27

– O co, do diabła, chodzi – spytała Harper. Reacher potrząsnął głową.

– Nie mogę powiedzieć. Pomyślisz, że oszalałem. Odwrócisz się i odejdziesz.

– Co niby jest takie szalone? Powiedz!

– Nie. Nie mogę. Na razie to domek z kart. Zwalisz go. Każdy by go zwalił. Musisz zobaczyć to na własne oczy. Do diabła, ja muszę zobaczyć to na własne oczy! Ale chcę, żebyś przy mnie była. Dokonała aresztowania.

– Jakiego aresztowania? Mów! Reacher jeszcze raz potrząsnął głową.

– Gdzie samochód? – spytał.

– Na parkingu.

– Idziemy!


*

Pobudka o szóstej była standardem całego jej okresu służby i Rita Scimeca nie uznała za stosowne łamać tego zwyczaju w nowym, cywilnym życiu. Przesypiała sześć godzin z każdych dwudziestu czterech, od północy do szóstej rano. Ćwierć życia. Wstawała, by stawić czoło pozostałym trzem czwartym.

Ciągła, niekończąca się procesja pustych dni. Późną jesienią w ogródku nie było nic do roboty. Zimowe temperatury nie dawały młodym roślinom szans na wegetację. Sadzenie ograniczało się więc do wiosny, a przycinanie i pielenie trwało do końca lata. Późną jesienią i zimą zamykało się drzwi i pozostawało pod dachem.

Dzisiaj zamierzała popracować nad Bachem. Poprawić wykonanie inwencji trójgłosowych. Kochała je. Kochała sposób, w jaki parły przed siebie, dalej i dalej, nieodparcie logiczne, by wreszcie skończyć się tam, gdzie się zaczęły. Przypominały rysunki Mauritsa Eschera, jego schody biegnące coraz wyżej i wyżej, aż do samego dołu. Cudowne. Tylko że strasznie trudno się grało te inwencje. A przecież grała je bardzo powoli. Jej pomysł na Bacha polegał na tym, żeby najpierw opanować nuty, potem frazy, potem znaczenie, a dopiero na końcu tempo. Nie ma nic gorszego od grania Bacha szybko i źle.

Wzięła prysznic, ubrała się w sypialni. Zrobiła to szybko, ponieważ lubiła, żeby w domu było chłodno. Jesień na północnym zachodzie jest zimna, ale dziś niebo było jasne. Wyjrzała przez okno sypialni. Promienie jutrzenki biegły na wschód i zachód jak pręty polerowanej stali. Uznała, że dzień będzie pochmurny, ale pojawi się halo słońca. Ot, kolejny z wielu dni jej życia, ani dobry, ani zły. Da się przeżyć.


*

Harper przystanęła na chwilę w podziemnym korytarzu, a potem poprowadziła Reachera do windy. Wspólnie wyjechali na światło dzienne, wyszli na chłodny świat i poprzez dzieło architekta krajobrazu dotarli na parking. Okazało się, że jeździ żółtym dwumiejscowym wozem sportowym. Reacher uświadomił sobie nagle, że do tej pory nie miał o tym pojęcia. Harper otworzyła drzwiczki; musiał się zgarbić i wciągnąć głowę, żeby jakoś wcisnąć się do środka. Spojrzała na niego raz, twardo, rzuciła mu na kolana torbę i usiadła za kierownicą. Potrącali się ramionami. Wóz miał ręczną skrzynię biegów z dźwignią w podłodze, wrzucając jedynkę, wymierzyła Reacherowi cios łokciem w bok.

– Jak się tam dostaniemy? – spytała.

– Musimy polecieć normalną linią – powiedział. – Jedź na National. Masz karty kredytowe?

Harper pokręciła głową.

– Na wszystkich limit. Zostaną odrzucone.

– Wszystkich? Skinęła głową.

– W tej chwili jestem spłukana. Reacher milczał.

– A ty co?

– Ja zawsze jestem spłukany.


*

Piąta z inwencji trójgłosowych Bacha, w uczonych zapisach nosząca symbol BWV 791, jedna z najtrudniejszych w kanonie, dla Rity Scimeki była najwspanialszym dziełem muzycznym na świecie. Wszystko zależało od barwy tonu rodzącej się w umyśle i po ramionach spływającej do dłoni i palców. Powinna być kapryśna, lecz pewna. Cała konstrukcja opierała się na nonsensach i ton musiał się do tego przyznać, lecz jednocześnie pożądany efekt osiągało się wyłącznie wtedy, gdy brzmiał bardzo poważnie. Powinien być jednocześnie wyrafinowany i szalony. W głębi duszy Scimeca nie wątpiła, że z Bacha był kawał wariata.

Fortepian jej pomagał. Pozwalał wydobyć dźwięk wystarczająco głęboki, by brzmiał dźwięcznie, a jednocześnie wystarczająco delikatny, by wydawał się płynny. Odegrała inwencję dwukrotnie od początku do końca, na pół tempa. To, co usłyszała, sprawiło jej względną satysfakcję. Postanowiła grać jeszcze trzy godziny, potem przerwa na lunch, a później trzeba zająć się domem. Nie robiła planów na popołudnie. Może znów pogra?


*

Zajmujesz pozycję wcześnie. Wystarczająco wcześnie, by usadowić się w niej przed zmianą o ósmej. Obserwujesz ją; wszystko odbywa się tak samo jak wczoraj. Facet z Biura jeszcze nie śpi, ale już nie jest aż tak uważny. Pojawia się nierozgrzana crown victoria. Stają bok w bok. Odbywa się obowiązkowa wymiana grzeczności. Kierowca buicka uruchamia silnik, crown victoria zawraca. Buick stacza się po zboczu wzgórza, crown victoria zajmuje jego miejsce. Silnik cichnie. Kierowca odwraca głowę, zagłębia się w siedzenie. Rozpoczyna się jego ostatnia zmiana jako gliniarza. Począwszy od jutra, nikt nie zaufa mu nawet na tyle, by skierować go do kierowania ruchem za kręgiem polarnym.


*

– Jak się tam dostaniemy? – powtórzyła pytanie Harper. Reacher myślał przez chwilę.

– Na przykład tak – powiedział nagle.

Sięgnął do jej torebki, wyjął z niej telefon komórkowy, otworzył go. Przymknął oczy; przypominał sobie, jak siedzi w kuchni Jodie, wybiera numer. Przypominał sobie cenny szereg cyfr. Wprowadził je powoli, z nadzieją. Wcisnął przycisk. Usłyszał sygnał, trwający bardzo długo. W końcu ktoś przyjął rozmowę. Basowy, lekko zdyszany głos.

– Pułkownik John Trent – powiedział głos.

– Trent, mówi Reacher. Nadal mnie kochasz?

– Co?

– Potrzebuję transportu dla dwóch osób, z Andrews do Portland w Oregonie.

– Kiedy na przykład?

– Na przykład teraz, natychmiast.

– Żartujesz, prawda?

– Skądże, już jedziemy. W bazie będziemy za pół godziny. Krótka chwila ciszy była naprawdę krótka.

– Z Andrews do Portland w Oregonie, tak? – upewnił się Trent.

– Właśnie tak.

– Jak szybko musicie tam być?

– Jak najszybciej. Kolejna sekunda ciszy.

– W porządku.

Na tym skończyła się rozmowa. Reacher złożył telefon.

– On to załatwi, prawda? – bardziej powiedziała, niż spytała Harper.

Skinął głową.

– Jest mi winien przysługę. No to w drogę.

Harper zwolniła sprzęgło, wyjechała z parkingu na drogę dojazdową. Maleńki samochodzik rzuciło na garbach. Minęli strażnika FBI, przyspieszyli na zakręcie, przymknęli koło pierwszego posterunku piechoty morskiej. Kątem oka Reacher zauważył obracające się głowy, zaskoczone twarze pod zielonymi hełmami.

– Więc o co chodzi? – spytała Harper.

– Prawdę i kłamstwa. Sposób, motyw, okazję. Trójca Święta sił przestrzegania prawa. Trzy na trzy to dopiero sukces, nie?

– Dla mnie jedno na trzy to już sukces – przyznała Harper. – Podpowiedz mi coś.

Drugi posterunek, kolejne obracające się głowy. Jechali naprawdę szybko.

– Fragmenty. Okruchy. Wiemy wszystko, co musimy wiedzieć. Część tego wiemy od wielu dni. Ale spieprzyliśmy, co tylko było do spieprzenia, Harper. Wielkie pomyłki, złe założenia.

Na ślepo skręciła w lewo, w dziewięćdziesiątą piątą, na północ. Ruch był ożywiony, znaleźli się na najdalszej granicy korków w porannych godzinach szczytu. Zmieniła pas, zatrzymał ją sznur samochodów, wcisnęła hamulec.

– Cholera! – zaklął Reacher.

– Nie obawiaj się. Przecież jej pilnują. Ich wszystkich pilnują. – Niewystarczająco dobrze. Pilnują, ale bez nas nie upilnują.

To sprytny, sprytny gość.

Harper skinęła głową. Przeskakiwała z pasa na pas, szukała najszybszego. Po wszystkich wlokły się samochody. Ich prędkość spadła, z sześćdziesięciu pięciu do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. A potem do trzydziestu.


*

Przez lornetkę obserwujesz jego pierwszą wizytę w toalecie. Siedział w samochodzie godzinę, opity poranną kawą, którą przywiózł w sobie, i teraz musi się popłuczyn po tej kawie pozbyć. Otwiera drzwi po stronie kierowcy. Obraca się, stawia na ziemi wielkie stopy, wstaje. Zesztywniał w tym samochodzie. Przeciąga się, podpierając o dach. Zamyka drzwi. Przechodzi przed maską swojego radiowozu. Idzie najpierw podjazdem, potem ścieżką. Widzisz, jak wchodzi na ganek. Widzisz jego dłoń na przycisku dzwonka. Widzisz, jak cofa się i czeka.

Nie dostrzegasz jej w drzwiach, nie ten kąt obserwacji. Ale gliniarz kiwa głową, uśmiecha się z jakiegoś powodu, wchodzi do środka. Czekasz, nie opuszczając lornetki. Trzy, może cztery minuty później znów pojawia się na ganku. Odchodzi, ogląda się przez ramię, coś mówi. Idzie najpierw ścieżką, potem podjazdem. Przechodzi przed maską samochodu. Wsiada. Zawieszenie ugina się lekko od jego strony. Trzaskają drzwiczki. Obraca głowę. Znów pełni wartę.


*

Zjechała na prawo, na pobocze. Przyspieszyła do pięćdziesięciu, pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. W ten sposób mijała korek po zewnętrznej. Pobocze było nierówne, pełne żwiru i śmieci. Po lewej stała osiemnastokołowa ciężarówka. Każde z jej kół było większe od jej samochodu.

– Jakie pomyłki? Jakie złe założenia? – spytała.

– Bardzo, bardzo ironiczne, biorąc pod uwagę okoliczności – powiedział. – Ale nie wszystko to nasza wina. Myślę, że uwierzyliśmy także w kilka wielkich kłamstw.

– Jakich?

– Wielkich, pięknych, zapierających dech w piersi kłamstw. Tak wielkich i tak oczywistych, że nikt nie zauważył, czym są w istocie.


*

Kiedy gliniarz wyszedł, oddychała ciężko i długo próbowała się uspokoić. Wchodził i wychodził, wchodził i wychodził, i tak przez cały czas. Nie pozwalał jej się skoncentrować. Żeby właściwie zagrać ten utwór, trzeba być w czymś w rodzaju transu, a on nic, tylko przeszkadzał i przeszkadzał, cholerny głupiec.

Usiadła do fortepianu i znów grała, dziesięć razy, piętnaście, dwadzieścia, od pierwszego do ostatniego taktu. Nie pomyliła się ani razu, ale co z tego? Czy w jej grze była jakaś głębia? Czy dźwięk niósł w sobie emocje? Idee? Uznała, że, ogólnie biorąc, do pewnego stopnia tak. Zagrała jeszcze raz. I znowu. Uśmiechnęła się do siebie. Spojrzała na swoje odbicie w lśniącej czerni pokrywy klawiatury, uśmiechnęła się ponownie. Jednak robiła postępy. Pozostało jej już tylko przyspieszyć. Ale nie przesadnie. Wolała Bacha granego wolno. Za szybkie tempo trywializowało jego muzykę. To oczywiście element jego intelektualnych igraszek – pomyślała. Bach z rozmysłem pisał trywialną muzykę, aż proszącą się o to, by wykonywać ją niezmiernie uroczyście.

Wstała i przeciągnęła się. Opuściła pokrywę klawiatury, przeszła do holu. Kolejny problem stanowił lunch. Zmuszała się do jedzenia. Może to problem wszystkich mieszkających samotnie ludzi? Kiedy je się samemu, jedzenie nie jest przesadnie atrakcyjne.

Na parkiecie holu pozostały ślady wielkich, ubłoconych butów. Cholerny glina, wszystko psuje. Uniemożliwia koncentrację, uniemożliwia utrzymanie porządku w domu. Wpatrywała się w brudną podłogę, a wtedy znów odezwał się dzwonek. Idiota! Znowu? Co się z nim, do cholery, dzieje? Nie potrafi kontrolować pęcherza?

Omijając ślady podeszła do drzwi i otworzyła je.

– Nie – powiedziała.

– Co?

– Nie, nie może pan skorzystać z toalety. Mam tego dość.

– Ale ja muszę! Taka była umowa.

– Zmieniam naszą umowę. Nie chcę, żeby właził pan do mojego domu. To śmieszne! I doprowadza mnie do szaleństwa!

– Przecież muszę tu tkwić!

– To śmieszne – powtórzyła Scimeca. – Nie potrzebuję waszej ochrony. Niech pan już sobie idzie, dobrze?

Zamknęła drzwi bardzo stanowczo. Zamknęła je na wszystkie zamki. Poszła do kuchni, oddychając ciężko.


*

Nie wchodzi do środka. Obserwujesz to bardzo uważnie. Stoi na ganku i najpierw tylko się dziwi, a potem sprawia wrażenie zawiedzionego. Widać to po jego zachowaniu. Mówi cztery słowa, odchylając się lekko, jakby w samoobronie, a potem chyba drzwi zamykają mu się przed nosem, ponieważ cofa się nagle. Sprawia wrażenie urażonego. Stoi tak, gapiąc się na nie, a potem odwraca się i wraca ścieżką, dwadzieścia sekund po tym, jak szedł nią w przeciwnym kierunku. Co tu się właściwie dzieje?

Przechodzi przed maską samochodu. Otwiera drzwiczki. Nie, nie wsiada, siedzi na siedzeniu bokiem, z nogami na ulicy. Pochyla się, bierze do ręki mikrofon radia. Trzyma go tak trzydzieści sekund, wpatrując się w niego i myśląc, a potem odwiesza go na miejsce. Czyli jednak nie ma zamiaru meldować się centrali. Co mógłby powiedzieć? Panie komendancie, ona nie pozwala mi się wysikać?

No więc… co zamierza zrobić? Czy to coś zmienia?


*

Do Andrews dojechali poboczem, czasami tylko wjeżdżając na prawy pas i zjeżdżając z niego gdy tylko okazywało się to konieczne. Sama baza była oazą spokoju. Nie działo się tu prawie nic. W powietrzu unosił się wprawdzie helikopter, tak daleko jednak, że w ogóle nie było go słychać. Trent poinformował wartownię o Reacherze. Było to jasne, ponieważ wartownik się ich spodziewał. Podniósł szlaban i poinformował ich, że mają zaparkować przed biurem transportu marynarki, gdzie wszystkiego się dowiedzą.

Harper ustawiła swój żółty samochodzik w rzędzie typowych oliwkowych chevroletów. Wyłączyła silnik. Dogoniła idącego parkingiem Reachera, weszła do baraku zaraz za nim. Kapral obejrzał ją sobie i przekazał sierżantowi. Sierżant obejrzał ją sobie i przekazał kapitanowi. Kapitan obejrzał ją sobie i poinformował ich, że trasa lotu próbnego nowego boeinga została zmieniona: zamiast do San Diego poleci do Portland. Mogą się mm zabrać. Będą jedynymi pasażerami na pokładzie. Start ma nastąpić za trzy godziny.

– Trzy godziny? – powtórzył Reacher.

– Portland to lotnisko cywilne – wyjaśnił kapitan. – Były jakieś problemy z planem lotu.

Reacher milczał. Kapitan wzruszył ramionami.

– Pułkownik nie mógł zrobić nic więcej.

Загрузка...