Zwolnili go tuż po trzeciej rano. Jodie była niespokojna, rozdarta między chęcią pozostania przy nim a koniecznością powrotu do biura, gdzie roboty miała na całą noc. Przekonał ją, żeby uspokoiła się i jednak wróciła do pracy. Jeden z miejscowych agentów odwiózł ją na Wall Street. On sam odzyskał wszystko, co miał, z wyjątkiem pliku dolarów, po czym do Garrison odwiózł go drugi miejscowy agent. Ten to umiał docisnąć – dziewięćdziesiąt kilometrów pokonał w czterdzieści siedem minut. Na desce rozdzielczej miał czerwoną lampkę podłączoną do gniazda zapalniczki, migała przez całą drogę. Światła reflektorów przebijały mgłę. Był środek nocy, ciemnej i zimnej, jechali wilgotną, śliską drogą. I przez całą drogę facet nie odezwał się ani słowem. Po prostu pruł przed siebie, potem zahamował przy końcu podjazdu, a później odjechał, gdy tylko za pasażerem zamknęły się drzwi. Reacher przyglądał się migającemu światełku, tonącemu w płynącej od rzeki mgle, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku domu.
Odziedziczył ten dom po Leonie Garberze, ojcu Jodie i swym dawnym dowódcy. Na początku owego lata przeżył tydzień prawdziwych niespodzianek, zarówno dobrych, jak i złych. Znów spotkał Jodie, dowiedział się, że była zamężna i rozwiodła się, że stary Leon nie żyje, że dom jest jego. Kochał się w Jodie od piętnastu lat, od ich pierwszego spotkania w bazie na Filipinach.
Miała wówczas piętnaście lat; pączek rozkwitający dopiero w kwiat wspaniałej kobiecości, poza tym córka dowódcy, więc zdeptał uczucia, skruszył je, schował głęboko niczym wstydliwy sekret, nie pozwolił, by oglądały światło dnia. Uważał, że tymi uczuciami ją zdradza i że zdradza Leona, a Leona nigdy nie ośmieliłby się zdradzić, nawet myśleć o tym nie warto, bo Leon był zwyczajnym może, może prostym, ale najwspanialszym z mężczyzn i kochał go niczym własnego ojca. Co czyniło Jodie jego siostrą, a takimi uczuciami nie obdarza się siostry.
Przypadek przywiódł go na pogrzeb Leona, znów spotkał Jodie na swej drodze, przez kilka dni wymieniali ze sobą po kilka niezręcznych, niewiele znaczących zdań, aż w przypływie odwagi Jodie wyznała, że czuła to co on, ale ukrywała z powodów, które były lustrzanym odbiciem jego powodów. Dla niego było to coś jak grom z jasnego nieba, wspaniały przebłysk oślepiającego szczęścia w tym tygodniu wielkich niespodzianek.
Tak więc nieoczekiwane spotkanie Jodie było dobrą niespodzianką, śmierć Leona złą, co do tego nie ma żadnych wątpliwości, a spadek w postaci domu i dobrą, i złą niespodzianką. Miał on swą konkretną wartość: dobre pół miliona dolarów. Stał dumnie nad rzeką Hudson, naprzeciw West Point i był wygodny, ale prezentował sobą poważny problem. Kotwiczył go, przykuwał do miejsca w sposób wyjątkowo dla niego niewygodny. Unieruchomienie sprawiało, że czuł się zagubiony. Przez całe życie przemieszczał się to tu, to tam; przebywanie gdzieś dłużej natychmiast go dezorientowało. No i jeszcze nigdy nie mieszkał w domu. Żołnierskie koszary, domki podoficerów i motele to było jego naturalne środowisko. W niego wrósł, w nim zapuścił korzenie.
Idea posiadania czegoś niepokoiła go. W całym swym życiu nigdy nie miał więcej niż mieściło się w kieszeniach. Jako chłopiec miał kij baseballowy i niewiele więcej. Jako człowiek dorosły spędził kiedyś siedem lat, nie mając nic swojego oprócz butów, które wolał od tych przyznawanych przez Departament Obrony. Potem kobieta kupiła mu portfel z plastikowym okienkiem, w które włożyła swoje zdjęcie. Stracił kontakt z kobietą, wyrzucił jej zdjęcie, ale portfel zatrzymał. Pozostałe sześć lat odsłużył jako właściciel butów i portfela. Po odejściu z armii doszła jeszcze szczoteczka do zębów. Plastikowa, składająca się na pół, można było wsadzić ją do kieszeni jak długopis. Miał też zegarek. Wojskowy, więc najpierw był ich, ale potem dopiero stał się jego, bo nie kazali mu go zwrócić. To wszystko. Buty na nogach, ciuchy na grzbiecie, drobne w kieszeni spodni, banknoty w portfelu, szczoteczka do zębów w kieszeni koszuli, zegarek na przegubie ręki.
A teraz miał jeszcze dom. Dom to rzecz skomplikowana. Wielka, trudna, rzeczywista, namacalna. Zaczyna się od piwnicy. Piwnica jest ogromna, ciemna, ma betonową podłogę i betonowe ściany. Legary podłogowe wiszą nad głową jak kości. Są w niej rury, kable i maszyny. Kocioł centralnego ogrzewania. Gdzieś tam, zakopany w ziemi, jest zbiornik na olej opałowy. I studnia, z której czerpie się wodę, Wielkie okrągłe rury przebijają ścianę, to system kanalizacyjny. Wszystko funkcjonuje jak wielka niezależna maszyna, a on nie wiedział, jak funkcjonuje.
Na górze było już nieco normalniej: mnóstwo pokojów, sympatycznie podniszczonych i zabałaganionych. Ale wszystkie miały swoje sekrety. Niektóre z włączników światła nie działały. Jedno z okien nie dawało się otworzyć. Kuchenny piec nie nadawał się do użytku, był zbyt skomplikowany. A w nocy dom nie przestawał trzeszczeć, przypominając mu, że rzeczywiście istnieje i trzeba o im myśleć.
Dom istniał także poza strefą fizyczną. Był jestestwem biurokratycznym. Pocztą przyszło coś o „tytule własności”. Trzeba było rozważyć sprawę ubezpieczenia. I zapłacić podatki: miejski, szkolny, inspekcja, wycena. I jeszcze zapłacić za wywóz śmieci. Ktoś pisał coś o ustalonym terminie dostawy gazu. Tego rodzaju pocztę trzymał w szufladzie w kuchni.
Do domu kupił tylko jedną rzecz: wkład złotego koloru, do filtra starej maszynki do kawy Leona. Uznał, że to prostsze rozwiązanie niż bieganie do sklepu po papierowe filtry. Tego ranka, dziesięć po czwartej, nasypał do niego kawy z puszki, nalał wody i włączył maszynkę. Wymył kubek, postawił go na blacie. Był przygotowany. Usiadł na stołku, oparł łokcie na stole, podparł nimi głowę i patrzył, jak brązowy płyn wypełnia szklany zbiorniczek. To była stara maszynka, niezbyt wydajna, pewnie w środku zgromadziło się sporo osadu, zaparzenie w niej kawy trwało zazwyczaj pięć minut. Gdzieś około czwartej z tych pięciu usłyszał zwalniający pod domem samochód: syk opon na mokrej nawierzchni podjazdu, zgrzyt na asfalcie. Jodie nie wytrzymała w pracy – pomyślał. Ta nadzieja trwała może półtorej sekundy, póki samochód nie wyjechał zza zakrętu, a on przez kuchenne okno nie dostrzegł błysku czerwonej lampy, to zapalającej się, to gasnącej. Czerwony promień przemykał z lewej do prawej, z lewej do prawej, przebijając warstwę nadrzecznej mgły, a potem znikł, a warkot silnika umilkł. Otworzyły się drzwi, rozległy kroki. Dwoje ludzi. Drzwiczki samochodu zamknęły się z trzaskiem. Reacher wstał, zgasił kuchenne światło. Wyjrzał przez okno. Dwie niewyraźne ludzkie sylwetki, ludzie próbujący przebić wzrokiem mgłę, szukający śladu ścieżki prowadzącej do jego drzwi frontowych. Wrócił na stołek i słuchał żwiru zgrzytającego im pod nogami.
Zadzwonili do drzwi.
W przedpokoju znajdowały się dwa kontakty. Jeden z nich zapalał lampę na ganku, ale nie wiedział który. Zaryzykował i wygrał; półkolista szybka u góry drzwi wejściowych rozjarzyła się słabym blaskiem. Reacher otworzył drzwi. Lampa na ganku rzucała wąskie pasmo światła, żarówka oprawiona była w grube, zabarwione na żółto szkło. Świeciła z wysoka, po prawej. Światło padało najpierw na Blake’a, a potem na te części ciała Julii Lamarr, które nie znajdowały się w jego cieniu. Twarz Blake’a nie zdradzała nic oprócz napięcia, na twarzy Lamarr pozostał wyraz wrogości i pogardy.
– Nie śpisz – powiedział Blake. Było to twierdzenie, nie pytanie.
Reacher skinął głową.
– Dobrze, wejdźcie – powiedział.
Lamarr potrząsnęła głową. Żółte światło zabłysło na jej włosach.
– Raczej nie – powiedziała.
Blake przestąpił z nogi na nogę.
– Jest tu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy pogadać? Zjeść śniadanie?
– O wpół do piątej? – odpowiedział pytaniem Reacher. – Nie, tutaj nie.
– Może porozmawiamy w samochodzie? – zaproponowała Lamarr.
– Nie.
Impas. Lamarr patrzyła w bok, Blake przestępował z nogi na nogę.
– Wejdźcie – powtórzył Reacher. – Właśnie zaparzyłem kawę.
Obrócił się, poszedł do kuchni. Wyjął z szafki jeszcze dwa kubki. Opłukał je z kurzu pod zlewem. Podłoga zaskrzypiała; Blake wszedł pierwszy, dopiero potem usłyszał lżejsze kroki Lamarr. Stuknęły zamykane drzwi.
– Może być tylko czarna – rzekł głośno. – Obawiam się, że w tym domu nie ma ani mleka, ani cukru.
– Czarna wystarczy – zapewnił Blake. Stał w drzwiach kuchennych. Przekroczył próg i przesunął się w bok, nie chciał wchodzić głębiej, naruszać prywatności. Lamarr zatrzymała się obok niego. Rozglądała się po kuchni, nie kryjąc zainteresowania.
– Ja dziękuję – powiedziała.
– Napij się kawy, Julio. Mamy za sobą długą noc.
Było to coś pomiędzy poleceniem a manifestacją ojcowskiej troski; Reacher spojrzał na Blake’a zaskoczony i napełnił trzy kubki. Wziął swój, oparł się o kuchenny blat. Czekał.
– Musimy porozmawiać – powiedział Blake.
– Kim była trzecia ofiara?
– Nazywała się Lorraine Stanley. Sierżant kwatermistrzostwa.
– Gdzie?
– Służyła gdzieś tam, w Utah. Znaleziono ją zamordowaną w Kalifornii. Dziś rano.
– Ten sam modus operandi? Blake skinął głową.
– Identyczny pod każdym względem.
– Ta sama historia?
Blake skinął głową po raz drugi.
– Skarżyła się na napastowanie, wygrała sprawę, a i tak odeszła z wojska.
– Kiedy?
– Jeśli chodzi o skargę, złożyła ją dwa lata temu. Poszła do cywila rok temu. I tak mamy trzy na trzy. Wierz mi, związki z armią nie są przypadkowe.
Reacher wypił łyk kawy. Wydała mu się słaba, nieświeża, maszynka z pewnością zarośnięta była pokładami minerałów. Zapewne istniał jakiś sposób na jej oczyszczenie.
– Nigdy o niej nie słyszałem – powiedział. – Nigdy nie służyłem w Utah.
Blake znów skinął głową.
– Możemy gdzieś pogadać? – spytał.
– Przecież gadamy, nie?
– A możemy gdzieś usiąść?
Reacher skinął głową, oderwał się od kuchennego blatu, przeprowadził gości do pokoju dziennego. Postawił kubek na niskim stoliku, podniósł zasłony, wpuszczając do środka czerń nocy. Okna wychodziły na zachód, na rzekę; minie dobrych kilka godzin, nim niebo z tej strony zacznie się rozjaśniać.
Trzy sofy, ustawione w podkowę, stały przed kominkiem wypełnionym popiołem z zeszłej zimy; widok wesoło trzaskającego w nim ognia pożegnał ojca Jodie. Blake usiadł twarzą do okna, Reacher naprzeciw niego. Obserwował Lamarr, siadającą przodem do kominka, walczącą z krótką spódnicą. Jej skóra miała odcień popiołu.
– Obstajemy przy naszym profilu – powiedziała.
– No to gratulacje.
– Jest dokładnie taki jak ty.
– Myślisz, że to prawdopodobne? – spytał Blake.
– Co? – odpowiedział pytaniem Reacher.
– Że chodzi o żołnierza?
– Pytasz mnie, czy żołnierz może być zabójcą? Blake skinął głową.
– Masz na ten temat własne zdanie?
Moim zdaniem to cholernie głupie pytanie. Może jeszcze spytasz, czy dżokej umie jeździć konno?
Zapadła cisza, tylko w piwnicy rozległo się stłumione „łup” zapalającego się pieca i zaraz potem trzaski przewodów centralnego ogrzewania, rozgrzewających się, ocierających o legary podłogi pod ich stopami.
– Byłeś prawdopodobnym podejrzanym, jeśli chodzi o dwie pierwsze ofiary – rzekł Blake.
Reacher nie odpowiedział.
– Stąd obserwacja – wyjaśnił Blake.
– Czy to przeprosiny? – spytał Reacher.
– Chyba tak – przyznał Blake, kiwając głową.
– Dlaczego mnie zgarnęliście? Blake wyglądał na zawstydzonego.
– Chyba chcieliśmy wykazać się jakimiś postępami.
– Chcieliście wykazać się postępami, zgarniając niewłaściwego faceta? Tego nie kupuję.
– Już przeprosiłem – przypomniał mu Blake. Kolejna chwila ciszy.
– Macie kogoś, kto znał wszystkie trzy? – spytał Reacher.
– Jeszcze nie – odparła Lamarr.
– Zastanawiamy się teraz, czy wcześniejszy kontakt osobisty rzeczywiście jest taki ważny – powiedział Blake.
– Parę godzin temu zastanawialiście się nad tym, jaki jest ważny. Opowiadaliście mi nawet, jakim to byłem ich dobrym przyjacielem, jak pukam do drzwi, a one zaraz wpuszczają mnie do domu…
– Nie ty – przerwał mu Blake. – Ktoś taki jak ty, to wszystko. Teraz zastanawiamy się nad tym, czy przypadkiem nie popełniliśmy błędu. Facet szuka ofiar wśród pewnej kategorii osób, prawda? Kobiet składających skargę na napastowanie seksualne, a następnie odchodzących z armii. Niewykluczone, że nie znają go osobiście. Może jest ze znanej im kategorii? Jak na przykład żandarmeria?
Reacher się uśmiechnął.
– I teraz znów myślicie, że to ja, tak? Blake potrząsnął głową.
– Nie. Nie byłeś w Kalifornii.
– Zła odpowiedź, Blake. To nie byłem ja, ponieważ nie jestem mordercą.
– Nigdy nikogo nie zabiłeś? – Lamarr zadała to pytanie tak, jakby z góry znała odpowiedź.
– Tylko tych, których trzeba było zabić. Teraz przyszła jej kolej na uśmiech.
– Jak powiedziałam, trzymamy się naszego profilu. To jakiś zadufany w sobie sukinsyn. Jak ty.
Reacher uchwycił spojrzenie, jakim obrzucił ją Blake: na pół poparcie, na pół dezaprobata. Kuchenne światło padające z korytarza oświetlało ją od tyłu, zmieniało jej włosy w słabą aureolę; przez co głowa agentki przypominała głowę śmierci. Blake pochylił się do przodu, w ten sposób próbował skupić uwagę Reachera na sobie.
– Chcę przez to powiedzieć, że uważamy, że sprawca prawdopodobnie jest lub był żandarmem.
Reacher oderwał spojrzenie od Lamarr, wzruszył ramionami.
– Wszystko możliwe – powiedział. Blake skinął głową.
– I wiesz, w zasadzie to rozumiemy. Lojalność wobec służby sprawia, że trudno ci to zaakceptować.
– Szczerze mówiąc, zdrowy rozsądek sprawia, że trudno to zaakceptować.
– W jakim sensie?
– Chyba uważasz, że sposób działania sprawcy w jakiś sposób opiera się na przyjaźni i zaufaniu. A nikt w wojsku nie ufa żandarmerii. Z mojego doświadczenia wynika też, że nikt za nią nie przepada.
– Powiedziałeś nam, że Rita Scimeca zapamiętałaby cię jako przyjaciela.
– Ja byłem inny. Starałem się. Takich jest niewielu.
I znów zapadła cisza. Mgła tłumiła dźwięki, przykrywała dom jak koc. Woda hałasowała, przeciskając się przez kaloryfery.
– Pracujemy według pewnego planu – ciągnął Blake. – Jak wspomniała Julia, trzymamy się naszych technik, a z tego, co mamy, wynika, że sprawy mają coś wspólnego z armią. Kategoria ofiary jest o wiele za wąska, by można mówić o przypadku.
– I?
– Można powiedzieć, że z samej zasady Biuro i wojsko niezbyt dobrze się ze sobą zgadzają.
– A to mi nowina. Ludzie, z kim wy się w ogóle zgadzacie!? Blake skinął głową. Miał na sobie drogi garnitur, nieczyszczony od nowości. Wyglądał nieco niezręcznie, jak uniwersytecki trener futbolu na spotkaniu absolwentów.
– Nikt się z nikim nie zgadza. Sam dobrze wiesz, że wszyscy rywalizują ze wszystkimi. Zdarzyło ci się współpracować z cywilnymi agencjami, kiedy jeszcze służyłeś?
Reacher nie odpowiedział.
– No więc wiesz, jak to jest. Wojsko nienawidzi Biura, Biuro nienawidzi CIA i w ogóle wszyscy nienawidzą wszystkich.
Odpowiedziała mu cisza.
– Potrzebujemy łącznika.
– Co?
– Doradcy. Kogoś, kto by nam pomógł. Reacher wzruszył ramionami.
– Nie znam nikogo odpowiedniego. A sam zbyt dawno odszedłem.
Zapadła cisza. Reacher dopił kawę, odstawił kubek na stolik.
– Nadawałbyś się – powiedział Blake.
– Ja?
– Tak, ty. Przecież ciągle wiesz, co jest grane.
– Nie ma mowy.
– Dlaczego nie ma mowy? Reacher potrząsnął głową.
– Bo nie.
– Ale mógłbyś?
– Tak, ale nie chcę.
– Mamy twoje akta. Byłeś cholernie dobrym śledczym, póki służyłeś.
– To już historia.
– Pewnie nadal masz przyjaciół. Ludzi, którzy cię pamiętają. A może i ludzi, którzy coś ci zawdzięczają?
– Niewykluczone.
– Mógłbyś nam pomóc.
– Zapewne, ale nic z tego.
Reacher rozparł się na sofie. Położył na oparciu ramiona, wyprostował nogi.
– Nic nie czujesz? – spytał go Blake. – Do tych kobiet, które zostały zabite? To się nie powinno zdarzyć, prawda?
– W armii jest milion ludzi. Ja służyłem trzynaście lat. Przez ten czas kadry zmieniły się… może dwukrotnie? Więc powiedzmy, że ze mną służyły dwa miliony ludzi. Wydaje się oczywiste, że kilku z nich zginie, zostanie zabitych. Tak jak kilku z nich wygra na loterii. Nie mogę się martwić o wszystkich.
– Znałeś Callan i Cooke. Lubiłeś je.
– Lubiłem Callan.
– To pomóż nam złapać jej zabójcę.
– Nie.
– Proszę.
– Nie.
– Proszę cię o pomoc.
– Nie.
– Ty sukinsynu – powiedziała Lamarr. Reacher spojrzał na Blake’a.
– I ty na serio myślisz, że zechcę z nią pracować. Czy ona nie potrafi znaleźć dla mnie innego określenia niż „ty sukinsynu”?
– Julio, zrób nam kawy – powiedział Blake.
Lamarr zaczerwieniła się, zacisnęła wargi, lecz jednak wstała z sofy, z wysiłkiem, i poszła do kuchni. Blake się wyprostował. Mówił cicho.
– Jest spięta. Odpuść jej choć trochę.
– Mam jej odpuścić? – zdziwił się Reacher. – A niby czemu? Siedzi w moim domu, pije moją kawę i jeszcze wyzywa mnie od najgorszych.
– Ofiary należą do bardzo specyficznej kategorii, prawda?
I może mieści się w tej kategorii mniej ludzi, niż przypuszczasz. Kobiety wnoszące skargę za napastowanie seksualne, a następnie porzucające służbę, prawda? Powiedziałeś „setki, może tysiące”, ale Departament Obrony mówi coś innego: dziewięćdziesiąt jeden. Tylko dziewięćdziesiąt jeden kobiet spełnia te warunki.
– Więc?
– Wydaje nam się, że gość ma ochotę zająć się wszystkimi. Musimy założyć, że będzie zabijał, póki go nie złapiemy. Jeśli go złapiemy. Trzy już załatwił.
– Więc?
– Siostra Julii jest jedną z pozostałych osiemdziesięciu ośmiu. Kolejna chwila ciszy, przerywanej tylko jakże domowymi odgłosami dobiegającymi z kuchni.
– Julia się boi – ciągnął Blake. – Nie przesadnie, do paniki brakuje jej, moim zdaniem, sporo, bo jeden do osiemdziesięciu ośmiu to niezłe szanse, ale nawet niezłe szanse nie przeszkadzają jej traktować sprawy osobiście.
Reacher powoli kiwnął głową.
– W takim razie nie powinna pracować nad tą sprawą. Jest zaangażowana osobiście.
Blake wzruszył ramionami.
– Nalegała. Ja podejmowałem decyzję. Jestem z niej zadowolony. Presja pomaga osiągać rezultaty.
– Nie w jej wypadku. Jest nieobliczalna.
– Ale jest też moim najlepszym specjalistą od portretów psychologicznych. De facto to ona prowadzi sprawę. Potrzebuję jej, czy jest zaangażowana czy nie. Ona potrzebuje ciebie jako łącznika, ja potrzebuję rezultatów, więc odpuść jej choć trochę.
Skończył, usiadł wygodniej; tłusty starszy mężczyzna źle czujący się w garniturze, pocący się w nocnym chłodzie. „Potrzebuję rezultatów”. Reacher nie miał problemu z ludźmi potrzebującymi rezultatów, ale nic nie powiedział. To była długa chwila ciszy. A potem w pokoju pojawiła się Lamarr z dzbankiem kawy. Znów była blada. Opanowała się.
– Upieram się przy moim profilu – powiedziała. – Nasz człowiek to ktoś dokładnie taki jak ty. Być może to ktoś, kogo znałeś. Może ktoś, z kim pracowałeś. Reacher zmierzył ją spojrzeniem.
– Przykro mi z powodu twojej sytuacji osobistej – powiedział.
– Nie chcę twojej sympatii. Chcę złapać faceta.
– No, to powodzenia.
Lamarr pochyliła się, nalała kawy do kubka Blake’a, podeszła do Reachera.
– Dziękuję – powiedział Reacher.
– Pomożesz nam? – spytała. Reacher potrząsnął głową.
– Nie.
Odpowiedziało mu milczenie.
– A funkcja doradcy? – spytał Blake. – Tylko konsultacje, nic więcej. Głęboka znajomość środowiska.
Reacher znowu potrząsnął głową.
– Nie. Nie jestem zainteresowany.
– W takim razie rola stuprocentowo bierna? Udział w burzach mózgów. Mamy wrażenie, że potrafiłbyś zbliżyć się do tego faceta. Albo przynajmniej do typu faceta.
– Nie moja broszka – powiedział Reacher obojętnie. Kolejna chwila ciszy.
– Dasz się zahipnotyzować? – spytał Blake.
– Zahipnotyzować? Po co?
– Może przypomnisz sobie coś zakopanego głęboko w pamięci. No wiesz, jakiś gość rzucający groźby, wygłaszający nieprzychylne komentarze. Coś, na co w swoim czasie nie zwróciłeś szczególnej uwagi. Może ci się przypomni, a mu zdołamy coś z tego złożyć.
– Nadal hipnotyzujecie?
– Czasami – odpowiedział Blake. – Hipnoza bywa pomocna. Julia jest ekspertem. Ona by to zrobiła.
– W takiej sytuacji nie, dziękuję. Nie wykluczam, że zmusiłaby mnie do spaceru Piątą Aleją. Nago.
Kolejna chwila ciszy. Blake odwrócił wzrok, tylko na moment, i znów spojrzał Reacherowi w oczy.
– Spróbuję po raz ostatni – powiedział. – Biuro prosi cię o pomoc. Bez przerwy zatrudniamy jakiś doradców. Dostaniesz forsę i wszystko, co ci się należy. Tak czy nie?
– Właśnie dlatego mnie zgarnęliście, co? Blake skinął głową.
– Czasami to działa – powiedział.
– Jak?
Blake zastanawiał się przez chwilę, po czym uznał, że może odpowiedzieć. Reacher patrzył na faceta stosującego całkowitą szczerość jako narzędzie perswazji.
– Wstrząsa ludźmi. No wiesz, kiedy dajemy im odczuć, że są głównymi podejrzanymi, a potem mówimy, że jednak nie, emocjonalna huśtawka sprawia, że rodzi się w nich poczucie wdzięczności. No i chcą nam pomóc.
– Mówisz z doświadczenia? Blake znowu skinął głową.
– To częściej działa, niż nie działa – przyznał. Reacher wzruszył ramionami.
– Nigdy nie zajmowałem się psychologią.
– Można powiedzieć, że psychologia to nasza specjalność.
– Nie uważasz, że to trochę okrutne?
– Biuro robi to, co musi.
– Najwyraźniej.
– A więc tak czy nie?
– Nie.
W pokoju zapanowała cisza.
– Dlaczego?
– Chyba dlatego, że wasza emocjonalna huśtawka na mnie jednak nie podziałała.
– Możesz podać powód formalny? Do akt.
– Powodem formalnym jest pani Lamarr. Pani Lamarr mnie wkurza.
Blake rozłożył ręce w bezradnym geście.
– Przecież wkurzała cię tylko po to, żeby zadziałała huśtawka emocjonalna. Taka technika.
Reacher skrzywił się przeraźliwie.
– No, to jest przesadnie przekonująca. Odsuń ją od sprawy, to może jeszcze raz rozważę twoją propozycję.
Lamarr obrzuciła go wściekłym spojrzeniem. Blake tylko pokręcił głową.
– Tego nie zrobię. Decyzja należy do mnie, nikt nie będzie mi niczego dyktował.
– Czyli moja odpowiedź brzmi: nie. Cisza. Kąciki ust Blake’a opadły.
– Nim przyjechaliśmy do ciebie, rozmawialiśmy z Deerfieldem – powiedział. – Chyba rozumiesz, dlaczego to zrobiliśmy? Grzeczność wymagała. Upoważnił nas do przekazania ci, że jeśli zagrasz w naszej drużynie, Cozo wycofa oskarżenia o wymuszenie.
– Nie obawiam się oskarżenia o wymuszenie.
– A powinieneś. Wymuszanie pod pretekstem ochrony śmierdzi, chyba nie muszę ci tego mówić. Rujnuje biznesy, rujnuje ludziom życie. Jeśli scenariusz Coza się utrzyma, przysięgli, drobni kupcy z Tribeki, znienawidzą cię.
– Nie obawiam się oskarżenia o wymuszenie – powtórzył Reacher. – Załatwię je w sekundę. Bo ja nie dopuściłem do wymuszenia, chyba o tym pamiętasz? Nie ja zacząłem. Dla drobnych kupców z Tribeki będę jak Robin Hood.
Blake skinął głową, opuścił ją, wytarł usta dłońmi.
– Problem w tym, że na oskarżeniu o wymuszanie wcale nie musi się skończyć. Jeden z facetów jest w stanie krytycznym, dowiedzieliśmy się o tym tuż przed wyjazdem z Bellevue. Pęknięcie kości czaszki. Jeśli umrze, będziesz miał sprawę o morderstwo.
Reacher roześmiał się wesoło.
– Nieźle, Blake, całkiem nieźle. Tyle że dziś nikomu nie pękły kości czaszki. Uwierz mi na słowo: gdybym chciał rozwalić komuś łeb, wiem, jak to zrobić. Nic nie zdarzyłoby się przez przypadek. A teraz chętnie wysłucham reszty.
– Reszty czego?
– Reszty pogróżek. Biuro robi to co, musi, nie? Wejdziesz w szarą strefę tak głęboko, jak to konieczne. Zatem posłuchajmy, jakie to straszne pogróżki przygotowaliście.
– My tylko chcemy, żebyś zagrał w naszej drużynie.
– Przecież wiem. I bardzo mnie interesuje, jak daleko gotowi jesteście się posunąć.
– Tak daleko, jak będzie trzeba. Jesteśmy z Biura, Reacher. I działamy pod presją. Nie zamierzamy marnować czasu. Nie mamy go.
Reacher wypił łyk kawy. Smakowała lepiej niż ta, którą sam zaparzył. Może Lamarr zrobiła mocniejszą? Albo słabszą?
– No to pora na złe wiadomości.
– Kontrola urzędu skarbowego.
– Myślisz, że przestraszę się kontroli urzędu skarbowego? Nie mam nic do ukrycia. Jeśli znajdą jakieś dochody, o których zapomniałem, będę im bardzo wdzięczny i tyle. Przydałoby mi się trochę gotówki.
– U twojej dziewczyny też. Reacher znów roześmiał się wesoło.
– Na litość boską, Jodie jest prawniczką z Wall Street. W wielkiej firmie, w której lada chwila może zostać wspólniczką. Załatwi urząd skarbowy jedną ręką, nawet o tym nie myśląc.
– To poważne sprawy, Reacher.
– Nie. Na razie niepoważne. Blake spuścił wzrok.
– Cozo ma na ulicy ludzi. Tajniaków. Petrosjan będzie chciał się dowiedzieć, kto załatwił wczoraj jego chłopaków. Mogą mu podpowiedzieć.
– I co?
– Mogą im zdradzić, gdzie mieszkasz.
– I to ma mnie przestraszyć? Przyjrzyj mi się, Blake. I pomyśl. Na ziemi jest może z dziesięciu ludzi, których powinienem się bać. Wydaje się raczej nieprawdopodobne, żeby twój Petrosjan należał do tej dziesiątki. Jeśli chce mnie odwiedzić, proszę bardzo. Spławię go z powrotem do miasta rzeką. W trumnie.
– Z tego, co słyszałem, facet jest twardy.
– Nie wątpię, że facet jest twardy. Ale czy wystarczająco twardy?
– Cozo twierdzi, że to zboczeniec. W jego egzekucjach zawsze jest jakiś element seksualny. Zawsze zostawia ciała ofiar na widoku, nagie i okaleczone. Dziwaczne. Mężczyźni, kobiety, jemu bez różnicy. Deerfield wszystko nam powiedział. Rozmawialiśmy z nim na ten temat.
– Zaryzykuję. Blake skinął głową.
– Tego się po tobie spodziewaliśmy. Takiej odpowiedzi. Umiemy oceniać charaktery, można powiedzieć, że to nasz zawód. Zadaliśmy więc sobie pytanie, jak zareagujesz na coś innego. Powiedzmy, że Cozo załatwi przeciek, Petrosjan dostanie nazwisko i adres, ale to nie będzie twoje nazwisko ani twój adres, tylko nazwisko i adres twojej przyjaciółki.