8

W sumie jest ich dziewięćdziesiąt jeden, a ty musisz załatwić dokładnie sześć, nie więcej, czyli jeszcze trzy, więc co teraz robisz? Myślisz i planujesz, ot co. Myślisz, myślisz, myślisz i jeszcze raz myślisz, oto co robisz. Ponieważ myślenie to podstawa. Musisz przechytrzyć ich wszystkich. Ofiary i śledczych. Wielu, naprawdę wielu śledczych. Z każdą chwilą jest ich więcej, coraz więcej. Lokalni gliniarze, stanowi gliniarze, FBI, specjaliści wynajęci przez FBI. Nowe podejścia do sprawy. Nowe sposoby. Wiesz, że oni tam są. Wiesz, że cię szukają. I znajdą, jeśli tylko będzie to możliwe.

Śledczy są trudni, za to kobiety łatwe. Mniej więcej tak łatwe, jak można się było spodziewać. Nie, żeby cechowała cię przesadna pewność siebie, nie, wcale nie. Ofiary padają, tak jak zostało to zaplanowane. Planowane długo, dokładnie; twój plan okazał się perfekcyjny. Otwierały drzwi, wpuszczały cię do domu, wszystkie dawały się nabrać. Tak chętnie się na to nabierają, że praktycznie czekają z wywieszonymi ozorami. Są tak głupie, że właściwie zasługują na swój los. I nie ma w tym nic trudnego. Nic, ale to nic trudnego. To jest jak wszystko inne. Jeśli dobrze wszystko zaplanujesz, jeśli wszystko dokładnie przemyśl i sz, jeśli wszystko przećwiczysz, jeśli dobrze się przygotujesz, to nie ma w tym nic trudnego. Kwestia techniczna. Czego można się było spodziewać. To jak nauka, nic innego, tylko nauka. Robisz to, potem robisz to, potem jeszcze to i załatwione, jesteś w domu. Bezpiecznie. Jeszcze trzy. To wszystko. Jeszcze trzy załatwiają sprawę. Najtrudniejsze za nami. Ale nadal myślisz. Myślisz, myślisz, myślisz. Udało się raz, udało drugi, udało trzeci, ale wiesz, że życie nie daje gwarancji. Wiesz to lepiej niż ktokolwiek inny. Zatem ciągle myślisz, bo jedyne, co może cię teraz pogrążyć, to zadowolenie z siebie.


*

– Nie wiecie? – powtórzył Reacher.

Zaskoczył Lamarr. Patrzyła przed siebie. Była zmęczona, skoncentrowana, mocno ściskała kierownicę, Prowadziła jak automat.

– Czego nie wiemy?

– Nie wiecie, jak zabija?

Lamarr westchnęła. Potrząsnęła głową.

– Nie, właściwie nie – przyznała. Reacher spojrzał na nią.

– Wszystko w porządku? – spytał.

– A czy wyglądam, jakby nie wszystko było w porządku?

– Wyglądasz na wykończoną. Ziewnęła.

– Chyba jestem trochę zmęczona – przyznała. – To była długa noc.

– Lepiej uważaj.

– Zacząłeś się o mnie troszczyć? Reacher pokręcił głową.

– Nie. Martwię się o siebie. Możesz zasnąć i zjechać z drogi. Lamarr znowu ziewnęła.

– To mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło.

Odwrócił się. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że przesuwa palcami po pokrywie poduszki powietrznej na desce rozdzielczej.

– Nic mi nie jest – uspokoiła go Lamarr. – Przestań się zamartwiać.

– Dlaczego nie wiecie, jak zginęły? Wzruszyła ramionami.

– Byłeś śledczym. Widziałeś trupy.

– No i?

– Czego szukałeś?

Śladów. Ran.

– No właśnie. Ciało podziurawione kulami, więc uznajesz, że człowieka zastrzelono. Wgniecione kości czaszki, mówisz o urazie od uderzenia tępym narzędziem.

– Ale?

– Te trzy ciała znaleziono w wannach wypełnionych farbą, tak? No więc kryminoanalitycy wyciągają je, lekarze sądowi oczyszczają… i nic nie znajdują.

– Nic? Zupełnie nic?

– Nic oczywistego. Nie od razu. Wtedy zaczynają szukać dokładniej. Nadal nic. Wiedzą już, że ofiary się nie utopiły, bo podczas sekcji nie znaleźli w płucach ani wody, ani farby. Szukają ran na ciałach, mikroskopowo. I nie mogą nic znaleźć.

– Ukłuć igieł? Zasinień?

Lamarr potrząsnęła głową przecząco.

– Zupełnie nic. Ale pamiętaj, że ciała zostały zalane farbą. Wojskową farbą, która nie spełnia raczej rozlicznych wymagań Departamentu Gospodarki Mieszkaniowej i Rozwoju Miast. Pełno w niej przeróżnych chemikaliów, poza tym całkiem nieźle żre. Uszkadza skórę. U nich post mortem. Możliwe, że spowodowała zatarcie pomniejszych śladów. Ale… cokolwiek zabiło te kobiety, było raczej subtelne. Nic obrzydliwego.

– Obrażenia wewnętrzne? I znów ten gest przeczenia.

– Nic. Żadnych podskórnych zasinień, narządy wewnętrzne nieuszkodzone. Po prostu nic.

– Trucizna?

– Nie. Zawartość żołądka za każdym razem okazała się w porządku. Nie połknęły farby. Toksykologia niczego nie wykazała.

Reacher powoli skinął głową.

– I żadnych oznak przemocy seksualnej, prawda? Bo Blake’a uszczęśliwiło, że obie, Callan i Cooke, przespałyby się ze mną, gdybym tego chciał. Co oznacza, że sprawca nie żywił do nich żadnych seksualnych uraz, nie doszło do gwałtu, bo gdyby doszło, szukalibyście kogoś, komu ofiary przy jakiejś okazji odmówiły. Lamarr też skinęła głową.

– Tak jest w naszym profilu. Seksualność nie miała znaczenia. Naszym zdaniem nagość miała być upokarzająca. Miała być karą. I w ogóle w całej tej sprawie chodzi o karę. O odwet czy coś takiego.

– Dziwne – powiedział Reacher. – Bo to zdecydowanie wskazuje na żołnierza. Tylko sposób zabójstwa jest bardzo nieżołnierski. Żołnierze strzelają, dźgają, uderzają albo duszą. Nie bawią się w subtelności.

– Nie wiemy dokładnie, co ten facet zrobił.

– Ale w tym, co zrobił nie ma gniewu, racja? Jeśli chodzi mu o zemstę, o odwet, to gdzie się podział gniew? To wszystko brzmi strasznie klinicznie.

Lamarr ziewnęła i jednocześnie skinęła głową.

– Mnie też to niepokoi. Ale przyjrzyj się kategorii ofiar. Wyobrażasz sobie inny motyw? A jeśli zgodzimy się co do motywu, kim innym mógłby być sprawca, jeśli nie gniewnym żołnierzem?

Zapadła cisza. Pokonywali kolejne kilometry. Lamarr ściskała kierownicę, cienkie ścięgna na jej nadgarstku napięły się jak struny. Reacher patrzył na znikającą pod kołami samochodu drogę i próbował nie czuć się szczęśliwy dlatego, że znikały. Nagle Lamarr znów ziewnęła i dostrzegła, że spojrzał na nią ostro.

– Wszystko w porządku – powiedziała. Przyglądał się jej długo i niezbyt przyjacielsko.

– Wszystko w porządku – powtórzyła.

– Prześpię się godzinkę – powiedział Reacher. – A ty spróbuj mnie przez ten czas nie zabić.


*

Obudził się nadal w New Jersey. W samochodzie było cicho, komfortowo. Silnik mruczał spokojnie, opony szumiały po asfalcie, cieli powietrze z cichym świstem. Na dworze było beznadziejnie szaro. Lamarr siedziała sztywna ze zmęczenia, kurczowo trzymając kierownicę. Wpatrywała się w drogę zaczerwienionymi, nieruchomymi oczami. Nie mrugała.

– Powinniśmy zatrzymać się na lunch – powiedział.

– Jeszcze za wcześnie.

Spojrzał na zegarek. Była pierwsza.

– Nie bądź taką cholerną bohaterką. Powinnaś wlać w siebie kilka litrów kawy.

Lamarr zawahała się, gotowa do kłótni. I nagle poddała się, rozluźniła, ziewnęła szeroko po raz kolejny.

– Już dobrze – powiedziała. – Zaraz się zatrzymamy.

Przejechała jeszcze kawałek, po czym zjechała na parking: polanę wśród drzew, przy drodze. Zaparkowała na jednym z wyznaczonych miejsc, wyłączyła silnik. Oboje siedzieli nieruchomo w całkowitej ciszy, która nagle zapadła.

Miejsce nie różniło się niczym od setek innych, które Reacher zdążył już obejrzeć: nierzucająca się w oczy architektura rządowa z lat pięćdziesiątych, skolonizowana przez fast foody, ukryte za dyskretnymi ladami, za to reklamujące się nachalnie, w jaskrawych kolorach.

Wysiadł. Przeciągnął zesztywniałe ciało w chłodnym, wilgotnym powietrzu. Zza pleców dobiegał go ryk mknących drogą samochodów. Lamarr nadal siedziała za kierownicą, więc najpierw poszedł do toalety. Wyszedł, rozejrzał się, nigdzie jej nie zobaczył. Wszedł do budynku, stanął w kolejce po kanapki. Dołączyła do niego po minucie.

– Nie wolno ci tego robić – powiedziała.

– Robić czego?

– Znikać mi z oczu.

– Dlaczego?

– Ponieważ wobec ludzi takich jak ty obowiązują nas pewne zasady.

Powiedziała to twardo, bez śladu humoru. Wzruszył ramionami.

– W porządku. Następnym razem, kiedy pójdę do toalety, nie zapomnę zaprosić cię do środka.

Nie uśmiechnęła się.

– Po prostu powiedz mi, dokąd idziesz. Poczekam przed drzwiami.

Kolejka przesuwała się powoli. Reacher zdążył zmienić zdanie: nie ser, tylko kraby. Pomyślał, że kraby są droższe, a skoro ona płaci… Do zamówienia dodał półlitrową kawę i pączka. Znalazł stolik, podczas gdy Lamarr grzebała w portmonetce. Wreszcie do niego dołączyła. Podniósł kubek w ironicznym toaście.

– Za kilka najbliższych rozrywkowych dni – powiedział.

– Trochę więcej niż kilka dni. Zostaniesz z nami tak długo, jak długo będziemy cię potrzebowali.

Reacher wypił łyk kawy. Myślał o czasie.

– Jakie znaczenie ma trzytygodniowy cykl? – spytał.

– Nie jesteśmy pewni. Trzy tygodnie to rzeczywiście dziwny przedział czasowy. Nielunarny. Trzy tygodnie nie mają znaczenia kalendarzowego.

Reacher szybko policzył coś w myślach.

– Dziewięćdziesiąt jeden potencjalnych ofiar, jedna na trzy tygodnie. Ma robotę na pięć lat i trzy tygodnie. Cholernie ambitny projekt.

Lamarr skinęła głową.

– Naszym zdaniem dowodzi to, że cykl narzucony jest przez czynniki zewnętrzne. Prawdopodobnie działałby szybciej, gdyby mógł. Przyjmujemy trzytygodniowy wzór pracy. Może pracuje dwa tygodnie, a potem ma tydzień wolnego? I spędza go, zastawiając pułapkę, organizując zbrodnię i wreszcie dokonując dzieła?

Reacher dostrzegł w tym swoją szansę. Skinął głową.

– To możliwe – przyznał.

– Jacy żołnierze pracują według takiego wzoru?

– Tak regularnie? Być może siły szybkiego reagowania. Dwa tygodnie w stanie gotowości, tydzień odpoczynku.

– Jakie oddziały wchodzą w skład sił szybkiego reagowania?

– Piechota morska, trochę zwykłej piechoty – powiedział Reacher. Umilkł, przełknął. – I siły specjalne.

Czekał, nie wiedząc, czy połknie przynętę.

Lamarr skinęła głową.

Siły specjalne wiedzą, jak zabijać subtelnie, prawda? Reacher wpatrywał się w swą kanapkę. W tej chwili jego kraby spokojnie mogły być tuńczykami.

– Jak zabijać cicho, jak zabijać gołymi rękami, jak improwizować, to chyba rzeczywiście wiedzą. O subtelności się nie wypowiadam. Bo chodzi o ukrywanie śladów, rozumiesz? Siły specjalne istnieją, żeby zabijać, jasne, ale nie zależy im na tym, żeby po wszystkim ludzie drapali się po głowach i zastanawiali, jak do tego doszło.

– Co ty właściwie chcesz powiedzieć?

Reacher odłożył kanapkę.

– Chcę powiedzieć, że nie mam pojęcia, kto to robi, dlaczego i jak. I nie rozumiem, dlaczego miałbym je mieć. To ty tu jesteś ekspertem. To ty studiowałaś architekturę krajobrazu.

Lamarr zamarła ze swoją kanapką wpół drogi do ust.

– Oczekujemy po tobie więcej, Reacher. Wiesz, co zrobimy, jeśli nie spełnisz naszych oczekiwań.

– Wiem, co mówicie, że zrobicie.

– Masz zamiar zaryzykować i sprawdzić?

– Jeśli coś się jej stanie, wiesz, co z tobą zrobię, prawda? Na te słowa Lamarr zareagowała uśmiechem.

– Grozisz mi, Reacher? Grozisz agentowi federalnemu? Znów złamałeś prawo. Artykuł osiemnasty, paragraf A-trzy, ustęp cztery tysiące siedemset czterdziesty drugi. Kolekcjonujesz oskarżenia przeciw sobie i muszę przyznać, że nieźle ci to idzie.

Reacher spojrzał w bok. Nie odpowiedział.

– Graj w naszej drużynie, a wszystko będzie w porządku. Dopił kawę, spojrzał na nią znad krawędzi kubka. Spokojnym, obojętnym wzrokiem.

– Masz problemy etyczne? – spytała Lamarr.

– A ta sprawa ma coś wspólnego z etyką?

Nagle zmienił się wyraz jej twarzy, pojawił się na niej cień zawstydzenia. Zmiękła. Skinęła głową.

– Wiem. Mnie też to niepokoiło. Skończyłam akademię i nie potrafiłam w to uwierzyć. Ale szybko się nauczyłam, że Biuro wie, co robi. W gruncie rzeczy to kwestia praktyczna. Chodzi o największe dobro dla największej liczby ludzi. Jeśli potrzebujemy współpracy, to najpierw o nią prosimy, ale możesz być pewny, że w końcu ją dostaniemy. Reacher milczał.

– Teraz wierzę już w tę politykę – ciągnęła Lamarr. – Ale chcę, żebyś wiedział, że wywarcie na ciebie presji przez grożenie twojej dziewczynie to nie był mój pomysł.

Reacher nadal milczał.

– Nie mój, tylko Blake’a. Nie mam zamiaru go za to krytykować, ale sama nigdy nie poszłabym tą drogą.

– Dlaczego nie?

– Bo nie potrzeba nam więcej zagrożonych kobiet.

– To dlaczego mu na to pozwoliłaś?

– Pozwoliłam? Przecież jest moim szefem. A my jesteśmy instytucją przestrzegania prawa. Z naciskiem na przestrzeganie. Chcę tylko, żebyś wiedział, że nie poszłabym tą drogą. Ponieważ musimy jakoś współpracować.

– Czy to przeprosiny? Lamarr nie odpowiedziała.

– Tak czy nie? Zdecydowałaś się wreszcie? Skrzywiła się przeraźliwie.

– Chyba niczego lepszego się ode mnie nie doczekasz. Reacher wzruszył ramionami.

– W porządku. Niech będzie.

– To co? Jesteśmy przyjaciółmi?

– Nigdy nie będziemy przyjaciółmi – powiedział Reacher. – O przyjaźni możesz od razu zapomnieć.

– Nie lubisz mnie?

– Chcesz, żebym ci odpowiedział szczerze? Lamarr wzruszyła ramionami.

– Nie, chyba nie – przyznała. – Po prostu zależy mi na twojej pomocy.

– Będę łącznikiem. Na to się zgodziłem. Tylko musisz mi powiedzieć, czego ode mnie oczekujesz.

Lamarr skinęła głową.

– Siły specjalne… to mi brzmi całkiem obiecująco. Najpierw sprawdź ich.

Reacher odwrócił głowę i zacisnął zęby, nie chciał pokazać uśmiechu – Na razie szło mu całkiem nieźle.


*

Mimo wszystko na parkingu spędzili całą godzinę. Pod koniec Lamarr zaczęła się odprężać. No i wyglądało na to, że nie ma wielkiej ochoty wrócić na drogę.

– Chcesz, żebym poprowadził? – spytał Reacher.

– To samochód Biura – odparła. – Nie masz pozwolenia. Ale samo pytanie przypomniało jej o obowiązkach. Wzięła torebkę, wstała. Reacher zaniósł śmiecie do pojemnika i dołączył do niej przy drzwiach. Wrócili do buicka w milczeniu. Przekręciła kluczyk w stacyjce, wyjechała z miejsca parkingowego i włączyła się w ruch na szosie.

Powrócił szum silnika, cichy gwizd opon na asfalcie, stłumiony szmer wiatru; nie minęła minuta, a już było tak, jakby w ogóle się nie zatrzymywali. Lamarr siedziała w tej samej pozycji co przedtem, wyprostowana, spięta, a Reacher wyciągnął się wygodnie na siedzeniu pasażera i wpatrywał w przemykający za oknem krajobraz.

– Opowiedz mi o swojej siostrze – powiedział.

– Przyrodniej siostrze.

– Niech ci będzie. Opowiedz mi o niej.

– Po co?

Wzruszył ramionami.

– Chcesz, żebym ci pomógł? Potrzebuję jakiś podstawowych informacji. Gdzie służyła, co się z nią stało, tego rodzaju rzeczy.

– To bogata dziewczyna marząca o przygodzie.

– Więc wstąpiła do armii?

– Uwierzyła reklamom. Widziałeś je w magazynach. Twarde życie, lecz wspaniałe.

– A ona jest twarda? Lamarr skinęła głową.

– Bardzo sprawna, rozumiesz? Kocha wspinaczkę skałkową, rowery, narty, długie piesze wycieczki, windsurfing. Myślała, że wojsko polega właśnie na tym: spuszczaniu się ze skał po linie, z nożem w zębach.

– A nie polegało?

– Lepiej ode mnie wiesz, że nie. Nie, jeśli chodzi o kobiety. Przydzielili ją do batalionu transportowego, kazali prowadzić ciężarówkę.

– Dlaczego nie odeszła, skoro jest bogata?

– Bo nie należy do tych, co odchodzą. Podczas podstawowego treningu radziła sobie doskonale. Chciała czegoś więcej.

– I?

– Pięć razy chodziła do jakiegoś dupka, pułkownika. Liczyła na jakiś awans. Zasugerował, że pomogłoby jej, gdyby podczas szóstego spotkania była nago.

– I?

– Załatwiła faceta. Po czym dostała przeniesienie, którego pragnęła. Oddział piechoty bliskiego wsparcia, tak blisko akcji, jak tylko mogła znaleźć się kobieta.

– Ale?

– Wiesz, jak to działa, nie? Plotki, nie ma dymu bez ognia. Zapanowało powszechne przekonanie, że pieprzyła się z facetem, rozumiesz? Mimo że go załatwiła, że poszedł siedzieć. Nikt nie przejmował się logiką. W końcu nie mogła już znieść tych szeptów za plecami i odeszła.

– Co teraz robi?

– Nic. Trochę lituje się nad sobą. I tyle.

– Jesteście sobie bliskie?

Lamarr zastanawiała się przez chwilę.

– Uczciwie mówiąc, niezbyt. Nie aż tak, jak może chciałabym.

– Lubisz ją. Lamarr się skrzywiła.

– A dlaczego miałabym nie lubić? Jeśli o nią chodzi, to łatwe. Jest wspaniała. A ja od początku popełniałam błędy. Źle prowadziłam sprawy. Byłam młoda, tata nie żył, byłyśmy naprawdę biedne, a potem w mamie zakochał się bogaty facet skończyło się na tym, że mnie adoptował. Zapewne czułam do niego urazę, no wiesz, za cudowne ocalenie. Uznałam, że nie ma żadnego powodu, żebym zaraz musiała się w niej zakochiwać, powtarzałam sobie, że to tylko siostra przyrodnia.

– I nie przekroczyłaś nigdy tej granicy? Potrząsnęła głową.

Nie do końca. Moja wina, przyznaję. Mama umarła wcześnie, przez co czułam się niezręcznie, samotna i porzucona. Niezbyt dobrze sobie z tym radziłam. No i teraz przyrodnia siostra jest dla mnie po prostu sympatycznym człowiekiem, jak dobra znajoma. Mam wrażenie, że ona też mnie tak traktuje. Ale czujemy się ze sobą dobrze… kiedy się widujemy. Reacher skinął głową.

– Jeśli oni są bogaci, to ty też jesteś bogata, prawda? Lamarr spojrzała na niego spod oka. Krzywe zęby błysnęły w krótkim uśmiechu.

– Dlaczego pytasz? Lubisz bogate kobiety? A może twoim zdaniem bogate kobiety nie powinny pracować? A może wszystkie kobiety?

– Podtrzymuję rozmowę, nic więcej. Znów się uśmiechnęła.

– Jestem bogatsza, niż ci się wydaje. Ojczym ma mnóstwo forsy. I traktuje nas obie bardzo przyzwoicie, chociaż tak naprawdę to ona jest jego córką, nie ja.

– Masz szczęście.

– I wkrótce obie będziemy znacznie bogatsze – dodała po chwili. – Niestety, jest ciężko chory. Przez dwa lata walczył z rakiem. Twardy stary, ale teraz już wiadomo, że nie przeżyje. Czeka nas bardzo pokaźny spadek.

– Przykro mi z powodu jego choroby. Lamarr skinęła głową.

– Jasne. Mnie też. To bardzo smutne.

Zapadła cisza, słychać było tylko szmer przemykających pod kołami kilometrów.

– Ostrzegłaś siostrę? – spytał Reacher.

– Przyrodnią siostrę.

Obrzucił ją krótkim spojrzeniem.

– Dlaczego przy każdej okazji podkreślasz, że to przyrodnia siostra?

Wzruszyła ramionami.

– Bo jeśli Blake nabierze przekonania, że jestem przesadnie zaangażowana, odsunie mnie od tej sprawy. A ja nie chciałabym, żeby do tego doszło.

– Doprawdy?

– Oczywiście. Kiedy ktoś bliski ma kłopoty, to chcesz się tym zająć osobiście, nie?

Reacher odwrócił wzrok.

– No przecież – powiedział. Lamarr zamilkła na króciutką chwilę.

– Ta rodzinna sprawa jest dla mnie bardzo niezręczna – przyznała. – Popełnione błędy wracają, straszą po nocach. Kiedy umarła matka, mogli mnie odsunąć, a jednak tego nie zrobili. Mimo wszystko oboje traktowali mnie jak należy, nawet więcej, byli bardzo kochający, bardzo hojni, bardzo sprawiedliwi, a im lepsi byli, tym bardziej czułam się winna za to, że na początku nazywałam samą siebie kopciuszkiem.

Reacher milczał.

– Myślisz, że znów staję się irracjonalna?

Nie odpowiadał. Lamarr siedziała sztywno, patrząc przed siebie.

– Kopciuszek – powtórzyła. – Choć ty prawdopodobnie nazwałbyś mnie brzydką siostrą.

Reacher nadal nie odpowiadał. Po prostu wpatrywał się w drogę.

– Tak czy inaczej ostrzegłaś ją? – spytał w końcu. Rzuciła mu krótkie spojrzenie; widział, jak wraca do rzeczywistości.

– Tak, oczywiście, że ją ostrzegłam. Gdy tylko śmierć Cooke ujawniła istnienie wzoru, zaczęłam do niej dzwonić. Powinna być bezpieczna. Wiele czasu spędza w szpitalu, przy ojcu. Powiedziałam jej, że kiedy jest w domu, ma nikogo nie wpuszczać za próg. Dosłownie nikogo, choćby nie wiadomo kim był.

– Posłucha cię?

– Byłam bardzo przekonująca.

Reacher skinął głową.

– W porządku, więc jest bezpieczna. Powinniśmy się martwić o pozostałe osiemdziesiąt siedem.


*

Po New Jersey przyszła kolej na sto trzydzieści kilometrów Marylandu, pokonanych w godzinę dwadzieścia minut. Znów padało i było ciemno. Potem zahaczyli o Dystrykt Columbii i wreszcie wjechali do Wirginii. Przed sobą mieli jeszcze sześćdziesiąt pięć kilometrów 1-95, prowadzącej wprost do Quantico. Budynki miasta znikły za ich plecami, przed nimi pojawił się pogodny las. Deszcz przestał padać, niebo pojaśniało. Lamarr jechała szybko, a potem nagle przyhamowała i skręciła w nieoznakowaną drogę wijącą się między drzewami. Nawierzchnia była dobra, ale zakręty ostre. Po niespełna kilometrze pojawiła się polana, a na niej zaparkowane pojazdy wojskowe i pomalowane na ciemną zieleń baraki.

– Piechota morska – powiedziała Lamarr. – Przekazali nam dwadzieścia pięć hektarów na nasze potrzeby.

Reacher się uśmiechnął.

– Oni to widzą inaczej. Uważają, że im je ukradliście. Kolejne kilka zakrętów, kolejny kilometr, kolejna polana, a na niej takie same pojazdy, takie same baraki, taka sama zieleń.

– Farba maskująca – zauważył Reacher. Skinęła głową.

– Skóra cierpnie – powiedziała.

Jeszcze kilka zakrętów, jeszcze kilka polan. Byli już dobre trzy kilometry w głębi lasu. Reacher wyprostował się i rozejrzał uważnie. Nigdy przedtem nie był w Quantico i teraz czuł przede wszystkim ciekawość. Pokonali ciasny zakręt, wyjechali spomiędzy drzew, zatrzymali się przy przegradzającym drogę szlabanie. Był drewniany, pomalowany w czarne i białe paski. Budkę strażnika wykonano z kuloodpornego szkła. Drogę zastąpił im uzbrojony agent. Za jego plecami, w oddali, widać było długi rząd niskich budynków z kamienia koloru miodu, a pomiędzy nimi kilka cięższych i wyższych. Budynki stały dość daleko od siebie wśród porośniętych trawą, łagodnie falujących wzgórz. Trawniki wydawały się idealne, a sposób, w jaki rozrzucono zabudowę, dowodził, że architekt nie musiał przejmować się ograniczeniami przestrzennymi. Całość sprawiała wrażenie wielkiego spokoju, jak kampus pomniejszego uniwersytetu albo siedziba sporej korporacji; wrażenie psuło tylko ogrodzenie z drutu kolczastego i ten uzbrojony facet.

Lamarr opuściła okno. Grzebała w torebce, szukając identyfikatora. Agent musiał wiedzieć, z kim ma do czynienia, ale zasady to zasady i należy ich przestrzegać. Skinął głową, gdy tylko wyciągnęła rękę z torebki. Spojrzał na Reachera.

– Powinieneś mieć jego papiery – powiedziała Lamarr. Jeszcze raz skinął głową.

– Oczywiście. Pan Blake wszystko przygotował.

Wrócił do budki. Po chwili pojawił się z plastikowym identyfikatorem na łańcuszku. Podał go przez okno Lamarr, a Lamarr Reacherowi. Na identyfikatorze widniało jego nazwisko i stare zdjęcie z wojska, z nadrukowaną na nie wielką literą „G”.

– Gość – wyjaśniła Lamarr. – Noś go przez cały czas.

– Albo? – zainteresował się Reacher.

– Albo zostaniesz zastrzelony. Wcale nie żartuję.

Tymczasem agent zdążył wrócić do budki. Podniósł szlaban.

Lamarr zasunęła szybę, ruszyła, przyspieszyła. Droga wspięła się na pagórek; za nim, we wgłębieniu, znajdował się parking. Reacher usłyszał strzały, niski tępy huk broni ręcznej dużego kalibru. Od ukrytych wśród drzew strzelających mogło ich dzielić ze dwieście metrów.

– Ćwiczenia – powiedziała Lamarr. – Tak tu jest od wschodu do zachodu słońca.

Była pewna siebie, energiczna, jakby ożywiła ją bliskość statku matki. Reacher doskonale rozumiał, jak to się mogło zdarzyć. Quantico było niewątpliwie imponujące. Mieściło się w naturalnej dolinie, w lesie, oddalone od cywilizacji o wiele kilometrów. Samotne i tajemnicze. Nie dziwił fakt, że w ludziach mających tyle szczęścia, że się tu dostali, budziło oddanie i niezłomną lojalność.

Przejechali powoli przez garby przy wjeździe, zatrzymali się na parkingu przed największym budynkiem. Zaparkowali na wolnym miejscu. Lamarr spojrzała na zegarek.

– Sześć godzin dziesięć minut – powiedziała. – Długo, cholernie długo. To pewnie przez tę pogodę, no i lunch zabrał nam o wiele za dużo czasu.

W samochodzie zapanowała cisza. Przerwał ją Reacher.

– Co teraz? – spytał.

– Teraz zabieramy się do roboty.

Otworzyły się prowadzące do budynku szklane drzwi. Stanął w nich Poulton, mały facet o piaskowych włosach, z wąsikiem. Miał na sobie świeży garnitur, granatowy, białą koszulę i szary krawat. Te nowe barwy sprawiły, że nie wydawał się już taki nieważny, raczej sztywny, formalny. Stał przez chwilę nieruchomo, rozglądając się po parkingu, po czym ruszył w kierunku samochodu. Lamarr wysiadła, wyszła mu na spotkanie. Reacher siedział w samochodzie. Czekał. A Poulton czekał, aż Lamarr wyjmie torbę z bagażnika, nie wyręczył jej w tym. Była to torba na ubrania z imitacji czarnej skóry, do kompletu z jej teczką.

– Wysiadaj, Reacher! – zawołała.

Reacher pochylił się, zawiesił na szyi identyfikator, odtworzył drzwiczki i wysiadł. Było chłodno i wietrznie. Wiatr niósł szelest suchych liści, które przewiewał z miejsca na miejsce, i odgłos strzałów.

– Weź swoją torbę! – krzyknął Poulton.

– Nie mam torby.

Pulton spojrzał na Lamarr. Odpowiedziała mu spojrzeniem mówiącym dobitniej niż słowa: „A ja musiałam znosić to przez cały dzień”, po czym oboje zrobili w tył zwrot jak na musztrze i poszli w stronę budynku. Reacher uniósł wzrok do nieba, a następnie ruszył w ich ślady. Falisty teren sprawiał, że z każdym krokiem widział coś nowego. Po lewej teren opadał; dopiero teraz dostrzegł oddziały rekrutów maszerujących energicznym, zdecydowanym krokiem, biegających grupami lub znikających w lesie, z bronią w ręku. Ich mundurem wydawały się ciemnogranatowe dresy z żółtymi literami FBI wyszytymi na piersiach i plecach, jakby były logo sławnego projektanta albo symbolem drużyny pierwszoligowej. W jego oczach ekswojskowego wyglądali na bandę beznadziejnych cywilów; nagle ze wstydem uświadomił sobie, że zapewne dlatego, iż spory procent chodzących i biegających stanowiły kobiety.

Lamarr otworzyła szklane drzwi. Weszła do środka. Poulton czekał na Reachera na progu.

– Zaprowadzę cię do pokoju – powiedział. – Będziesz mógł zostawić tam rzeczy.

Z bliska, w pełnym słońcu, wydawał się starszy. Na jego twarzy można było dopatrzyć się zmarszczek, choć z trudem, jakby na ciało czterdziestolatka naciągnięto skórę dwudziestolatka.

– Nie mam rzeczy – odpowiedział Reacher. – Przed chwilą ci to powiedziałem.

Poulton się zawahał. To mu nie pasowało do szablonu. W końcu sprawy załatwia się w określony sposób.

– I tak cię zaprowadzę – oznajmił w końcu.

Lamarr odeszła ze swą torbą, a Reacher i Poulton wsiedli do windy. Wjechali na trzecie piętro. Wysiedli. Cichy korytarz wyłożony był cienką wykładziną, ściany obito wytartym, wypłowiałym materiałem. Poulton podszedł do zwykłych, nieoznakowanych drzwi. Otworzył je wyjętym z kieszeni kluczem. Prowadziły do standardowego motelowego pokoju: wąski korytarz, po prawej łazienka, po lewej szafa, łóżko półtora na dwa metry, stolik, dwa krzesła, mdły wystrój.

Poulton nie wszedł do środka.

– Bądź gotów za dziesięć minut – powiedział tylko. Drzwi zamknęły się hermetycznie. Od wewnątrz nie miały klamki. A więc nie był to całkiem standardowy motelowy pokój. Okno wychodziło na lasy, ale się nie otwierało; ramę zaspawano, klamki zdjęto. Na nocnym stoliku stał telefon. Podniósł słuchawkę. Normalny sygnał. Wcisnął dziewiątkę. Taki sam normalny sygnał. Wybrał bezpośredni numer biura Jodie. Po jedenastu sygnałach przerwał połączenie i zadzwonił do mieszkania. Zgłosiła się automatyczna sekretarka. Spróbował na komórkę. Wyłączona.

Powiesił kurtkę w szafie. Odpiął szczoteczkę do zębów, włożył ją do szklanki stojącej na półce nad umywalką. Przemył twarz, doprowadził włosy do porządku, a potem przysiadł na krawędzi łóżka i czekał.

Загрузка...