4

– Nie – powiedział Reacher. – To nie byłem ja. Blake się uśmiechnął.

– Oni wszyscy tak mówią. Reacher spojrzał na niego.

– Gadasz jak potłuczony, Błake. Macie dwie kobiety, to wszystko. Obie służyły w armii? Przypadek, nic więcej. Są setki kobiet, napastowanych i odchodzących z wojska, być może tysiące. Skąd pomysł, że jest tu jakiś związek?

Blake milczał.

– I czemu akurat ktoś taki jak ja? – kontynuował Reacher. – Przecież to także tylko przypuszczenie. I do tego właśnie gówna sprowadza się całe to profilowanie. Mówicie, że zrobił to facet taki jak ja, bo myślicie, że zrobił to facet taki jak ja. Nie macie dowodów ani nic.

– Bo nie ma dowodów – powiedział Blake.

– Facet nie zostawił po sobie żadnych dowodów – dodała Lamarr. – A my tak właśnie pracujemy. Sprawca był sprytny, więc szukamy wśród sprytnych. Twierdzisz, że ty taki nie jesteś?

Reacher spojrzał na nią.

– Są tysiące facetów równie sprytnych jak ja.

– Nie tysiące, lecz miliony, ty zarozumiały sukinsynu. Dlatego zaczęliśmy zawężać naszą listę. Sprytny facet. Samotnik. Służył w wojsku, znał ofiary, przemieszcza się swobodnie, brutalna osobowość, samozwańczy obrońca prawa. Tak przechodzimy od milionów do tysięcy, od tysięcy do dziesiątek, a od dziesiątek może wprost do ciebie? Zapadła cisza.

– Do mnie? – spytał z niedowierzaniem Reacher. – Oszalałaś.

Obrócił się, popatrzył na Deerfielda, siedzącego nieruchomo, niewzruszonego.

– Myślisz, że ja to zrobiłem? – spytał. Deerfield wzruszył ramionami.

– No, jeśli nie ty, to ktoś taki jak ty. Ja wiem tylko, że wpakowałeś dwóch facetów do szpitala. Już przez to masz kłopoty. Jeśli chodzi o tę drugą sprawę, to jej nie znam. Ale Biuro wierzy swym ekspertom. Z jakiegoś powodu ich w końcu wynajmujemy, nie?

– Mylą się – powiedział Reacher.

– Potrafisz to udowodnić?

Reacher przyglądał mu się nieruchomym spojrzeniem.

– Muszę coś udowadniać? A co z „niewinny, póki nie udowodni mu się winy”?

Deerfield tylko się uśmiechnął.

– Pozostańmy w rzeczywistym świecie, proszę. Dobrze? Zapadła cisza.

– Daty – rzekł Reacher. – Podajcie mi daty. I miejsca. Tym razem cisza zapadła na dłużej. Deerfield patrzył w przestrzeń.

– Callan: siedem tygodni temu – powiedział Blake. – Cooke: cztery.

Reacher cofnął się w czasie. Cztery tygodnie temu zaczęła się jesień. Siedem tygodni temu zaczęło się kończyć lato. Kiedy kończyło się lato, nic nie robił. Walczył z ogrodem. Trzy miesiące niekontrolowanego wzrostu sprawiło, że codziennie od nowa przystępował do walki uzbrojony w kosy, motyki i inne rodzaje broni, będące nowością w jego arsenale. Przez całe dnie nie widywał nawet Jodie, mającej na głowie te swoje prawnicze sprawy. Tydzień spędziła w Londynie. Nawet nie pamiętał który.

To był dla niego czas samotności, czas walki z rozbuchaną naturą, odzyskiwania terenu metr po metrze.

Na początku jesieni przeniósł swoje zainteresowanie na dom. Miał sporo do zrobienia i wszystko to robił sam. Jodie siedziała w mieście, pnąc się powoli po oślizgłych szczeblach drabiny służbowej. Od czasu od czasu spędzali razem noc, to wszystko. Nigdzie nie wyjeżdżali. Nie miał odcinków biletów, nie wpisywał się do ksiąg hotelowych, w paszporcie nie przybyło stempli. Brak alibi.

Spojrzał na siedmioro agentów po przeciwnej stronie stołu. – Chcę prawnika. Teraz – powiedział.


*

Dwaj miejscowi strażnicy odprowadzili go do pierwszego pokoju. Jego status uległ wyraźnej zmianie. Tym razem zostali w środku. Stanęli po obu stronach zamkniętych drzwi. Reacher usiadł na plastikowym krzesełku ogrodowym i ignorował strażników. Słuchał szumu niezmordowanego systemu wentylacyjnego dobiegającego z odsłoniętych przewodów na suficie, czekał, nie myślał o niczym.

Czekał niemal dwie godziny. Dwaj strażnicy stali cierpliwie przy drzwiach, nie patrząc na niego, nie rozmawiając, nie ruszając się ani na milimetr. On siedział na krześle, oparty wygodnie, obserwując przewody wentylacyjne na suficie. Był to podwójny system, jednym przewodem płynęło do pokoju świeże powietrze, drugi odprowadzał stare. Układ najprostszy w świecie. Przesunął wzrokiem wzdłuż linii przepływu, wyobrażał sobie wielkie wentylatory na dachu, jeden obracający się leniwie w jedną stronę, drugi w drugą; dzięki nim budynek oddychał jak gigantyczne płuco. Wyobrażał sobie swój oddech, wylatujący z ust w nocne niebo Manhattanu i dalej, nad Atlantyk. Wyobrażał sobie wilgotne cząsteczki, dryfujące i rozpraszające się w atmosferze, wirujące, ulatujące z wiatrem. W dwie godziny mogły oddalić się od brzegu nawet o trzydzieści kilometrów. Albo pięćdziesiąt. Albo siedemdziesiąt. Wszystko zależy od panujących warunków atmosferycznych. Nie pamiętał, czy noc jest wietrzna. Zdaje się, że nie. Ale pamiętał mgłę. Przyzwoity wiatr rozwiałby mgłę, więc noc była bezwietrzna, czyli jego oddech po wyfrunięciu z ust wisiał pewnie ciągle nad obracającymi się leniwie ramionami wentylatorów.

Potem rozległy się kroki na korytarzu, otworzyły się drzwi, strażnicy odsunęli się na bok i do pokoju weszła Jodie. Na tle szarych ścian wydawała się wręcz płonąć w jasnobrzoskwiniowej sukience i wełnianym płaszczu o kilka odcieni ciemniejszym. Włosy nadal miała rozjaśnione słońcem lata, oczy jasnoniebieskie, skórę koloru miodu. Teraz, w środku nocy, wydawała się świeża ja pogodny poranek.

– Cześć, Reacher – powiedziała.

Reacher skinął głową, nic nie mówiąc. Twarz Jodie wyrażała obawę. Dziewczyna podeszła bliżej, pochyliła się i pocałowała go. Pachniała jak kwiat.

– Rozmawiałaś z nimi? – spytał.

– Nie jestem do tego odpowiednią osobą. Prawo finansowe tak, ale o prawie karnym po prostu nie mam pojęcia.

Czekała, stojąc naprzeciw niego, wysoka, szczupła, z pochyloną na bok głową i całym ciężarem ciała opartym na jednej nodze. Za każdym razem, kiedy ją widział, wydawała mu się piękniejsza. Wstał i przeciągnął się zmęczony.

– Nie ma się czym przejmować – powiedział. Jodie potrząsnęła głową.

– Jest, jak jasna cholera.

– Nie zabiłem żadnej kobiety. Jodie przyjrzała mu się uważniej.

– Pewnie, że nie zabiłeś żadnej kobiety. Ja to wiem i oni to wiedzą, bo inaczej zakuliby cię w kajdanki, założyli kajdany na nogi i odwieźli wprost do Quantico, a nie tu. Musi chodzić o tą drugą rzecz. Widzieli, jak to robisz. Na ich oczach wysłałeś do szpitala dwóch facetów.

– Nie o to chodzi. Za szybko zareagowali. Przygotowali wszystko, nim zdążyłem zrobić cokolwiek. I ta druga rzecz nic ich nie obchodzi. Nie robię w wymuszeniach, a Coza interesuje tylko to i nic innego. Zbrodnia zorganizowana.

Skinęła głową.

– Cozo rzeczywiście jest szczęśliwy, a może nawet bardziej niż szczęśliwy. Ma o dwa śmiecie mniej na ulicy, a wcale się przy tym nie napracował. Dla ciebie obróciło się to jednak w paragraf dwadzieścia dwa. Nie rozumiesz? Żeby przekonać Coza, musisz zrobić z siebie samotnego obrońcę prawa i porządku, a im większego robisz z siebie obrońcę prawa i porządku, tym bardziej pasujesz do profilu ludziom z Quantico. Dlatego niezależnie od tego, z jakiego powodu cię tu ściągnęli, zaczynasz im mącić w głowie.

– Ten psychologiczny profil jest gówno wart.

– Oni tak nie sądzą.

– Musi być gówno wart. Bo ja im z tego wyszedłem. Jodie potrząsnęła głową.

– Nie. Wyszedł im z tego ktoś podobny do ciebie.

– Tak czy inaczej powinienem po prostu stąd wyjść.

– Tego akurat nie możesz zrobić. Masz bardzo poważne kłopoty. Cokolwiek by nie powiedzieć, widzieli, jak lejesz tych facetów, Reacher. Agenci FBI! Na służbie, na litość boską!

– Ci faceci sobie na to zasłużyli.

– Czym?

– Czepiali się kogoś, kto akurat nie potrzebował, żeby się go czepiać.

– No i widzisz? Rozwiązujesz za nich ich sprawę. Obrońca prawa z własnym kodeksem moralnym.

Reacher wzruszył ramionami, odwrócił wzrok.

– Nie jestem do tego właściwą osobą – powtórzyła Jodie. – Nie zajmuję się prawem karnym. Potrzebujesz lepszego prawnika.

– Nie potrzebuję żadnego prawnika.

– Owszem, Reacher, potrzebujesz prawnika. Ostateczna cholerna prawda jest taka, że potrzebujesz prawnika. Bo to się rzeczywiście dzieje. Bo to jest FBI, na litość boską!

Reacher milczał przez bardzo długą chwilę.

– Musisz wreszcie potraktować sprawę poważnie – powiedziała Jodie.

– Nie mogę. Bo ich sprawa to przecież jakieś gówno. Nie zabiłem żadnej kobiety.

Ale sam dopasowałeś się do profilu. I teraz trudno będzie im udowodnić, że się mylą. Zawsze trudno udowodnić zaprzeczenie. Potrzebujesz właściwego prawnika.

– Mówią, że szkodzę ci w karierze. Mówią, że nie jestem korporacyjnym ideałem męża.

– Prawdziwe gówno. A nawet gdyby nie, i tak nic mnie to nie obchodzi. Nie radzę ci innego prawnika ze względu na mnie. Radzę ci innego prawnika ze względu na ciebie.

– Nie chcę żadnego prawnika.

– To dlaczego wezwałeś mnie? Reacher się uśmiechnął.

– Myślałem, że może ktoś mnie pocieszy.

Jodie przytuliła się do niego, wspięła na palce i mocno go pocałowała.

– Kocham cię, Reacher. Bardzo cię kocham i ty o tym wiesz, prawda? Ale potrzebujesz lepszego prawnika. Ja nawet nie rozumiem, o co tu, do cholery, chodzi!

Na długą chwilę zapanowała cisza, tylko wentylator szumiał cicho nad ich głowami, powietrze szemrało, ocierając się o metal, mijał czas. Reacher słuchał, jak mija.

– Dali mi kopię raportu z obserwacji – powiedziała Jodie. Skinął głową.

– Tak właśnie myślałem, że ci go dadzą.

– Dlaczego?

– Ponieważ eliminuje mnie to ze śledztwa.

– Dlaczego?

– Ponieważ nie chodzi o dwie kobiety.

– Nie?

– Nie. Chodzi o trzy kobiety. Nie widzę innej możliwości.

– Dlaczego?

– Ponieważ ktokolwiek zabija, pracuje według rozkładu. Nie rozumiesz? W trzytygodniowym cyklu. Siedem tygodni temu, cztery tygodnie temu, więc ostatnie morderstwo już się zdarzyło, w zeszłym tygodniu. Wzięli mnie pod obserwację, żeby wykluczyć ze śledztwa.

– Po co cię tu ściągnęli, jeśli przedtem wyeliminowali?

– Nie wiem – przyznał Reacher.

– Może rozkład jest już nieaktualny? Może były tylko dwa morderstwa, i koniec?

– Nikt nie kończy na dwóch morderstwach. Jeśli popełniasz więcej niż jedno, popełniasz więcej niż dwa.

– Może sprawca zachorował i zrobił sobie przerwę? I miną miesiące, nim popełni kolejną zbrodnię?

Reacher nie odpowiedział.

– A może aresztowano go za coś innego? – ciągnęła Jodie. – To się zdarza od czasu do czasu. Za coś niezwiązanego z morderstwami, rozumiesz? Może siedzieć nawet dziesięć lat. Nikt się nigdy nie dowie, że to on. Potrzebujesz dobrego prawnika, Reacher. Kogoś lepszego ode mnie. To nie będzie łatwe.

– Miałaś mnie pocieszyć, wiesz?

– Nie. Miałam udzielić ci dobrej rady. Patrzył na nią nagle niepewny siebie.

– Jest też ta druga sprawa – powiedziała Jodie. – Chodzi o tych dwóch. Tak czy inaczej to też oznacza kłopoty.

– Powinni mi raczej podziękować.

– To nie działa w ten sposób. Reacher milczał.

– Nie jesteśmy w wojsku, Reacher. Nie możesz już zabrać facetów do parku maszyn i wbić im do głowy, że powinni zachowywać się rozsądniej. Jesteśmy w Nowym Jorku. Teraz to robota cywilów. Szukają na ciebie dużego haka, więc nie udawaj, że nic się nie dzieje.

– Nic nie zrobiłem.

– Zła odpowiedź, Reacher. Wpakowałeś do szpitala dwóch facetów. A oni to widzieli! Złych facetów, jasne, ale tu obowiązują pewne zasady. Zasady, które złamałeś.

Na korytarzu rozległy się kroki, głośne i ciężkie. Kroki trzech idących szybko mężczyzn. Drzwi otworzyły się, do pokoju wszedł Deerfield. Dwaj miejscowi agenci tuż za nim. Deerfield zignorował Reachera, zwrócił się wprost do Jodie.

– Pani Jacob, konferencja z klientem dobiegła końca – oznajmił.

Poprowadził procesję z powrotem do pokoju z długim stołem. Za nim szli dwaj miejscowi agenci, którzy wzięli Reachera pomiędzy siebie, a zamykała ją Jodie. W tej kolejności przeszli przez drzwi. Jodie przystanęła, zamrugała oślepiona światłem, po drugiej stronie stołu ustawiono drugie krzesło. Deerfield zatrzymał się, wskazał je gestem, bez słowa. Jodi spojrzała na niego, w milczeniu obeszła stół, usiadła obok Reachera. Uścisnął jej dłoń pod osłoną lśniącej mahoniowej płyty.

Dwaj miejscowi zajęli miejsca przy ścianie. Reacher patrzył przed siebie, poprzez blask. Naprzeciw niego zajmowano miejsca w tym samym porządku co poprzednio. Poulton, Lamarr, Blake, Deerfield i wreszcie Cozo, samotny między dwoma pustymi krzesłami. Na stole stał masywny czarny magnetofon. Deerfield pochylił się, wcisnął czerwony przycisk. Podał dzień, godzinę, miejsce. Przedstawił dziewięć obecnych w pokoju osób. Położył ręce przed sobą, na blacie.

– Alan Deerfield mówi do podejrzanego Jacka Reachera – powiedział wyraźnie. – Jest pan zatrzymany pod dwoma zarzutami. – Przerwał na chwilę. – Zarzut numer jeden: napaść z użyciem broni na dwie osoby do chwili obecnej niezidentyfikowane.

James Cozo pochylił się w stronę magnetofonu.

– Zarzut numer dwa: pomoc w popełnieniu przestępstwa organizacji kryminalnej zajmującej się wymuszeniami.

Deerfield się uśmiechnął.

– Może pan zachować milczenie. Cokolwiek pan powie, może zostać nagrane i użyte przeciwko panu w sądzie. Ma pan prawo do obecności adwokata. Jeśli nie stać pana na adwokata, zapewni go panu stan Nowy Jork.

Pochylił się, wyłączył magnetofon.

– Dobrze to zrobiłem? – spytał. – Pytam eksperta od Mirandy.

Reacher nie odpowiedział. Deerfield uśmiechnął się jeszcze raz, wcisnął czerwony przycisk. Magnetofon obudził się do życia, zaszumiał.

– Czy zrozumiał pan swoje prawa?

– Tak – powiedział Reacher.

– Ma pan coś do powiedzenia w tej chwili?

– Nie.

Deerfield skinął głową.

– Co zostało zarejestrowane. Wyciągnął rękę, wyłączył magnetofon.

– Żądam przesłuchania w sprawie kaucji – powiedziała Jodie.

Deerfield potrząsnął głową.

– Nie ma potrzeby – oznajmił. – Zwolnimy go na słowo. W pokoju zapadła cisza.

– A co z tą drugą sprawą? – spytała Jodie. – Z kobietami.

– Śledztwo w tej sprawie nadal się toczy – odparł Deerfield. – Pani klient jest wolny.

Загрузка...