Reacher obudził się bardzo wcześnie, przed świtem. Przez chwilę stał owinięty ręcznikiem, wpatrując się w ciemność za oknem. Znów było zimno. Ogolił się i wykąpał. Zużył już połowę służbowego szamponu FBI. Ubrał się, stojąc przy łóżku. Wyjął z szafy płaszcz. Nałożył go. Wrócił do łazienki, zabrał szczoteczkę do zębów, przypiął ją do wewnętrznej kieszeni. Na wszelki wypadek, bo może dzisiaj będzie ten dzień?
Siedział na łóżku, otulony płaszczem chroniącym go przed chłodem. Czekał na Harper, ale kiedy w zamku obrócił się klucz i drzwi się otworzyły, nie ona stanęła na progu, lecz Poulton. Twarz miał sztucznie obojętną i Reacher drgnął. Niemal czuł już smak triumfu.
– Gdzie Harper? – spytał.
– Została odsunięta od sprawy – powiedział Poulton.
– Rozmawiała z Blakiem?
– Wczoraj wieczorem.
– I?
Poulton wzruszył ramionami.
– I nic.
– Ignorujecie moje sugestie?
– Nie sugestii po tobie oczekujemy. Reacher skinął głową.
– Nie ma sprawy. Idziemy na śniadanie.
Poulton też skinął głową.
– Jasne.
Słońce wyjrzało zza horyzontu na wschodzie, niebo zaczęło nabierać koloru. Nie było na nim nawet najmniejszej chmurki. Nie czuło się wilgoci ani wiatru, odbyli przyjemny wczesny spacer. Quantico ożywało. Poniedziałkowy poranek, początek nowego tygodnia.
Blake siedział w kafeterii, jak zwykle przy swoim stoliku, przy oknie. Obok niego siedziała Lamarr, zamiast swojej zwykłej, kremowej, miała na sobie czarną bluzkę, lekko spłowiała, jakby bardzo często ją prała. Na stole była kawa, kubki, mleko i cukier, ale brakowało gazet.
– Przykro mi z powodu wieści ze Spokane – powiedział Reacher.
Skinęła głową, ale nic nie powiedziała.
– Dałem jej wolne – wyjaśnił Blake. – Ma prawo do urlopu okolicznościowego.
Reacher spojrzał na niego.
– Przecież nie musisz mi się tłumaczyć.
– W życiu jest również miejsce na śmierć – odezwała się Lamarr. – Nasz biznes szybko uczy tej prawdy.
– Nie jedziesz na pogrzeb?
Lamarr wzięła łyżeczkę. Położyła ją w poprzek na palcu, tak by zachowała równowagę. Wpatrywała się w nią z napięciem.
– Allison nie zadzwoniła. Nie wiem, jak to wygląda, jakie podjęto przygotowania.
– Nie zadzwoniłaś do niej? Wzruszyła ramionami.
– Nie mam ochoty wtrącać się w jej życie.
– Nie sądzę, by Allison zgodziła się z takim postawieniem sprawy.
Tym razem Lamarr spojrzała mu wprost w oczy.
– Po prostu nie wiem.
Zapadła cisza. Reacher odwrócił kubek, nalał sobie kawy.
– Musimy brać się do pracy – powiedział Blake.
– Nie spodobała ci się moja teoria? – zdziwił się Reacher.
– To nie teoria, tylko zgadywanka. Możemy wszyscy bawić się w zgadywanki tak długo, jak to nam się będzie podobało, ale nie możemy tak po prostu zapomnieć o osiemdziesięciu kobietach, bo bawimy się w zgadywanki.
– Dla nich to jakaś różnica? – zdziwił się Reacher. Wypił duży łyk kawy, przyjrzał się pączkom. Były twarde, pomarszczone. Prawdopodobnie sobotnie.
– Nie zamierzasz wziąć pod uwagę tego, co powiedziałem? – spytał.
Blake wzruszył ramionami.
– Myślałem o tym – przyznał.
– To pomyśl o tym jeszcze trochę, bo w następnej kolejności zginie jedna z tych jedenastu kobiet, a ty będziesz ją miał na sumieniu.
Blake przyjął tę uwagę w milczeniu. Reacher gwałtownie odsunął się od stołu.
– Chcę racucha – oznajmił. – Te pączki od początku mi się nie podobały.
Wstał, nim zdążyli zaprotestować. Ruszył w stronę środka sali. Zatrzymał się przy pierwszym stoliku, na którym zobaczył „New York Timesa”. Siedział przy nim samotny facet, pogrążony w lekturze działu sportowego, reszta gazety leżała, odrzucona niedbale, po lewej stronie stołu. Reacher podniósł ją. Materiał, na który czekał, wydrukowany był na pierwszej stronie u dołu, poniżej linii, wzdłuż której złożono „Timesa”.
– Mogę zabrać? – spytał.
Zainteresowany sportem facet skinął głową, nie podnosząc wzroku. Reacher wsadził gazetę pod pachę. Podszedł do lady, przy której wydawano jedzenie. Przy śniadaniu każdy mógł obsłużyć się sam, Wziął stos racuchów i osiem plasterków bekonu. Polał racuchy syropem, aż omal nie wypłynął mu z talerza. Będzie potrzebował kalorii. Czekała go długa podróż, a jej pierwszą część najprawdopodobniej odbędzie pieszo.
Wrócił do stolika. Przysiadł niezdarnie, usiłując postawić talerz z racuchami, tak żeby albo nie rozlać syropu, albo nie upuście gazety. Oparł ją na krawędzi talerza, zabrał się do jedzenia. Nagle udał, że dopiero teraz zobaczył nagłówek.
– No, no, popatrzcie tylko – powiedział z otwartymi ustami.
Nagłówek głosił: „Wybuch wojny gangów na Dolnym Manhattanie. Sześć ofiar śmiertelnych”. Reportaż relacjonował przebieg krótkiej, lecz krwawej wojny o terytorium, która wybuchła nagle między dwoma rywalizującymi gangami ściągającymi haracze, jednym rzekomo chińskim, drugim rzekomo syryjskim. Użyto broni maszynowej i maczet. W trupach Chińczycy wygrali cztery do dwóch. Wśród czterech martwych Syryjczyków był rzekomy przywódca gangu, podejrzany o liczne przestępstwa niejaki Almar Petrosjan. W artykule zamieszczono wypowiedzi policji miejskiej i FBI oraz drugi tekst o stuletniej historii przymusowych opłat za ochronę w Nowym Jorku, chińskich tongach i wyniszczających walkach grup etnicznych o kontrolę biznesu, którego wartość ma jakoby wynosić miliardy dolarów w skali kraju.
– No, no, popatrzcie tylko – powtórzył Reacher. Zdążyli już popatrzeć, przynajmniej to było jasne. Odwrócili się od niego jednocześnie. Blake zapatrzył się przez okno na jaśniejące z każdą chwilą niebo. Poulton gapił się na przeciwległą ścianę. Lamarr nadal oglądała tę swoją łyżeczkę.
– Cozo dzwonił z potwierdzeniem? – spytał Reacher. Nikt nic nie powiedział, co oczywiście oznaczało „tak”. Reacher się uśmiechnął.
– Cholerne życie, nie? Macie na mnie haka i nagle nie macie na mnie haka, jakbyście go nigdy nie mieli. Los płata figle, prawda?
– Los – powtórzył Blake.
– Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – mówił dalej Reacher. – Harper nie zechciała odegrać dla was roli femme fatale, a teraz jeszcze biedny stary Petrosjan się przekręcił, no i skończyły się wam atuty. Poza tym i tak mnie nie słuchacie, więc jest jakiś Powód, dla którego nie mógłbym po prostu wstać i wyjść?
Mnóstwo powodów – powiedział Blake. Zapadła cisza.
– Ale żaden z nich nie jest wystarczająco dobry – powiedział Reacher.
Wstał, odsunął się od stołu. Nikt nie próbował go zatrzymać, więc wyszedł z kafeterii. Szklane drzwi budynku wypuściły go na chłód poranka. Ruszył przed siebie.
Doszedł aż pod budkę strażniczą mieszczącą się na granicy obiektu FBI w Quantico. Przeszedł pod szlabanem, rzucił identyfikator gościa na ziemię. Szedł dalej, skręcił na rogu, znalazł się na terenie należącym do piechoty morskiej. Trzymał się środka drogi, po niespełna kilometrze dotarł do pierwszej polany. Stała tam grupa pojazdów i grupa milczących, obserwujących go mężczyzn. Pozwolili mu przejść, chodzenie tą drogą było czymś niezwykłym, ale nie nielegalnym. – Do drugiej polany dotarł pół godziny po wyjściu z kafeterii. Minął ją i maszerował dalej.
Zbliżający się do niego od tyłu samochód usłyszał pięć minut później. Zatrzymał się, odwrócił. Czekał. Po chwili mógł już sięgnąć poza blask zapalonych reflektorów. Prowadziła Harper i właśnie jej się spodziewał. Była w samochodzie sama. Zatrzymała się przy nim, opuściła szybę od swojej strony.
– Cześć, Reacher – powiedziała. Skinął głową. Milczał.
– Podrzucić cię?
– Tam czy z powrotem?
– Decyzja należy do ciebie.
– Wjazd na 1-95 wystarczy. Kierunek północny.
– Wracasz autostopem? Skinął głową.
– Nie mam pieniędzy na samolot.
Usiadł na siedzeniu pasażera. Harper ruszyła gładko. Pojechali w stronę autostrady. Miała na sobie drugi garnitur. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona.
– Kazali ci mnie przywieźć? Potrząsnęła głową.
– Uznali, że nie przedstawiasz żadnej wartości. Powiedzieli, że niczego nie wnosisz do sprawy.
Reacher musiał się uśmiechnąć.
– Teraz powinienem strasznie się oburzyć, wrócić i udowodnić im, że się mylą, co?
Harper odpowiedziała uśmiechem.
– Coś takiego. Dziesięć minut dyskutowali o tym, jak najlepiej cię podejść. Lamarr zdecydowała, że wykorzystają twoje ego.
– I taki właśnie jest pożytek z psychologa, który studiował architekturę krajobrazu.
– Pewnie masz rację.
Jechali przez las krętą drogą. Minęli ostatnie stanowisko marines.
– Ale ona ma rację – powiedział Reacher. – Nie wnoszę niczego do sprawy. Nikomu nie uda się złapać tego faceta. Jest za sprytny. A już z pewnością za sprytny dla mnie.
Harper znowu się uśmiechnęła.
– Teraz ty bawisz się w psychologa? Chcesz wyjechać z czystym sumieniem?
– Moje sumienie jest zawsze czyste.
– W sprawie Petrosjana też?
– A dlaczego nie miałoby być czyste w sprawie Petrosjana?
– Przedziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz? Straszą cię Petrosjanem i za trzy dni nie ma Petrosjana.
– Ślepy traf, nic więcej.
– Racja, traf. Wiesz, że nie powiedziałam im, że cały dzień siedziałam przed biurem Trenta?
– Dlaczego?
– Kryłam swój tyłek. Reacher spojrzał na nią.
A co biuro Trenta ma z tym wspólnego? Harper wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Ale nie lubię zbiegów okoliczności. Zdarzają się od czasu do czasu. To oczywiste.
– Nikt z naszego Biura nie lubi zbiegów okoliczności.
– Więc?
Jeszcze raz wzruszyła ramionami.
– Mogą zacząć wokół tego grzebać. No i kiedyś, później, mocno uprzykrzyć ci życie.
Reacher znów się uśmiechnął.
– To faza druga perswazji, prawda?
Harper odpowiedziała mu uśmiechem i nagle uśmiech ten przeszedł w wybuch wesołego śmiechu.
– Jasne. Faza druga. Jest ich jeszcze z tuzin, a niektóre całkiem dobre. Posłuchasz?
– Szczerze? Raczej nie. Nie wracam. Oni mnie nie słuchają. Skinęła głową. Jechali dalej. Przystanęła przed wjazdem na autostradę, dodała gazu. Pojechała na północ.
– Podrzucę cię do następnego wjazdu – powiedziała. – Tego używają tylko pracownicy Biura. Żaden z nich cię nie podwiezie.
Reacher skinął głową.
– Dziękuję, Harper.
– Jodie jest w domu – powiedziała agentka. – Dzwoniłam do biura Coza. Można powiedzieć, że prowadzili taką małą obserwację. Wróciła do domu dziś rano. Taksówką. Wyglądało, jakby wracała z lotniska. A dziś chyba pracuje w domu.
Uśmiechnął się.
– Ach tak? No to definitywnie się stąd wynoszę.
– Potrzebujemy twojego wkładu, wiesz?
– Oni mnie nie słuchają.
– Zmuś ich, żeby cię słuchali.
– Czy to faza trzecia?
– Nie, to ja. Mówię, co myślę.
Reacher milczał przez bardzo długą chwilę. Potem skinął głową.
– Więc dlaczego nie chcą słuchać?
– Może to duma?
– Czyjegoś wkładu potrzebują… to z pewnością. Ale nie mojego. Nie mam środków. Nie mam władzy.
– Żeby co zrobić?
– Żeby odebrać im tę sprawę. Tym psychologicznym gównem tylko marnują czas. To ich nigdzie nie doprowadzi. Powinni pójść po śladach.
– Nie ma żadnych śladów.
– Owszem, są. Wiemy, jaki facet jest cwany. Farba, geografia, wybór odległych, odosobnionych miejsc, to wszystko są ślady. Powinni po nich pójść. One muszą coś znaczyć. Zaczynając od motywu, zaczynają od złego końca.
– Przekażę im twoje słowa.
Zjechała z autostrady, zatrzymała się przy rozjeździe.
– Będziesz miała kłopoty? – spytał Reacher.
– Bo cię im nie przywiozłam? Prawdopodobnie. Reacher milczał. Harper uśmiechnęła się po chwili.
– To była faza dziesiąta. Nie martw się, nic mi nie będzie.
– Mam nadzieję – powiedział Reacher. Wysiadł z samochodu. Przeszedł przez drogę dojazdową, stanął na poboczu pasma prowadzącego na północ. Odprowadził wzrokiem samochód Harper, znikający w tunelu, prowadzącym na południowe pasmo autostrady.
Mężczyzna ważący sto pięć kilogramów przy wzroście metr dziewięćdziesiąt pięć ma niewielką szansę na to, by ktoś zdecydował się gdzieś go podrzucić. Kobiety z zasady nie zatrzymywały się dla takich jak on, odbierały ich jako zagrożenie. Mężczyźni bywali równie nerwowi. Ale Reacher był wykąpany, ogolony i przyzwoicie ubrany. To zwiększało jego szanse, a na drodze nie brakowało ciężarówek prowadzonych przez potężnie zbudowanych, pewnych siebie mężczyzn.
Dojechał do Nowego Jorku w siedem godzin. Przez większość tych siedmiu godzin milczał, częściowo dlatego, że w ciężarówkach było za głośno na rozmowy, a częściowo dlatego, że nie był w nastroju do rozmów. Znów słyszał szept demona włóczęgów. „Dokąd zmierzasz?” – pytał demon. Wracam do Jodie, oczywiście. „Jasne, cwaniaku, ale dokąd jeszcze, do jasnej cholery? No, dokąd jeszcze zmierzasz? Pokopać w ogródku za domem? Pomalować cholerne ściany?”. Siedział obok zmieniających się co jakiś czas sympatycznych kierowców i czuł, jak zaciera się wspomnienie nieszczęśliwej wycieczki w wolność. Pracował nad tym, żeby się zatarło, miał wrażenie, że jest coraz bliżej sukcesu.
Ostatni odcinek podróży przejechał w ciężarówce z warzywami, dostarczającej towar z New Jersey do Greenwich Village. Przejechała Holland Tunnel z hałasem, wzmocnionym echem odbitym od ścian. Wysiadł. Przeszedł półtora kilometra Canal i Broadwayem wprost do domu, w którym mieszkała Jodie. Koncentrował się wyłącznie na tym, jak bardzo pragnie ją zobaczyć.
Miał klucz do drzwi prowadzących na klatkę schodową. Wjechał windą. Zapukał. Wizjer pociemniał i znów się rozjaśnił, i oto stała na progu, w dżinsach i koszuli, wysoka, szczupła, taka żywotna. Niczego piękniejszego nigdy nie widział.
Nie uśmiechała się.
– Cześć, Jodie – powiedział.
– W kuchni jest agent FBI.
– Czego chce?
– No właśnie. Ty mi powiedz.
Wszedł za nią do mieszkania. Poszli do kuchni. Agent okazał się niskim, młodym człowiekiem o byczej szyi, w niebieskim garniturze, białej koszuli i krawacie w paski. Rozmawiał przez telefon komórkowy, informował kogoś o tym, że Reacher właśnie wszedł.
– Czego chcesz? – spytał go Reacher.
– Proszę, niech pan zaczeka – powiedział agent. – Najwyżej dziesięć minut.
– O co chodzi?
– Dowie się pan wszystkiego. Dziesięć minut, nie więcej. Reacher miał ochotę wyjść po prostu po to, by nie posłuchać prośby, ale Jodie usiadła. W jej twarzy było coś dziwnego, coś pomiędzy troską i irytacją. Na kuchennym blacie leżał otwarty „New York Times”. Zerknął na niego, odwrócił wzrok.
– W porządku – powiedział. – Dziesięć minut.
On także usiadł. Czekali w milczeniu. Minęło prawie piętnaście minut, nie dziesięć. Rozległ się dźwięk domofonu. Agent przyłożył do ucha słuchawkę, potem wcisnął przycisk zwalniający zamek w drzwiach klatki schodowej i wyszedł na korytarz. Jodie siedziała w milczeniu, bez ruchu, jakby była gościem we własnym mieszkaniu. Reacher usłyszał jęk silnika windy. Słyszał, jak winda się zatrzymuje, jak otwierają się drzwi mieszkania. Słyszał stukot kroków na parkiecie z klonu.
Do kuchni wszedł Alan Deerfield. Miał na sobie cieńmy płaszcz przeciwdeszczowy z podniesionym kołnierzem. Poruszał się szybko, zdecydowanie, na podeszwach butów wniósł brud ulicy, zgrzytający przy każdym kroku. Czyniło go to prostacko nachalnym.
– W moim mieście jest sześć trupów – powiedział. Zobaczył „Timesa” leżącego na kuchennym blacie, podszedł, obrócił go, pokazał nagłówek. – I oczywiście mam kilka pytań.
Reacher spojrzał na niego.
– Pytań?
Deerfield odpowiedział mu identycznym spojrzeniem.
– Delikatnych.
– Więc pytaj. Skinął głową.
– Pierwsze pytanie skierowane jest do pani Jacob. Jodie poruszyła się, ale nie podniosła głowy.
– Jakie? – spytała.
– Gdzie pani była przez ostatnie kilka dni?
– Poza miastem. W interesach.
– Gdzie poza miastem?
– W Londynie. Na konferencji z klientem.
– W Londynie, w Anglii?
– W odróżnieniu od Londynu gdzie? Deerfield wzruszył ramionami.
– W Kentucky? W Ohio? Zdaje się, że jest nawet Londyn, w Kanadzie. Zdaje się, że w Ontario.
– W Londynie, w Anglii.
– Macie klientów w Londynie, w Anglii? Jodie nadal wpatrywała się w podłogę.
– Mamy klientów wszędzie. Zwłaszcza w Londynie, w Anglii, Deerfield skinął głową.
– Poleciała pani concorde’em? Tym razem Jodie podniosła wzrok.
– A tak, rzeczywiście.
– Jest szybki, prawda? Skinęła głową.
– Wystarczająco szybki.
– Ale drogi?
– Mam wrażenie, że tak.
– Nie za drogi jednak dla wspólniczki prowadzącej ważny interes.
Jodie zmierzyła go wzrokiem
– Nie jestem wspólniczką. Deerfield się uśmiechnął.
– Nawet lepiej, prawda? Jeśli opłacają przelot concorde’em kandydatce na wspólniczkę, to coś to przecież musi znaczyć. Że panią lubią, na przykład? Że wkrótce zostanie pani wspólniczką? Jeśli nie zdarzy się nic, co mogłoby w tym przeszkodzić.
Jodie milczała.
– A więc Londyn – powiedział Deerdield. – Reacher wiedział, że poleciała pani do Londynu, prawda?
Potrząsnęła głową.
– Nie wiedział. O tym mu nie powiedziałam. Na chwilę zapanowała cisza.
– Czy to był zaplanowany wyjazd? – spytał Deerfield. Jodie potrząsnęła głową.
– Nie. Wyskoczył w ostatniej chwili.
– I Reacher o nim nie wiedział.
– Odpowiedziałam już na to pytanie.
– W porządku. Informacja to władza, zawsze to mówiłem.
– Nie muszę mu mówić, dokąd jadę. Deerfield się uśmiechnął.
– Nie mówię o tym, jakie informacje dostaje Reacher. Mówię o tym, jakie informacje dostaję ja. Jakie wynikają z sytuacji. Na razie z sytuacji wynika, że nie wiedział.
– I co z tego?
– Powinien się zaniepokoić. I rzeczywiście, zaniepokoił się. Zaraz po przybyciu do Quantico chwycił za telefon. Biuro, dom, komórka. Pierwszego wieczoru, drugiego wieczoru. Telefon za telefonem. Bez skutku. Typowy zaniepokojony mężczyzna.
Jodie spojrzała na Reachera. Z troską… i jakby przepraszająco.
– Chyba rzeczywiście powinnam mu powiedzieć.
– Hej, przecież to nie moja sprawa! Nie chodzę po świecie, ucząc ludzi, jak powinny wyglądać ich związki. Dla mnie interesujące jest, że nie dzwoni. Nagle przestaje dzwonić i już. Pytanie: dlaczego? Czyżby dowiedział się, że jest pani bezpieczna w Londynie.
Jodie chciała coś powiedzieć, powstrzymała się w ostatniej chwili. Milczała.
– Rozumiem, że to odpowiedź przecząca – rzekł Deerfield. – Obawiała się pani Petrosjana, więc powiedziała ludziom w biurze, żeby nie rozgłaszali, dokąd pani jedzie. Jeśli chodzi o Reachera, mógł wiedzieć tylko tyle, że nadal jest pani w mieście. Ale on nagle przestaje się niepokoić. Nie wie, że jest pani bezpieczna w Londynie, ale może wie, że jest pani bezpieczna z jakiegoś innego powodu. Może wie, że Petrosjan niedługo już zabawi na tym świecie?
Jodie wbiła wzrok w podłogę.
– Jest cwanym facetem. Moim zdaniem poprosił jakiegoś kumpla, żeby wsadził kij w mrowisko w Chinatown, a potem usiadł sobie wygodnie i czekał, aż tongi zrobią to, co zwykły robić, kiedy ktoś je zaczepi. No i oczywiście wyobraża sobie, że jest bezpieczny. Wie, że nigdy nie znajdziemy jego pracowitego przyjaciela, liczy na to, że Chińczycy pary z gęby nie puszczą, nie ma mowy. Wie dokładnie, że kiedy starego Petrosjana popieszczą maczetą, on będzie bezpiecznie zamknięty w pokoju w Quantico. Jest cwany.
Jodie milczała.
– Ale jest bardzo pewnym siebie facetem – powiedział Deerfield. – Przestał dzwonić dwa dni przedtem, nim Petrosjan kopnął w kalendarz.
W kuchni panowała cisza. Deerfield spojrzał na Reachera.
– To co, trafiłem w dziesiątkę? Reacher wzruszył ramionami.
– A dlaczego ktoś miałby przejmować się Petrosjanem? Deerfield się uśmiechnął.
– Och, oczywiście, o tym nie piśniemy słówka. Nie możemy. Nigdy nie przyznamy że Blake choćby wspomniał coś na ten temat. Ale, jak powiedziałem pani Jacob, kto ma informacje, ten ma władzę. Muszę ze stuprocentową pewnością wiedzieć, co tu właściwie jest grane. Jeśli to ty wsadziłeś kij w mrowisko, powiedz, to może poklepię cię po ramieniu, pogratuluję dobrej roboty. Ale jeśli, przypadkiem, to jakiś poważny spór, nie możemy przejść nad tym do porządku dziennego.
– Nie wiem, o czym mówisz – powiedział Reacher.
– Więc dlaczego przestałeś dzwonić do pani Jacob?
– To moja sprawa.
– Nie. To sprawa nas wszystkich. Z pewnością to sprawa pani Jacob, prawda? Moja też. Dlatego powiedz mi wszystko. I nie myśl sobie, że jesteś już taki czysty jak niemowlę, Reacher. Petrosjan to była kupa gówna, wszyscy się z tym zgodzimy, ale nie przestał przez to być ofiarą. A tobie tak czy inaczej możemy załatwić całkiem przyzwoity motyw na podstawie zeznań dwojga wiarygodnych świadków tego, co tamtej nocy zdarzyło się w alejce. Nazwiemy to na przykład: „zmową przestępczą z osobą nieznaną”. Jeśli dobrze przygotujemy sprawę, grozi ci do dwóch lat i czekasz na proces. Oczywiście przysięgli mogą cię puścić, ale powiedzmy sobie szczerze: nikt z nas nie wie, do czego zdolni są przysięgli.
Reacher milczał. Jodie wstała.
– Powinien pan wyjść, panie Deerfield – powiedziała. – Ciągle jestem jego prawniczką, a to nie jest właściwe miejsce na prowadzenie tego rodzaju rozmowy.
Deerfield skinął głową. Rozejrzał się dookoła, obejrzał sobie kuchnię, jakby dopiero teraz ją zobaczył.
– Ależ oczywiście, pani Jacob. Zapewne kiedyś, w przyszłości, będziemy zmuszeni kontynuować tę rozmowę w odpowiedniejszym miejscu. Może jutro, może w przyszłym tygodniu, może w przyszłym roku? Jak słusznie zauważył pan Blake, wiemy, gdzie oboje mieszkacie.
Obrócił się w miejscu, jego buty zgrzytnęły donośnie w panującej ciszy. Słyszeli, jak idzie przez pokój dzienny, jak drzwi mieszkania otwierają się i zamykają.
– Więc wyeliminowałeś Petrosjana? – spytała Jodie.
– Nawet się do niego nie zbliżyłem – odparł Reacher. Jodie potrząsnęła głową.
– Takie gadanie zostaw dla FBI, dobrze? Zaaranżowałeś to, sprowokowałeś, załatwiłeś, jak tam to się właściwie nazywa. Wyeliminowałeś Petrosjana tak skutecznie, jakbyś stał obok niego z naładowanym pistoletem.
Reacher milczał.
– A mówiłam, żebyś tego nie robił. Reacher nadal milczał.
– Deerfield wie, że to zrobiłeś.
– Nie może nic udowodnić.
– To akurat nie ma najmniejszego znaczenia. Naprawdę nie potrafisz tego zrozumieć? Wystarczy, żeby spróbował ci to udowodnić! I wcale nie żartuje z tymi dwoma latami więzienia. Podejrzenie o udział w wojnie gangów? Z czymś takim sądy udzielą mu całkowitego poparcia. Odmowa zwolnienia za kaucją, odroczenia… oskarżyciele będą grali w jego drużynie. To nie była czcza pogróżka. Teraz ma cię w garści. Wiedziałam, że tak będzie. Uprzedzałam.
Reacher milczał.
– Dlaczego to zrobiłeś? Wzruszył ramionami.
– Jest mnóstwo powodów. Po prostu zaszła taka potrzeba. Na długą chwilę zapadła cisza.
– Czy ojciec zgodziłby się z tobą? – spytała Jodie.
– Leon? – Reacher wrócił pamięcią do fotografii w kopercie Cozo. Fotografii dzieł Petrosjana. Martwe kobiety, pokazane na zdjęciach w sam raz na rozkładówkę. Brakujące kawałki, wsadzone w nie przedmioty. – Chyba żartujesz. Leon zgodziłby się ze mną natychmiast!
– A czy posunąłby się do tego, żeby zrobić to, co ty zrobiłeś?
– Prawdopodobnie. Jodie skinęła głową.
– Rzeczywiście. Prawdopodobnie by to zrobił. Ale rozejrzyj się dookoła, dobrze?
– Na co mam patrzeć?
– Na wszystko. Co widzisz? Reacher rozejrzał się dookoła posłusznie.
– Mieszkanie – powiedział. Skinęła głową.
– Moje mieszkanie.
– Więc?
– Czy ja się tu wychowałam?
– Oczywiście, że nie.
– Więc gdzie się wychowałam? Reacher wzruszył ramionami.
– Wszędzie. W bazach. Jak ja. Jodie skinęła głową.
– Gdzie się poznaliśmy?
– Przecież wiesz gdzie. W Manili. W bazie.
– Pamiętasz ten bungalow?
– Jasne, że pamiętam. Jodie znów skinęła głową.
– Ja też. Mały, śmierdzący i wszędzie pełno karaluchów wielkich jak moje dłonie. I wiesz co? To było najwspanialsze miejsce, w jakim mieszkałam jako dziecko.
– Więc?
Gestem wskazała mu teczkę, skórzaną, pojemną, wypełnioną prawniczymi papierami, opartą o ścianę przy kuchennych drzwiach.
– Co to jest? – spytała.
– Twoja teczka.
– No właśnie. Nie strzelba, nie karabin, nie miotacz ognia.
– Więc?
– Nie korzystam z kwater bazy. Mam mieszkanie na Manhattanie. Noszę teczkę zamiast broni żołnierza piechoty.
Reacher skinął głową.
– Przecież wiem – powiedział.
– Ale czy wiesz dlaczego?
– Chyba dlatego, że chcesz.
– Dokładnie tak. Tego chcę. To był świadomy wybór, mój wybór. Dorastałam w armii tak jak ty. Mogłam wstąpić do armii, gdybym tego chciała, tak jak ty wstąpiłeś. Ale nie chciałam. Wolałam szkołę, studia prawnicze. Chciałam pracować w wielkiej firmie, zostać wspólniczką. A dlaczego?
– Dlaczego?
– Bo chciałam żyć w świecie, którym rządzą zasady.
– Armią rządzi mnóstwo zasad.
– Złych zasad, Reacher. Ja chciałam zasad cywilizowanych. Cywilizowanych!
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Chcę przez to powiedzieć, że wiele lat temu rzuciłam wojsko i nie chcę teraz do niego wrócić.
– Nie wróciłaś do wojska.
– Ale przez ciebie mam wrażenie, że wróciłam. Że wróciłam do czegoś, co jest gorsze od wojska. Choćby ta sprawa z Petrosjanem. Nie chcę żyć w świecie rządzącym się zasadami takimi jak te. I dobrze o tym wiesz.
– Więc co powinienem zrobić?
– Przede wszystkim nie powinieneś w ogóle się w to wplątywać. Tego wieczoru, w restauracji… no, powinieneś wyjść i wezwać policję. Tak tu postępujemy.
– Tu?
– W cywilizowanym świecie.
Reacher usiadł na kuchennym stołku, oparł ramiona na kuchennym blacie. Rozstawił palce, położył dłonie płasko; blat wydał mu się zimny w dotyku. Zrobiono go z jakiegoś rodzaju granitu, szarego, lśniącego, wypolerowanego tak, by ukazywał zamknięte w nim kryształki kwarcu. Krawędzie i narożniki wykończono w perfekcyjne ćwierćokręgi. Miał dwa i pół centymetra grubości i najprawdopodobniej kosztował fortunę. Był produktem cywilizacji. Należał do tego właśnie, cywilizowanego świata, którego mieszkańcy godzą się pracować czterdzieści godzin albo sto, albo i dwieście, a potem wymieniają wynagrodzenie za pracę na przedmioty, mając nadzieję, że upiększą kuchnie w swoich drogich, starych, odremontowanych budynkach, w swoich mieszkaniach, z których patrzą z wysoka na Broadway.
– Dlaczego przestałeś dzwonić? – spytała Jodie.
Reacher spojrzał na swoje dłonie spoczywające na polerowanym granitowym blacie jak brudne, obnażone korzenie małych drzew.
– Uznałem, że jesteś bezpieczna – powiedział. – Uznałem, że gdzieś się ukrywasz.
– Uznałeś – powtórzyła. – Uznałeś, ale nie wiedziałeś na pewno.
– Założyłem. Zająłem się Petrosjanem i założyłem, że ty zajmiesz się sobą. Uznałem, że znamy się wystarczająco dobrze, by móc przyjąć takie założenie.
– Jakbyśmy byli towarzyszami broni – powiedziała cicho Jodie. – Z tej samej jednostki, powiedzmy major i kapitan. Wykonujemy niebezpieczną misję i w pełni polegamy na sobie, wiemy, że każdy z nas wzorowo wykona swoją pracę.
Reacher skinął głową.
– Dokładnie tak.
– Ale ja nie jestem panią kapitan. Nie służę w jednostce. Jestem prawniczką. Nowojorską prawniczką, samotną, przestraszoną, wplątaną w coś, w co absolutnie nie chcę być wplątana.
Reacher znów skinął głową.
– Bardzo mi przykro – powiedział.
– A ty nie jesteś majorem. Już nie. Jesteś cywilem. Najwyższy czas, żebyś to wreszcie zrozumiał.
Reacher skinął głową w milczeniu.
– Bo to jest właśnie ten największy problem, nie uważasz? Oboje mamy ten sam problem. Przez ciebie wplątuję się w coś, w co nie chcę być wplątana, a ty przeze mnie wplątujesz się w coś, w co nie chcesz być wplątany. W cywilizowany świat: dom, samochód, zwykłe, normalne rzeczy…
Reacher nadal milczał.
– Najprawdopodobniej to ja popełniłam błąd – przyznała Jodie. – Chciałam tego, mój Boże, tak bardzo tego chciałam i teraz trudno byłoby mi przyznać, że może ty nie chcesz.
– Chcę ciebie – powiedział Reacher. Jodie skinęła głową.
– Wiem. I ja chcę ciebie. Wiesz o tym. Ale czy któreś z nas chce żyć życiem tego drugiego?
Stary demon włóczęgów przebudził się, poderwał, krzyczał w jego głowie, wrzeszczał jak kibic. „Powiedziała to! Powiedziała! Nazwała problem, problem został nazwany, problem istnieje! Masz szansę, więc ją wykorzystaj! No już! Natychmiast!”.
– Nie wiem – odparł Reacher.
– Musimy o tym porozmawiać.
Ale nie mieli już szansy rozmawiać, nie wtedy, bo odezwał się domofon, dzwonił tak natrętnie, jakby tam, na ulicy, ktoś oparł się na przycisku. Jodie wstała. Odblokowała zamek drzwi klatki schodowej, a potem przeszła do pokoju dziennego i tam czekała na gościa. Reacher nie ruszył się ze stołka przy granitowym blacie, przyglądał się iskierkom kwarcu przeświecającym między jego palcami. Czuł, jak zatrzymuje się winda, słyszał, jak otwierają się drzwi mieszkania, słyszał też szybkie, lekkie kroki w pokoju dziennym, a potem w kuchni pojawiła się Jodie, a obok niej stanęła Lisa Harper.