zakłócam czyjąś prywatność.


Później, gdy pojawił się na parkingu, powiedziałem:

– Niesamowite. Żaden komputer by tego nie wymyślił. Jedno czy dwoje niemal cię rozpoznały.

– Mam nadzieję. Davidzie, one mnie znają. Jestem jednym z nich, naprawdę.

Rzucił pustą torbę i kitel na tylne siedzenie i zagapił się na trawnik z pustymi huśtawkami i zjeżdżalniami. Na swój irytujący sposób zdawał się młodszy, ale poważniejszy od terrorysty, którego spotkałem w gondoli nad Filmoteką Narodową.

Próbowałem go pocieszać:

– Pomagasz im, Richardzie. To coś znaczy.

– Nie. – Gould grzał swoje bezcielesne dłonie o dach samochodu. – Nie są świadome mojej obecności. Jestem niewyraźną plamką na siatkówce oka. Ich mózgi są wyłączone.

– Mogą cię słyszeć. Przynajmniej niektóre.

– Wątpię. One odeszły, Davidzie. Natura popełniła wobec nich zbrodnię. Ponadto, niektóre sprawy nie mają sensu. Za całą teorią, za całym łańcuchem przyczyn i skutków kryje się twarde jądro bezsensu. Możliwe, że to jedyny sens, który jesteśmy w stanie odnaleźć…

Odczekałem chwilę, zanim włączyłem silnik, a Gould patrzył w okna sali na pierwszym piętrze.

– Powiedz, dotykałeś tego chłopca?

Odwrócił głowę i spojrzał na mnie z wyraźnym rozczarowaniem.

– Czy to ma znaczenie, Davidzie?

– No, wiesz, sprawa jest dyskusyjna.

– Omów ją ze Stephenem Dexterem.

Ze zniecierpliwieniem sięgnął do stacyjki i przekręcił kluczyk.


Po godzinie jazdy dotarliśmy do małej szkoły szybowcowej, mieszczącej się wysoko na Marlborough Downs. Gould zapisał się na kurs za pośrednictwem poczty elektronicznej, ale sekretarka szkoły wydawała się zdziwiona, gdy zobaczyła niedożywioną i zaniedbaną postać młodego, ekscentrycznego lekarza o bladej skórze i w wyświechtanym garniturku. Chciałem poręczyć za Goulda, ale on odesłał mnie do samochodu. Tak, jak się spodziewałem, wkrótce przekonał sekretarkę do swojej przemożnej potrzeby latania.

Siedziałem w sali klubu i patrzyłem, jak Gould bada dwuosobową kabinę szkoleniowego szybowca. Przez otwarte okna słuchałem wiatru świszczącego nad trawiastym lotniskiem. Kadłuby parkujących szybowców drżały w chłodnym powietrzu. Gould kiwał głową pod adresem kobiety-instruktora, oczy miał skierowane w niebo, jakby już planował przelot na gapę promem kosmicznym.

– Doskonale – powiedział, gdy wracaliśmy do samochodu. – Próbny lot w przyszłym tygodniu. Możesz przyjść popatrzeć.

– Może.

– To wyzwanie, Davidzie. – Dotknął ucha. – Mam trochę kłopotów z błędnikiem. Dziwne, ale porywacze samolotów często mają skłonność do tej dolegliwości. Można spojrzeć na takie porwanie jak na nieświadomą próbę rozwiązania problemu.

– Naciągane tłumaczenie.

– Dlaczego? – Patrzył jak szybowiec wznosi się w powietrze, zwalnia linę holowniczą i szybuje z lodowatą gracją kondora. – Poza tym, to część wielkich poszukiwań.

– Czego?

– Tego i owego. Rodzaj wstępnych wyjaśnień. Tajemnica czasoprzestrzeni, mądrość drzew, łaskawość światła…

– Szybowanie? To coś więcej niż lot ze śmigłami?

– Nie ma porównania. Świat zamienia się w hałas; życie i śmierć mierzone są przestrzenią na wyciągnięcie nóg.

– A szybowanie?

– Jesteś ponad niebem.

Rozparł się w fotelu, gdy zmierzaliśmy do autostrady, z koszulą rozpiętą do pasa wystawiał się na słońce.


Włączyłem odbiornik, pochlebiając sobie, że najście na Dom Radia będzie pierwszą wiadomością. Informacje mówiły jednak o bombie w galerii Tatę, najpopularniejszym ośrodku kultury w Londynie spełniającym rolę, którą wcześniej przypisywano katedrom. Żadne ugrupowanie nie przyznało się do zamachu, a w British Museum i National Gallery zastosowano wzmocnione środki bezpieczeństwa.

– Od tej chwili będzie znacznie trudniej – skomentowałem informację. – Muzeum Nauki, British Library…

– Davidzie, to są niewłaściwe cele. – Gould zamknął w słońcu oczy, zatopiony w marzeniach o skrzydłach i lataniu. – Ludzie oczekują, że właśnie tam uderzymy. Protesty, żeby oznakować dużymi literami przejścia dla pieszych, demonstracje wykształconych matek w kwestii ograniczenia prędkości przed szkołami. To właśnie robi klasa średnia.

– Czy w tym jest coś złego?

– Są zbyt łatwe do przewidzenia, zbyt rozsądne. Musimy wybierać cele, które nie mają sensu. Jeśli twoim celem jest globalny system monetarny, nie atakujesz banku. Atakujesz sklep dobroczynny, który masz po sąsiedzku. Bezcześcisz cenotaf, rozpylasz gaz w ogrodzie botanicznym, podpalasz londyński ogród zoologiczny. Nasze zadanie to tworzenie niepokoju.

– A bezsensowny cel będzie najlepszym celem?

– Dobrze powiedziane. Rozumiesz mnie, Davidzie. – Gould dotknął mojej ręki, zadowolony, że to ja go wiozę. – Kay i jej kompania są ograniczeni uczciwością i dobrymi manierami. Wszyscy ci architekci i prawnicy – najbardziej radykalna rzecz, jaką są w stanie wymyślić, to spalenie szkoły dla dziewcząt pod wezwaniem św. Pawła. Nie zdają sobie sprawy z tego, że ich życie jest puste.

– Czy tak? Większość z nich kocha swoje dzieci.

– DNA. Pierwsze przykazanie biologii. W waszej miłości do dzieci nie ma niczego lepszego niż w budowaniu gniazd przez ptaki.

– A postawa obywatelska?

– Straż sąsiedzka zasobów genetycznych. Popatrz na siebie, Davidzie. Zaangażowany, troskliwy, uprzejmy, ale to co robisz jest diabła warte.

– Masz rację. No a religia?

– Umiera. Tu i ówdzie przysiada i chwyta przedsiębiorcę pogrzebowego za ręce. Bezsensowny czyn ma szczególne znaczenie sam przez się. Spokojnie dokonany, nietknięty uczuciem akt absurdu to pusta przestrzeń większa od wszechświata, który go otacza.

– A więc unikamy motywów?

– Całkowicie. Zabij polityka, a powiążą cię z motywem, który skłonił cię do naciśnięcia spustu. Oswald i Kennedy, Princip i arcyksiążę. Ale jeśli zabijesz kogoś przypadkowego, wypalisz z rewolweru do McDonalda – wszechświat stanie i wstrzyma oddech. A jeszcze lepiej, jeśli zabijesz piętnaścioro przypadkowych osób.

– Lepiej?

– Metaforycznie. Ja nie chcę nikogo zabijać. – Śpiesząc z zapewnieniem, Gould najpierw przećwiczył rozbrajający uśmiech, spoglądając w lusterko w osłonie przeciwsłonecznej, a potem uraczył nim mnie. – Rozumiesz to wszystko, Davidzie. Pojąłeś, na czym to polega. Dlatego ci ufam. Ludzie robią się nerwowi, gdy chodzi o przemoc. To ich, rzecz jasna, podnieca, ale i niepokoi.

– A ciebie nie?

– Zauważyłeś to? Myślę, że tak. Przemoc jest jak pożar buszu, niszczy mnóstwo drzew, ale odświeża las, usuwa dławiące poszycie, więc więcej drzew może wyrosnąć. Musimy pomyśleć o właściwych celach. Muszą być zupełnie bezsensowne.

– Dom Keatsa, Bank Anglii, Heathrow?

– Nie, nie Heathrow. – Gould, rozproszony znakiem drogowym, sięgnął do kierownicy. – Zwolnij, Davidzie, tu jest coś, co chciałbym zobaczyć…


Przejeżdżaliśmy przez miłe miasteczko odległe o kilka kilometrów od wjazdu na autostradę. Ruch był zaskakująco duży, turyści wyglądali przez okna samochodów. Na obrzeżach miasteczka ciągnęły się wysadzane drzewami uliczki i rosły wysokie jawory, a Gould patrzył na odległe konary jak współczesny Samuel Palmer wypatrujący okna nieba w poszukiwaniu odblasku światłości z tamtej strony. Przesuwał bladą dłonią po konturach gałęzi, jakby szukał drogi w labiryncie.

Samo miasteczko było nijakie, domki ze sztucznymi strzechami, zamienione w pralnie chemiczne i wypożyczalnie wideo, chińskie bary z daniami na wynos, sklepiki z pamiątkami i bary kawowe. Las znaków wiódł zmotoryzowanych gości na parkingi, chociaż nie było jasne, skąd w tym miasteczku tylu zwiedzających i po co, właściwie, chcą tu zostać dłużej.

Ale Gould zdawał się zadowolony, uśmiechał się przez ramię, gdy zbliżaliśmy się do autostrady.

– Czarujące miejsce, Davidzie. Nie sądzisz?

– Hm…

– To jest coś szczególnego. Widziałeś wszystkich tych turystów. To prawie miejsce święte.

– Trudno uwierzyć. – Z podjazdu włączyłem się do ruchu na autostradzie. – Gdzie właściwie byliśmy?

– To jest przy A4, po drodze do Newbury. – Gould rozparł się i oddychał głęboko, jakby wstrzymywał wcześniej oddech. – Hungerford… tam chciałbym zakończyć moje dni.


Hungerford? Podczas drogi powrotnej do Londynu ta nazwa trzepotała wokół mnie jak złapana ćma. Zaskoczyła mnie reakcja Goulda i zacząłem podejrzewać, że nasza wizyta w szkole szybowcowej była pretekstem, żeby przejechać się miasteczka ulicami. Gdyby został pilotem szybowca, mógłby przelecieć nad jego parkingami i sklepami pamiątkarskimi i spełnić jakieś swoje głębokie marzenie o wiejskiej idylli.

Dziecięcy podpalacze przenoszą swoje apokaliptyczne fantazje w dorosłe życie. Ogień i latanie zdawały się wypełniać umysł Goulda. Patrzyłem, jak drzemie obok mnie. Poruszył się, gdy dojechaliśmy do Heathrow. Lotnisko mocno ciążyło na jego wyobraźni, podobnie jak i na mojej, łącząc nas w niezwykłą parę. Zmarnowałem pół dnia, wożąc go na wieś z nadzieją, że bardziej się ujawni. Ale w rzeczywistości usidlił mnie w dziwacznym świecie, wciągając w swoją pokawałkowaną osobowość, podając się jak zestaw do montażu. Mogłem zbudować z niego postać, której brakowało w moim życiu. Podziwiałem go za oddanie umierającym dzieciom, a on umiejętnie wykorzystał zarówno to, jak i moją słabość do siebie. Pociągały mnie zarówno on, jak i sposób, w jaki poświęcał wszystko w poszukiwaniu prawdy. Był bohaterskim kapitanem, gotowym wrzucać maszty do kotła okrętowego.

Wszystkie te myśli odeszły ode mnie, gdy wysadziłem Goulda w Chelsea Marina i poszedłem do instytutu. Kupiłem wieczorną gazetę, w której na pierwszej stronie pisano o bombie w galerii Tatę. Przeczytałem nazwiska trojga ofiar, strażnika, francuskiego turysty i młodej Chinki, mieszkającej w zachodnim Londynie, Joan Chang, przyjaciółki wielebnego Dextera, dziewczyny w bufiastej kurtce…

Загрузка...