23

Prawo stanowi, że wyrok w sprawie o narkotyki musi łączyć się z konfiskatą dóbr, a to oznacza, że nowojorska DEA ma więcej samochodów, niż może wykorzystać nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Wypożycza je więc innym służbom ochrony porządku publicznego, w tym FBI. FBI używa wozów wypożyczonych od DEA, gdy zachodzi konieczność przewiezienia czegoś samochodem, który nie wygląda przesadnie rządowo. Albo gdy chce zachować pełen szacunku dystans między sobą a działalnością w najlepszym razie nieokreśloną. Z tego powodu Cozo odebrał im służbowy samochód ze służbowym kierowcą i rzucił Harper kluczyki do czarnego, rocznego nissana maxima, zaparkowanego w jednym z tylnych rzędów podziemnego parkingu.

– Bawcie się dobrze – powiedział.

Prowadziła Harper. Po raz pierwszy miała okazję prowadzić w Nowym Jorku i trochę się z tego powodu denerwowała. Przejechała kilka przecznic, skręciła w Piątą, powlokła się nią na południe, a wokół niej przemykały, a także hamowały i trąbiły taksówki.

– W porządku, co teraz? – spytała.

Teraz będziemy marnować czas – pomyślał Reacher, a głośno powiedział:

– Bob pojawi się w barze dopiero koło ósmej. Mamy wolne popołudnie.

– Mam wrażenie, że powinniśmy coś robić.

– Nie ma pośpiechu – uspokoił ją Reacher. – Trzy tygodnie to sporo.

– Co robimy?

– Najpierw zjemy śniadanie.


*

Z radością rezygnujesz ze śniadania, ponieważ musisz mieć pewność. Tak jak można było przewidzieć, miejscowa policja i FBI miały podzielić się dobą po połowie i zmieniać o ósmej rano i ósmej wieczorem. Wczoraj, na twoich oczach, zmienili się o ósmej wieczorem, więc teraz pojawiasz się na miejscu, po dobrze przespanej nocy, by zobaczyć, co będzie o ósmej rano. Rezygnacja z taniego, serwowanego w holu wejściowym motelowego śniadania to mała cena do zapłacenia za taką pewność. No więc najpierw jedziesz długo, bardzo długo. Nie jesteś głupi, by wynająć pokój gdzieś bliżej. I nie jesteś głupi, by jechać na wprost. Kręcisz się po górskich drogach, parkujesz na wysypanym żwirem miejscu do zawracania prawie kilometr od upatrzonej kryjówki. Twój samochód jest tu bezpieczny. Z takich miejsc do zawracania korzystają przecież przede wszystkim przeróżne dupki, zostawiające tu swoje wozy, idące obserwować orły, wspinać się po skałkach albo po prostu łazić z górki i pod górkę. Wypożyczony, porządnie zaparkowany samochód jest tam tak niewidzialny jak narty w pokrowcach w lotniskowej hali bagażowej. Po prostu część scenerii.

Oddalasz się od drogi, wspinasz na górkę mającą może trzydzieści metrów wysokości. Porastają ją nędzne drzewka, które sięgają ci do ramienia. Nie mają liści, ale sam teren jest doskonałą kryjówką. Znajdujesz się w czymś w rodzaju szerokiego okopu. Skręcasz to w lewo, to w prawo, by ominąć wielkie głazy, które tu spadły. Na szczycie wzgórza idziesz w lewo. Zaczyna opadać, wówczas pochylasz się nisko. Przyklękasz. Na klęczkach docierasz do miejsca, gdzie dwa głazy opierają się o siebie. Przez powstałą między nimi trójkątną lukę masz cudowny, choć przecież przypadkowy, widok na dolinę. Opierasz się prawym ramieniem o głaz po prawej i dom porucznik Scimeki pojawia się w samym środku twego pola widzenia, odległy o niewiele więcej niż dwieście metrów.

Dom leży nieco na północ i zachód od twojej pozycji, więc widzisz krawędź ulicy od frontu. Znajduje się jakieś sto metrów niżej, przed oczami masz więc coś w rodzaju planu. Samochód Biura stoi przy krawężniku. Ciemnoniebieski, czysty buick. W środku siedzi jeden facet. Korzystasz z lornetki. Widzisz, że facet nie śpi. Głowę trzyma prosto. Prawie się nie rozgląda, patrzy przed siebie znudzony jak cholera. Trudno go za to winić. Dwanaście nocnych godzin w miejscu, w którym ostatnim razem coś się działo przed Bożym Narodzeniem, kiedy panie domu zorganizowały świąteczną sprzedaż ciast.

Na wzgórzach jest zimno. Głaz wyciąga ci ciepło z ramienia. Nie ma słońca, są tylko ponure chmury piętrzące się nad szczytami. Odwracasz się na chwilę, wkładasz rękawiczki. Podciągasz golf, zasłaniając nim dolną część twarzy. Częściowo dlatego, by ochronić się przed chłodom, częściowo po to, by nie zdradziły cię kłęby pary, unoszące się w powietrze przy każdym oddechu. Potem znów patrzysz na dom. Poruszasz stopami, kręcisz się w miejscu, znajdujesz wygodniejszą pozycję. Znów podnosisz lornetkę do oczu.

Działka, na której postawiono dom, ogrodzona jest siatką, z wyjątkiem podjazdu. To krótki podjazd. Prowadzi prosto do bramy garażu, znajdującego się pod frontowym gankiem. Odchodzi od niego ścieżka do głównego wejścia, kręta, prowadząca przez ładny ogródek skalny. Samochód FBI parkuje naprzeciw wyłom podjazdu, nieco maską w dół. Dzięki temu kierowca patrzy wprost na początek ścieżki. Wybór stanowiska świadczy o inteligencji. Jeśli zechcesz zbliżyć się do domu, idąc pod górę, widać cię będzie praktycznie przez całą drogę. Jeśli podejdziesz od tyłu, zapewne zauważy cię w lusterku, a już z pewnością wtedy, kiedy go miniesz. I będzie cię widział od tyłu, jak idziesz krętą ścieżką. Inteligentny wybór stanowiska, no ale od czego jest Biuro?

W odległości niespełna kilometra na zachód i sześćdziesięciu paru metrów niżej na zboczu góry widzisz ruch. Pojawia się czarno-biała crown victoria. Wyjeżdża z bocznej uliczki, powoli skręca w prawo. Jedzie krętą górską drogą. Z rury wydechowej bije kłąb spalin, silnik jeszcze się nie rozgrzał, radiowóz stał całą noc zaparkowany za cichym, spokojnym posterunkiem. Wspina się w górę, zwalnia, zatrzymuje obok buicka; dzieli je dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów. Nie widzisz tego, ale wiesz, że opuszczają się szyby. Kierowcy witają się, wymieniają uwagi. „Cicho i spokojnie – mówi facet z Biura. – Miłego dnia”. Miejscowy gliniarz tylko chrząka. Udaje znudzonego, ale tak naprawdę jest bardzo przejęty zadaniem. Może to jego pierwsza tak ważna misja?

Radiowóz podjeżdża wyżej, zawraca. Silnik buicka ożywa, samochód drga, to agent wrzucił bieg. Radiowóz podjeżdża, przystaje tuż za nim. Buick rusza, zjeżdża zboczem. Radiowóz toczy się jeszcze kawałek i staje. Dokładnie w tym miejscu, które jeszcze przed chwilą zajmował samochód FBI. Co do centymetra. Dwukrotnie podskakuje lekko i nieruchomieje. Silnik cichnie, chmura spalin rozpływa się w powietrzu. Gliniarz odwraca głowę w prawo, widzi teraz ścieżkę tak, jak jeszcze przed chwilą mógł ją widzieć agent. Może jednak nie jest takim dupkiem, jak można by przypuszczać?


*

Harper zjechała na płatny podziemny parking przy Zachodniej Dziewiątej zaraz po tym, jak Reacher uprzedził ją, że za chwilę ulice przestaną krzyżować się pod kątem prostym i w planie miasta zrobi się bałagan. Cofnęli się na południe i wschód, znaleźli bistro z widokiem na Washington Square Park. Kelnerka używała filozoficznego pisma małego formatu jako podkładki pod notes do wpisywania zamówień. Studentka Uniwersytetu Nowojorskiego, której brakowało do pierwszego. Powietrze nadal było chłodne, przejmujące, lecz na czystym, błękitnym niebie rozbłysło słońce.

– Podoba mi się tu – rzekła Harper. – Wspaniałe miasto.

– Powiedziałem Jodie, że sprzedaję dom – oznajmił Reacher.

Harper spojrzała na niego przenikliwie.

– Spodobał się jej pomysł? Reacher wzruszył ramionami.

– Boi się. Nie rozumiem czego. Jeśli to mnie uszczęśliwi, to czego tu się bać?

– Może tego, że zyskasz pełną swobodę?

– Nic się nie zmieni.

– Więc po co to robić?

– To samo mi powiedziała. Harper wzruszyła ramionami.

– I powinna. Ludzie na ogół robią coś z jakiegoś powodu, prawda? Więc pomyślała: A jaki jest powód?

– Powód jest taki, że nie chcę mieć domu.

– Powody można stopniować. To jest pierwszy stopień. Teraz zadaje sobie kolejne pytanie: W porządku, ale dlaczego on nie chce mieć domu?

– Bo to straszne zawracanie głowy. Wie o tym. Sam jej powiedziałem.

– Biurokratyczne zawracanie głowy? Reacher skinął głową.

– Cholerny wrzód na dupie.

– Owszem, to prawda. Prawdziwy, wielki, bolesny wrzód na dupie. Ale ona sądzi, że biurokratyczne zawracanie głowy tylko symbolizuje coś zupełnie innego.

– Na przykład co?

– Na przykład potrzebę zyskania pełnej swobody.

– Ty tylko kręcisz się w kółko.

– Ja tylko mówię ci, jak myśli Jodie.

Studentka filozofii przyniosła im kawę i drożdżówki. Pozostawiła rachunek wypisany eleganckim akademickim stylem pisma. Zabrała go Harper.

– Ja się tym zajmę – powiedziała.

– W porządku.

– Musisz ją przekonać – ciągnęła Harper. – No wiesz, sprawić, żeby uwierzyła, że zamierzasz przy niej zostać. Mimo że sprzedajesz dom.

– Powiedziałem jej też, że sprzedaję samochód. Harper skinęła głową.

– To może pomóc. Brzmi tak, jakbyś wolał jednak kręcić się w pobliżu.

Reacher milczał przez chwilę.

– Powiedziałem jej też, że mogę trochę podróżować. Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Chryste, człowieku, to chyba nie podniosło jej na duchu.

– Ona podróżuje. W tym roku dwa razy była w Londynie. Nie robiłem z tego sprawy.

– Ile chcesz podróżować? Reacher jeszcze raz wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Chyba trochę. Wiesz, że nie lubię tkwić w miejscu. Już ci mówiłem.

Harper zastanawiała się przez chwilę.

– Wiesz – powiedziała w końcu – nim ją przekonasz, że jednak będziesz się kręcił w pobliżu, może najpierw powinieneś przekonać siebie?

– Jestem przekonany.

– Rzeczywiście? Czy może sobie wyobrażasz, że będziesz to znikał, to pojawiał się, jak ci się podoba?

– Znikał na trochę, a potem się pojawiał. Chyba tak.

– To was rozdzieli.

– Ona też tak powiedziała. Harper skinęła głową.

– Wcale mnie to nie dziwi.

Reacher nie komentował. Wypił kawę, zjadł drożdżówkę.

– Przyszedł czas na podjęcie decyzji – rzekła Harper. – Na miejscu czy w drodze, nie możecie razem robić i jednego, i drugiego.


*

Pora lunchu będzie pierwszym poważnym testem. Taki jest twój wstępny wniosek. Przedtem pojawiła się też odpowiedź na pytanie, jak załatwiono sprawę potrzeb naturalnych; facet po prostu wszedł do domu i skorzystał z łazienki. Wysiadł z samochodu po jakiś dziewięćdziesięciu minutach, kiedy przeleciała już przez niego poranna kawa. Wysiadł, wyprostował się, przeciągnął, a potem przeszedł do drzwi krętą ścieżką i zadzwonił. Po wyregulowaniu ostrości lornetki widok z boku na tę scenę okazał się całkiem niezły. Lokatorki nie było widać, bo nie wyszła z domu. Ze sposobu zachowania gliniarza można było wywnioskować, że czuje się trochę niezręcznie i jest zażenowany. Nic nie powiedział. O nic nie prosił. Po prostu stanął na progu. A więc tę sprawę uzgodniono wcześniej. Myślisz sobie, że dla Scimeki musi to być trudne pod względem psychologicznym. Zgwałcona kobieta, nieoczekiwane wtargnięcie wielkiego mężczyzny w sprawie bezpośrednio związanej z członkiem… ale poszło gładko. Wszedł, drzwi się zamknęły, minęła minuta, odtworzyły się drzwi, wyszedł. Wrócił do samochodu, rozglądając się czujnie dookoła. Otworzył drzwiczki, wsiadł i wszystko wróciło do normy.

A więc przerwy na wizyty w toalecie nic ci nie dadzą. Kolejną szansą jest lunch. Nie ma mowy, żeby facet wytrzymał dwanaście godzin bez jedzenia. Gliniarze ciągle jedzą, tak wynika z twojego doświadczenia. Pączki, ciasta, kawa, stek z jajkiem. Ciągle jedzą.


*

Harper zapragnęła widoku miasta. Zachowywała się jak turystka. Reacher poprowadził ją na południe, przez Washington Square Park i dalej West Broadway do World Trade Center. Przeszli prawie trzy kilometry. Nie spieszyli się, zabrało im to pięćdziesiąt minut. Niebo było zimnobłękitne, panował duży ruch i to wszystko bardzo się Lisie spodobało.

– Możemy pojechać na górę do restauracji – powiedział. – Biuro mogłoby postawić mi lunch.

– Właśnie postawiłam ci lunch.

– Nie, to było późne śniadanie.

– Ty tylko jesz!

– Jestem dużym facetem. Muszę dużo jeść.

Oddali płaszcze w holu i wjechali na samą górę. Poczekali w kolejce przy wejściu do restauracji; Harper spędziła czas oczekiwania przyklejona do szyby, chłonąc widoki. We właściwym czasie pokazała legitymację. Dostali stolik dla dwojga przy samym oknie wychodzącym na West Broadway i dalej, na Piątą Aleję, widoczną z wysokości czterystu metrów.

– Niesamowite – powiedziała Harper.

I rzeczywiście, to słowo doskonale oddawało rzeczywistość. Powietrze było rześkie, czyste, widoczność sięgała setek kilometrów. Rozciągające się daleko pod nimi, w zniżającym się słońcu, miasto miało kolor khaki. Zatłoczone, skomplikowane, tętniące życiem. Rzeki wydawały się zielone i szare. Przedmieścia przechodziły w Westchester, Connecticut i Long Island. Z drugiej strony, za rzeką, New Jersey ciągnęło się daleko, aż po horyzont.

– Tam jest Bob – powiedziała.

– Gdzieś tam – zgodził się Reacher.

– Kim jest Bob?

– Dupkiem.

Harper uśmiechnęła się.

– Niezbyt dokładny opis… zwłaszcza z punktu widzenia kryminalistyki.

– Jest magazynierem. Pracuje od dziewiątej do piątej, jeśli może co wieczór siedzieć w barze.

– Nie jest naszym człowiekiem, prawda?

Nie jest niczyim człowiekiem – pomyślał Reacher.

– Jest nieważny – powiedział. – Sprzedaje z bagażnika samochodu na parkingu. Nie ma ambicji. Za mała sprawa, żeby z jej powodu zabijać ludzi.

– Więc jak może nam pomóc?

– Może wymienić nazwiska. Ktoś dostarcza mu broń, wie, kto w co gra. Jakiś inny gość wymieni kolejne nazwiska, następny jeszcze inne…

– Oni się wszyscy znają? Reacher skinął głową.

– Kroją tort. Mają specjalności i terytoria, jak wszyscy inni.

– To może nam zająć sporo czasu.

– Podoba mi się geografia.

– Geografia? Dlaczego?

– Bo to ma sens. Jesteś żołnierzem, chcesz kraść broń, to gdzie ją kradniesz? Nie skradasz się przecież nocą po koszarach, nie wyciągasz jej z kolejnych wojskowych kuferków. W ten sposób masz może osiem spokojnych godzin, aż ktoś się zbudzi i powie: „Hej, gdzie się podziała moja cholerna beretta”.

– Więc gdzie ją kraść?

– Gdzieś, gdzie nikt nie zauważy kradzieży, co oznacza magazyny. Wystarczy znaleźć odpowiedni, taki, gdzie składają ją w oczekiwaniu na kolejną wojnę.

– A gdzie są takie magazyny?

– Przyjrzyj się mapie drogowej.

– Dlaczego drogowej?

– A jak myślisz, po co budowano autostrady międzystanowe? Przecież nie po to, żeby rodzina Harperów mogła spokojnie pojechać na wakacje z Aspen do parku Yellowstone. Po to, żeby armia mogła dyslokować siły, ludzi i broń, szybko i bezproblemowo.

– Naprawdę? Reacher skinął głową.

– Jasne, że tak. Eisenhower pobudował je w latach pięćdziesiątych w samym szczycie zimnej wojny. A Eisenhower w każdym calu był produktem West Point.

– No i?

– No i szukaj miejsc, w których spotykają się wszystkie autostrady. Tam pobudowano magazyny, żeby ich zawartość przenosić w dowolną stronę bez straty czasu. Głównie w pobliżu wybrzeży, bo stary Ike nie przejmował się przesadnie spadochroniarzami lądującymi w Kansas. Myślał raczej o statkach na morzu.

– I Jersey się do tego nadaje? Reacher skinął głową powtórnie.

– To doskonała strategiczna lokalizacja. Jest tam wiele magazynów, a tym samym wiele kradzieży.

– Dzięki czemu Bob może coś wiedzieć?

– Skieruje nas we właściwą stronę. Tylko tego możemy spodziewać się po Bobie.


*

Przerwa na lunch nie nadaje się do niczego. Zupełnie do niczego. Przyciskasz lornetkę do oczu i patrzysz, jak to się odbywa. Kolejny radiowóz wyjeżdża zza zakrętu i powoli wjeżdża pod górę. Zatrzymuje się bok w bok z pierwszym, nie wyłączając silnika. Dwa cholerne radiowozy w jednym miejscu! Prawdopodobnie wszystko, czym dysponuje tutejszy posterunek, jeden przy drugim, tu, dokładnie na twoich oczach!

Widzisz to tylko częściowo. W obu samochodach opuszczone jest okno od strony kierowcy. Pojawia się brązowa papierowa torba i zamknięty kubek kawy. Ten nowy podaje je, unosząc łokcie, żeby utrzymać zestaw w pionowej pozycji. Poprawiasz ostrość polowej lornetki. Widzisz, jak ten, co stał tu wcześniej, wyciąga ręce. Scena jest płaska, dwuwymiarowa i ziarnista, jakby optyka sięgnęła granic swych możliwości. Najpierw bierze kawę. Odwraca głowę, szuka wzrokiem uchwytu na kubek. Przychodzi kolej na torbę. Opiera ją na krawędzi drzwi, otwiera, zagląda do środka. Uśmiecha się. Ma szeroką, mięsistą twarz. Patrzy tak na cheeseburgera, może nawet dwa. I kawałek ciasta.

Zwija wierzch torby. Kładzie ją w środku, z pewnością na siedzeniu pasażera. Jego głowa porusza się. Gadają. Gliniarz jest podniecony. To młody chłopak, nie ma zmarszczek. Jest z siebie dumny. Oczarowany wagą pełnionej funkcji. Obserwujesz go przez długą chwilę. Widzisz wyraz zadowolenia na jego gębie. Zastanawiasz się, jak będzie wyglądała, kiedy podejdzie do drzwi, bo zachciało mu się siusiu, i stwierdzi, że nikt nie otwiera. Ponieważ w tym miejscu i w tej chwili podejmujesz decyzję w dwóch sprawach. Po pierwsze: wjedziesz tam i wykonasz robotę. Po drugie, wykonasz ją, nie zabijając najpierw gliniarza, tylko dlatego, że chcesz zobaczyć, jak zmienia się wyraz jego twarzy.

Nissan maxima był przez krótki czas ulubionym środkiem komunikacji handlarzy narkotyków, więc Reacher uznał, że może podjechać nim pod bar, że jest w porządku, na parkingu będzie wyglądał wystarczająco niewinnie. Autentycznie. Nieoznakowane samochody rządowe nigdy tak nie wyglądają. Kiedy normalny człowiek wydaje dwadzieścia tysięcy na wóz, to nie żałuje sobie, zamawia do niego chromowane felgi i metalizowany lakier. Rząd nigdy tak nie postępuje. Jego samochody wyróżniają się, są sztucznie pospolite, jakby miały po bokach wymalowane Jestem nieoznakowanym samochodem policyjnym”. Gdyby Bob zobaczył takie coś na parkingu, złamałby przyzwyczajenie całego życia i spędził wieczór gdzie indziej.

Prowadził Reacher. Harper wolała nie ryzykować w mroku i w godzinach szczytu. A godziny szczytu nie dawały o sobie zapomnieć. Wzdłuż kręgosłupa Manhattanu jechało się wolno, przed tunelami nie jechało się w ogóle. Reacher bawił się radiem, póki nie znalazł stacji, która kobiecym głosem poinformowała ich, jak długo będą musieli czekać. Czterdzieści, czterdzieści pięć minut. Przeszliby tę trasę piechotą dwa razy szybciej.

Posuwali się centymetr za centymetrem, głęboko pod Hudsonem. Podwórko Reachera znajdowało się prawie sto kilometrów dalej, w górze rzeki. Siedział nieruchomo, przypominając sobie, jak wygląda, sprawdzając smak swej decyzji. Ogród był całkiem fajny, jak na ogród. A z pewnością żyzny. Skosiłeś trawę i wystarczyło na chwilę się odwrócić, a już miała kilkanaście centymetrów. I było w nim wiele drzew. Klony, wyjątkowo efektowne wczesną jesienią. Cedry, które Leon musiał sadzić sam, ponieważ rosły w dekoracyjnych grupach. Z klonów opadały liście, na cedrach wyrastały fioletowe szyszki. Kiedy opadły liście, widok na rzekę był wspaniały. A na przeciwległym brzegu rzeki stało West Point będące ważną częścią jego życia.

Reacher nie był jednak sentymentalnym facetem. Charakterystyczną cechą życia włóczęgi jest to, że nie patrzysz za siebie, lecz przed siebie. Koncentrujesz się na tym, co cię jeszcze czeka. Gdzieś głęboko czujesz, że z wielką radością skupiasz się na tym, co cię czeka, na czymś nowym. Miejscach, w których nigdy nie byłeś, rzeczach, których jeszcze nigdy nie widziałeś. Ironią jego życia było to, że choć odwiedził większość miejsc na ziemi, miał wrażenie, że niewiele widział. Życie w wojsku jest jak bieg wąskim korytarzem ze wzrokiem wbitym w to, co przed tobą, a tymczasem po bokach jest tak wiele kuszących rzeczy, na które w pośpiechu nie zwracasz żadnej uwagi. Teraz chciał skręcać w bok. Poruszać się zygzakiem. Wybierać dowolny kierunek w dowolnej chwili, gdy tylko zechce.

Powracanie każdej nocy w to samo miejsce nie było tym, czego chciał. Zatem podjął właściwą decyzję. Powiedział sobie: „Sprzedam dom. Mam dom na sprzedaż”. Wypowiedział w myśli te słowa i poczuł, jak kamień spada mu z serca. Nie będzie się już martwił o przeciekające rury, rachunki w skrzynce pocztowej, dostawy oleju opałowego i ubezpieczenie. Ale przede wszystkim odzyska wolność! Wróci do życia, nie będzie dźwigał garbu. Będzie wolny, gotów ruszyć w drogę. Poczuł się tak, jakby otworzyły się przed nim zamknięte drzwi, przez które wpadły promienie słońca. Uśmiechnął się do siebie w szumiącej ciemności tunelu, z Harper przy boku.

– Ciebie to rzeczywiście bawi? – spytała Harper.

– To był najlepszy kilometr w moim życiu – powiedział.


*

Patrzysz i czekasz, godzinę po godzinie. Takiej doskonałości nie spotyka się na każdym kroku. Ale ty jesteś chodzącą doskonałością i zamierzasz pozostać chodzącą doskonałością. Musisz zyskać absolutną pewność. Na razie masz pewność, że gliniarz jest stałym elementem krajobrazu. Je w samochodzie, od czasu do czasu korzysta z toalety w domu i to wszystko. Myślisz więc, że przecież można by porwać gliniarza tuż przed ósmą rano i wcielić się w jego osobę. Posiedzieć trochę w samochodzie, a potem podejść do drzwi i zapukać, jakby przyszedł czas na załatwienie potrzeby naturalnej. Myślisz o tym przez jakieś półtorej sekundy i oczywiście odrzucasz ten pomysł. Mundur nie będzie na ciebie pasował. No i facet z Biura spodziewa się, że pogadasz z nim chwilę, kiedy będziecie się zmieniać. A on natychmiast zorientuje się, że ty to nie ten glina. Przecież to nie tak, że współpracuje z wielkim departamentem policji w wielkim mieście, Nowym Jorku czy Los Angeles.

Dlatego należy albo usunąć gliniarza, albo jakoś go ominąć. Najpierw bawisz się pomysłem dywersji. Czego trzeba, żeby usunąć go z posterunku? Może wypadku samochodowego na skrzyżowaniu? Pożaru w szkole? Tylko że, o ile wiesz, tu nie ma żadnej szkoły. Drogą do Portland i z Portland jeżdżą przecież żółte autobusy. Szkoła mieści się zatem w innym rejonie. A wypadek samochodowy za trudno byłoby zaaranżować. Nie masz przecież zamiaru brać udziału w wypadku, a jak skłonić dwóch kierowców, żeby się zderzyli?

Za grożenie bombowe? Gdzie? Na posterunku? To nic nie da. Gliniarzowi każą pozostać bezpiecznie na miejscu, nie wchodzić w drogę, póki nie sprawdzi się, czy zagrożenie rzeczywiście istnieje. Co zostaje? Może miejsce, gdzie zbierają się ludzie? Z którego ewakuację musi przeprowadzić cała miejscowa policja? Ale to przecież malutka wiocha. Gdzie się gromadzą mieszkańcy wiochy? Może w kościele? Widziałeś wieżę kościelną kawałek dalej, przy przelotówce. Nie możesz jednak czekać do niedzieli. Biblioteka? Pewnie nie ma tam nikogo, najwyżej dwie starsze damy robiące na drutach i ignorujące książki, jakby ich w ogóle nie było. Ewakuację przeprowadzi jeden glina mniej więcej w trzy sekundy.

Poza tym o zagrożeniu bombowym informuje się przez telefon. Najwyższy czas pomyśleć i o tym. Skąd dzwonić? Rozmowy telefoniczne można lokalizować. Możesz wrócić na lotnisko w Portland i zadzwonić stamtąd. Prześledzenie rozmowy do automatu na lotnisku oznacza w istocie nieprześledzenie jej wcale. Tylko że wówczas w krytycznej chwili będziesz kilometry od właściwego miejsca; rozmowa bezpieczna, ale i bezcelowa. Paragraf dwadzieścia dwa. A innych automatów nie ma w promieniu miliona kilometrów stąd, nie w środku cholernych Gór Skalistych czy jak tam je nazywają. Z komórki skorzystać nie możesz, bo w końcu przyjdzie rachunek za połączenia; równie dobrze można by od razu przyznać się do winy przed sądem. Poza tym do kogo dzwonić? Przecież nikt nie może usłyszeć twego głosu. Jest zbyt charakterystyczny. To byłoby niebezpieczne.

Ale im dłużej o tym myślisz, tym bardziej twoja strategia koncentruje się wokół telefonu. Istnieje jedna osoba, która może usłyszeć twój głos i będzie to absolutnie bezpieczne. Problem jest geometryczny. Czterowymiarowy. Czas i przestrzeń. Musisz zadzwonić stąd, z miejsca na otwartej przestrzeni, z którego widać dom, ale nie możesz skorzystać ze swojej komórki. Impas.


*

Wyjechali z tunelu, parli na zachód z prądem ruchu ulicznego. Droga numer trzy skręciła lekko na północ, w stronę autostrady. Nad New Jersey zapadła lśniąca noc, asfalt błyszczał wilgocią, wokół lamp sodowych mgła tworzyła kręgi niczym naszyjniki. Po prawej i lewej stały reklamujące wszelkiego rodzaju biznesy billboardy i neonowe znaki, kryjące się za niedbale wyasfaltowanymi parkingami.

Zajazd, którego szukali, znaleźli za parkingiem w miejscu, gdzie zbiegały się trzy drogi. Zdobiła go reklama browaru: MacStiophan’s, co, jeśli gaelicki nie zawodził Reachera, oznaczało Stevenson’s. Był to niski budynek o płaskim dachu. Ściany wyłożone miał brązowymi deskami, w każdym oknie świecił zielony znak koniczyny. Parking był kiepsko oświetlony i w trzech czwartych pusty. Reacher zaparkował maxime pod dość swobodnym kątem, okrakiem na dwóch miejscach. Wysiadł rozejrzał się. Powietrze było chłodne. Obrócił się dookoła, w świetle ulicznych lamp uważnie badając wzrokiem parking.

– Nie ma cadillaca deville – stwierdził. – Jeszcze nie przyjechał.

Harper przyjrzała się drzwiom baru. Z powątpiewaniem.

– Jesteśmy trochę za wcześnie. Chyba trzeba będzie poczekać.

– Możesz zaczekać tutaj – powiedział Reacher. – Jeśli wolisz?

Potrząsnęła głową.

– Bywałam w gorszych miejscach.

Reacher nie bardzo potrafił sobie wyobrazić kiedy i gdzie. Drzwi prowadziły do holu wielkości niespełna dwa na dwa metry, wyposażonego w automat sprzedający papierosy i sizalową matę, zużytą, gładką i tłustą. Kolejne drzwi otwierały się na niską, ciemną salę, śmierdzącą dymem papierosowym i zwietrzałym piwem. Wentylacji nie było. Zielone koniczynki w oknach świeciły zarówno na zewnątrz, jak i do środka, przesycając wnętrze upiornym blaskiem. Ściany wyłożone były ciemnymi deskami, matowymi i lepiącymi się od dymu. Długi, drewniany bar zdobiły od frontu przepołowione beczki. Stały przy nim wysokie stołki z czerwonymi plastikowymi siedzeniami. Niższe wersje takich stołków rozstawione były przy stołach z lakierowanych beczek, na które nabito dyktę pełniącą funkcję blatów, wygładzoną i brudną od dotyku tysięcy dłoni.

Przy barze królował barman, klientów było ośmiu. Każdy z klientów miał przed sobą szklankę piwa. Nie było wśród nich kobiet. Wszyscy wpatrywali się w nowych gości. Żaden nie był żołnierzem. Żaden z nich nie mógł być żołnierzem, ten za stary, tamten za miękki, jeszcze inny ze zbyt długimi brudnymi włosami. Po prostu zwykli ludzie. Ciężko pracujący albo bezrobotni. Wrodzy i milczący, jakby właśnie przerwali prowadzoną zniżonym głosem rozmowę. Gapili się na nich nieprzyjaźnie, próbowali ich zastraszyć.

Reacher przesunął wzrokiem po sali. Każdej twarzy przyjrzał się z osobna, patrząc na nią wystarczająco długo, by pokazać, że się nie boi, ale wystarczająco krótko, by zasygnalizować, że żadna szczególnie go nie zainteresowała, po czym podszedł do baru. Jeden ze stołków przysunął Harper.

– Co jest z beczki? – spytał.

Barman ubrany był w brudną koszulę od garnituru, bez kołnierzyka, plisowaną od samej góry do samego dołu. Przez ramię przewiesił złożoną ściereczkę do naczyń. Miał może pięćdziesiąt lat i szarą, obwisłą twarz. Nie odpowiedział.

– Co jest z beczki – powtórzył Reacher. Nie doczekał się odpowiedzi.

– Hej, człowieku, głuchy jesteś? – spytała Harper podniesionym głosem. Przysiadła na brzeżku, z jedną nogą opartą na ziemi, a drugą na podpórce, skręcona w talii. Marynarkę miała rozpiętą, rozpuszczone włosy spływały jej na plecy.

– Umówmy się – zaproponowała. – Ty nam dajesz piwo, my dajemy ci pieniądze. Od tego zaczniemy i może jeszcze zrobisz z tego biznes. No wiesz, taki, co się nazywa „prowadzić bar”.

Barman obrócił się w jej kierunku.

– Nigdy was tu nie widziałem – powiedział. Harper się uśmiechnęła.

– Oczywiście. Jesteśmy nowymi klientami. O to przecież chodzi, to się nazywa „zdobywać nowych klientów”. Spróbuj, a jeśli się trochę postarasz, wkrótce staniesz się królem barmanów Garden State.

– Czego chcecie?

– Dwa piwa.

– A poza tym?

– Już cieszymy się nastrojem i przyjacielskim przywitaniem.

– Tacy jak wy nie przychodzą do mnie, jeśli czegoś nie chcą.

– Czekamy na Boba – powiedziała Harper.

– Jakiego Boba?

– Boba z bardzo krótkimi włosami, jeżdżącego starym cadillakiem deville – powiedział Reacher. – Boba z wojska. Przychodzi tu codziennie o ósmej.

– I na niego czekacie?

– Tak. Na niego czekamy – powiedziała Harper. Barman uśmiechnął się, pokazując zęby. Kilku brakowało, a te, co zostały, były żółte.

– To będziecie długo czekali.

– Dlaczego?

– Kupcie coś, to wam powiem.

– Próbujemy coś kupić co najmniej od pięciu minut – zauważył Reacher.

– Co ma być?

– Dwa piwa, obojętnie jakie. Z beczki.

– Bud czy bud lite?

– Jedno takie, drugie takie, dobrze?

Barman zdjął dwie szklanki spośród wielu, zwisających nad jego głową, napełnił je piwem. Na sali nadal panowała cisza. Reacher czuł ciężar ośmiu par oczu na plecach. Barman postawił szklanki na barze. Dobre trzy centymetry w każdej z nich zabierała piana. Wyjął z uchwytu dwie ściereczki koktajlowe, rzucił im, jakby rozdawał karty. Harper wyjęła z kieszeni portfel, rzuciła dziesiątkę na bar.

– Reszta dla ciebie – powiedziała. – I… dlaczego mamy czekać na Boba tak długo?

Barman znów się uśmiechnął, przyciągnął dziesiątkę do siebie, złożył w dłoni i schował dłoń do kieszeni.

– Ponieważ, o ile wiem, siedzi w więzieniu – powiedział.

– Za co?

– Za coś, co ma związek z armią. Nie znam szczegółów i nie chcę znać. Tak się załatwia sprawy w tej części Garden State, panienko, cholernie przepraszam, chociaż wy macie pewnie jakiś lepsze pomysły.

– Co się właściwie stało? – spytał Reacher.

– Pojawiła się żandarmeria i capnęła go tu, w tej sali.

– Kiedy?

– Trzeba ich było sześciu na niego jednego. Rozwalił stół. Właśnie dostałem czek od wojska. Z samego Waszyngtonu. Z Pentagonu.

– Kiedy to było?

– Kiedy przyszedł czek? Parę dni temu.

– Nie, kiedy go aresztowali.

– Nie jestem pewien – powiedział barman. – Ale nadal grali w baseball, tego akurat jestem pewien. Regularne rozgrywki. Pewnie parę miesięcy temu.

Загрузка...