31

Siedem godzin później było już dobrze po północy. Reacher siedział bezpiecznie zamknięty, samotny w celi budynku biura terenowego FBI w Portland. Wiedział, że gliniarz skontaktował się ze swoim sierżantem. Wiedział, że sierżant skontaktował się z wyznaczonym agentem Biura. Wiedział, że Portland skontaktowało się z Quantico, Quantico z gmachem Hoovera, a gmach Hoovera z Nowym Jorkiem. Gliniarz przekazał mu te wiadomości cały zdyszany z podniecenia. Potem pojawił się jego sierżant i gliniarz zamknął gębę. Harper gdzieś znikła, karetka zabrała Scimecę do szpitala. Słyszał, jak policja oddaje sprawę FBI, nie próbując się o nią kłócić nawet dla zachowania pozorów. W końcu przyjechali dwaj agenci z Portland i dokonali aresztowania. Skuli go, zawieźli do miasta, wsadzili do celi i zostawili w spokoju.

W celi było gorąco. Ubranie wyschło na nim w godzinę i teraz było sztywne jak deska i poplamione farbą na oliwkowo. Poza tym nic się nie działo. Przypuszczał, że to po prostu kwestia czasu; w końcu ludzie muszą się jakoś zorganizować. Był tylko ciekaw, czy przylecą do niego, do Portland, czy też odtransportują go do Quantico. Nikt nic mu nie mówił. Nikt nawet się do niego nie zbliżał. Myślał o Ricie Scimece. Wyobrażał sobie obcych dręczących ją na oddziale nagłych wypadków, badania, zamieszanie i dyskusje.

Cicho i spokojnie było do północy, a po północy coś zaczęło się dziać. Wreszcie dobiegły go jakieś dźwięki, ktoś przyjeżdżał, ktoś z kimś rozmawiał. Pierwszą osobą, którą zobaczył, był Nelson Blake. Pomyślał, że teraz się zacznie. Musieli uzgodnić stanowisko i odpalić leara. W czasie pasowało to nawet dość dobrze.

Wewnętrzne drzwi otworzyły się i za kraty wszedł Blake. Zajrzał do celi. W jego twarzy było coś sugerującego wyraźnie: „Teraz to naprawdę wszystko spieprzyłeś”. Wyglądał na spiętego i zmęczonego, był jednocześnie czerwony na twarzy i blady.

Potem, na jakąś godzinę, znów zapanował spokój. Po pierwszej w nocy przyleciał Alan Deerfield. Z samego Nowego Jorku. Przed nim też otworzyły się wewnętrzne drzwi, Wszedł, ponury i milczący, patrząc przed siebie zaczerwienionymi oczami, ukrytymi za grubymi szkłami okularów. Zatrzymał się. Zajrzał przez kraty. Zamyślone spojrzenie, które Reacher już znał, mówiło: „Więc ty jesteś tym facetem, tak?”.

Wyszedł. Zrobiło się spokojnie. Na kolejną godzinę. Po drugiej pojawił się miejscowy agent z pękiem kluczy. Otworzył drzwi.

– Pora pogadać – powiedział.

Wyprowadził Reachera z aresztu na korytarz. Przeszli do sali konferencyjnej, mniejszej niż ta w Nowym Jorku, lecz tak samo tandetnej. To samo oświetlenie, ten sam wielki stół. Deerfield i Blake siedzieli po jednej stronie, po przeciwnej stało krzesło. Reacher usiadł. Przez długą chwilę panowała cisza. Nikt nic nie mówił, nikt nawet się nie poruszył. Wreszcie Blake drgnął i wyprostował się.

– Mam martwego agenta – powiedział – i wcale mi się to nie podoba.

Reacher zmierzył go spojrzeniem.

– Masz cztery martwe kobiety. Mogło ich być pięć. Blake potrząsnął głową.

– O pięciu nie ma nawet mowy. Mieliśmy sytuację pod kontrolą. Julia Lamarr była na miejscu. Udzielała pomocy piątej kobiecie, kiedy ją zabiłeś.

Cisza. Reacher powoli skinął głową.

– Więc takie jest wasze stanowisko?

Deerfield podniósł na niego wzrok.

– To całkiem rozsądne wyjaśnienie, nie sądzisz? Pracując na własną rękę, w wolnym czasie, Lamarr dokonuje przełomu w śledztwie. Przezwycięża strach przed podróżami samolotem, przybywa na miejsce, depcząc sprawcy dosłownie po piętach. Właśnie ma udzielić pierwszej pomocy, kiedy wpadasz do domu i uderzasz ją. Ona zostaje bohaterką, ty stajesz przed sądem oskarżony o zamordowanie agenta federalnego.

Kolejna chwila ciszy.

– Poradzicie sobie z następstwem w czasie? – spytał Reacher.

Blake skinął głową.

– Jasne, że sobie poradzimy. Lamarr pojawia się u siebie w domu powiedzmy o dziewiątej rano czasu Wschodniego Wybrzeża, pod Portland jest o piątej czasu Pacyfiku. To jedenaście godzin. Mnóstwo czasu na burze mózgów, dojazd na National, wejście na pokład samolotu.

– Gliniarz widzi złego faceta wchodzącego do domu? Deerfield wzruszył ramionami.

– Wychodzi na to, że zasnął. Wiesz, jacy są ci wsiowi gliniarze.

– Widział wizytę kapelana. Wówczas nie spał. Deerfield potrząsnął głową.

– Armia zezna, że nie wysyłała tam żadnego kapelana. Musiało mu się przyśnić.

– Widział Lamarr wbiegającą do domu?

– Nie. Spał.

– Jak dostała się do środka?

– Zadzwoniła do drzwi, spłoszyła sprawcę. Uciekł. Nie goniła go, ponieważ chciała sprawdzić, co z Scimeca. Zawsze była taka humanitarna.

– Gliniarz widział uciekającego sprawcę?

– Nie. Spał.

– A Lamarr nie zapomniała zamknąć za sobą drzwi na zamek, chociaż spieszyła się na górę, bo zawsze była taka ludzka.

– Najwyraźniej.

I znów cisza.

– Scimeca odzyskała przytomność? – spytał Reacher. Deerfield skinął głową.

– Dzwoniliśmy do szpitala. Nie wie o niczym, niczego nie pamięta. Zakładamy, że po prostu tłumi wspomnienia. Cała kupa psychiatrów będzie gotowa stwierdzić pod przysięgą, że to normalne.

– U niej wszystko w porządku?

– Nic jej nie jest. Blake się uśmiechnął.

– Nie będziemy jej przyciskać w sprawie rysopisu sprawcy. Nasi psychologowie powiedzą też, że byłoby to z naszej strony obrzydliwe i bez serca. W tych okolicznościach…

Kolejna chwila ciszy.

– Gdzie jest Harper? – spytał Reacher.

– Zawieszona – odparł Blake.

– Nie godzi się z linią partii?

– Pozwoliła sobie na zbytnie oddanie romantycznym iluzjom. Opowiadała jakieś gówno warte fantastyczne historyjki.

– Chyba rozumiesz już, na czym polega twój problem? – powiedział Deerfield. – Nienawidziłeś Lamarr od samego początku. Więc zabiłeś ją z powodów osobistych i wymyśliłeś sobie historyjkę mającą kryć ci tyłek. Tylko że nie była to najlepsza historyjka. Nie ma żadnego poparcia w faktach. Nie uda ci się powiązać Lamarr z żadnym poprzednim zabójstwem.

– Bo nie zostawiała śladów – powiedział Reacher. Blake znowu się uśmiechnął.

– Co za ironia, nie uważasz? Na samym początku powiedziałeś nam, że mamy tylko przypuszczenie, że sprawcą jest ktoś taki jak ty. No to teraz masz tylko przypuszczenie, że to Lamarr jest sprawcą.

– Gdzie jest samochód? – spytał Reacher. – Jeśli przyjechała z lotniska pod dom Scimeki, to gdzie samochód?

– Sprawca go ukradł. Musiał podkraść się do domu na piechotę, od tyłu, nie wiedząc, że gliniarz smacznie śpi. Zaskoczyła go, a on ukradł jej samochód.

– Znajdziecie formularz wynajmu z jej nazwiskiem? Blake skinął głową.

– Najprawdopodobniej tak. Jeśli bardzo chcemy coś znaleźć, to zazwyczaj znajdujemy.

– A co z lotem z Dystryktu Columbii? Znajdziecie jej prawdziwe nazwisko w komputerach linii lotniczej?

Blake znowu skinął głową.

– Jeśli zajdzie taka potrzeba.

– Chyba rozumiesz, na czym polega twój problem? – powtórzył Deerfield. – Po prostu nie możemy dopuścić do sytuacji, w której mamy martwego agenta, a nie mamy jego zabójcy.

Reacher skinął głową.

– I nie możecie dopuścić do sytuacji, w której wasz agent jest mordercą.

– Nawet o tym nie myśl – powiedział Blake.

– Nawet jeśli rzeczywiście jest mordercą?

– Lamarr nie była morderczynią – wyjaśnił spokojnie Deerfield – tylko lojalną agentką odwalającą wspaniałą robotę.

Reacher skinął głową.

– Zdaje się, że oznacza to, że z mojej forsy nici… Deerfield skrzywił się, jakby coś mu nagle zaśmierdziało.

– To nie czas na dowcipy, Reacher. Wyjaśnijmy sobie wszystko od samego początku do samego końca. Masz naprawdę duży problem. Możesz sobie gadać w cholerę, co ci tylko ślina na język przyniesie. Możesz twierdzić, że miałeś podejrzenia, ale skończy się na tym, że wyjdziesz na idiotę. Nikt nie zechce cię słuchać. Zresztą to i tak nie ma znaczenia. Bo nawet jeśli miałeś podejrzenia, powinieneś pozwolić Harper ją aresztować.

– Brakowało mi czasu. Deerfield potrząsnął głową.

– Gówno prawda.

– Czy możesz twierdzić bez żadnych wątpliwości, że w twojej obecności wyrządziła krzywdę Scimece? – spytał Blake.

– Stała mi na drodze.

– Nasz prawnik powie, że nawet jeśli żywiłeś szczere, choć błędne podejrzenia, powinieneś zająć się leżącą w wannie Scimecą, zostawiając Lamarr podążającej za tobą Harper. Znajdowaliście się w sytuacji dwóch na jednego. W rzeczywistości takie zachowanie oszczędziłoby ci czasu. Skoro tak się troszczyłeś o przyjaciółkę z dawnych dni…

– Oszczędziłoby mi może pół sekundy.

– Te pół sekundy mogło okazać się krytyczne – zauważył Deerfield. – W wymagającej pierwszej pomocy sytuacji zagrożenia życia? Nasz prawnik zrobi z tego wielką sprawę. Stwierdzi uczenie, że marnowanie cennego czasu na akt uderzenia kogoś jest faktem znaczącym, dowodzącym niechęci osobistej.

W pokoju zrobiło się cicho. Reacher gapił się w blat stołu.

– Tacy domorośli prawnicy jak na przykład ty oczywiście wiedzą o tym wszystko – powiedział Blake. – Zwykłe pomyłki zdarzają się, jasne, ale mimo wszystko jest tak, że ofiary trzeba bronić dokładnie w chwili, gdy jest atakowana. Nie potem. Potem to już nie jest obrona tylko normalna, zwykła zemsta.

Reacher milczał.

– I nie możesz twierdzić, że to była pomyłka i wypadek – ciągnął Blake. – Powiedziałeś mi kiedyś, że wiesz wszystko o tym, jak rozwalić komuś łeb. Że nie ma szans, żebyś zrobił to przypadkowo. Ten facet w alejce, pamiętasz? Chłopak Petrosjana. Rozwalić łeb czy skręcić kark to przecież bez różnicy. A więc nie rozmawiajmy o wypadku. Mieliśmy do czynienia z morderstwem z premedytacją.

Odpowiedziała mu cisza.

– W porządku – powiedział Reacher. – Jaki układ proponujecie?

– Idziesz siedzieć – powiedział Deerfield. – Żadnych układów.

– Gówno prawda. Zawsze jest jakiś układ.

Kolejna chwila ciszy. Ta cisza ciągnęła się przez kilka minut. W końcu Blake wzruszył ramionami.

– No cóż, jeśli zechcesz współpracować, możemy zgodzić się na kompromis. Możemy powiedzieć, że Lamarr popełniła samobójstwo. Rozpaczała po stracie ojca, cierpiała, bo nie zdołała zapobiec śmierci siostry…

– A ty możesz trzymać swą wielką gębę na kłódkę – dodał Deerfield. – Możesz nie mówić nikomu nic oprócz tego, co każemy ci powiedzieć.

I znowu cisza.

– Dlaczego miałbym to zrobić? – spytał Reacher.

– Bo jesteś cwanym facetem – powiedział Deerfield. – Pamiętaj, na Lamarr nie ma dosłownie nic i ty o tym doskonale wiesz. Na to była o wiele za sprytna. Jasne, możesz sobie kopać wokół sprawy lata… jeśli masz parę milionów na honoraria dla prawników. Zyskasz może kilka nic nieznaczących dowodów poszlakowych… i co niby sędziowie przysięgli mieliby z nimi zrobić? Wielki facet nienawidzi małej kobietki. On jest cholernym włóczęgą i pasożytem, ona agentem federalnym. Skręca jej kark, a potem głosi, że to jej wina. Opowiada jakieś głodne kawałki o hipnozie. Człowieku, daj sobie spokój!

– I przyjmij wreszcie do wiadomości, że teraz jesteś nasz – dodał Blake.

Cisza. Po chwili Reacher pokręcił głową.

– Nie. Nie kupuję.

– To idziesz siedzieć.

– Dobrze. Ale najpierw pytanie.

– Jakie?

– Zabiłem Lorraine Stanley? Blake potrząsnął głową.

– Nie. Nie zabiłeś.

– Skąd możecie wiedzieć?

– Dobrze wiesz, skąd możemy wiedzieć. Przez cały ten tydzień ciągnąłeś za sobą nasz ogon.

– A moja prawniczka dostała od was kopię raportu z obserwacji, tak?

– Tak.

– W porządku – powiedział Reacher.

– Co w porządku, cwaniaczku?

– Możecie się pieprzyć. Dla mnie to w porządku.

– Zechciałbyś uzupełnić swą wypowiedź? Reacher potrząsnął głową.

– Sami ją sobie uzupełnijcie. Milczenie.

– Co? – spytał w końcu Blake. Reacher uśmiechnął się do niego słodko.

– Pomyśl o strategii – poradził mu. – Być może zdołacie mnie zamknąć za Lamarr, ale nigdy nie uda się wam przyczepić mi morderstw kobiet, ponieważ moja prawniczka ma wasz raport dowodzący, że nie ma takiej możliwości. I co zrobicie?

– Nic ci do tego – powiedział Blake. – Siedzisz tak czy inaczej.

– No to teraz pomyśl o przyszłości. Oznajmiliście całemu światu, że to nie ja, zapieracie się wszystkimi czterema łapami, że nie Lamarr, więc musicie szukać mordercy, nie? Nie możecie przestać, bo ludzie natychmiast zaczęliby się zastanawiać, dlaczego przestaliście. To teraz wyobraź sobie te nagłówki: „Elitarna jednostka FBI zawodzi… już dziesiąty rok”. Będziecie musieli łykać to gówno z uprzejmym uśmiechem. Będziecie musieli trzymać na miejscu strażników. Będziecie musieli pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, angażować kolejnych ludzi, wkładać w to coraz więcej wysiłku i środków budżetowych, i tak rok po roku, rok po roku. Żeby znaleźć sprawcę. Macie na to ochotę?

Odpowiedziała mu cisza.

– Nie, nie macie ochoty – powiedział pewnie Reacher. – Na to nie pójdziecie, a nie idąc na to, przyznajecie, że znacie prawdę. Lamarr nie żyje, śledztwo zamknięte, nie ja jestem mordercą, więc to musi być ona. Macie, panowie, przed sobą trudny wybór: wszystko albo nic. Pora podjąć decyzję. Jeśli nie przyznacie, że to Lamarr, będziecie marnowali środki do końca świata, udając, że szukacie faceta, który nie istnieje, o czym wiecie. A jeśli przyznacie, że to Lamarr, to nie możecie mnie zamknąć, bo w tych okolicznościach moje postępowanie jest całkowicie usprawiedliwione.

Nikt się nie odezwał.

– No więc pieprzcie się – powiedział Reacher. Milczenie. Przerwał je Reacher.

– I co teraz? – spytał.

Minęła długa chwila, ale Blake i Deerfield w końcu doszli do siebie.

– Jesteśmy FBI – powiedział Deerfield. – Możemy poważnie utrudnić ci życie.

Reacher potrząsnął głową.

– Moje życie jest już wystarczająco trudne. Nawet wy, chłopcy, nie zdołacie go utrudnić. Dlatego proponuję, żeby skończyć z pogróżkami. I tak nie mam zamiaru nic nikomu powiedzieć.

– Naprawdę? Reacher skinął głową.

– Nie mam wyboru, prawda? Jeśli coś powiem, świat zawali się Ricie na głowę. Jest jedynym żyjącym świadkiem. Zamęczą ją na śmierć: prokuratorzy, policja, gazety, telewizja. Wyciągną wszystkie obrzydliwe szczegóły tego, jak została zgwałcona, jak znaleziono ją nagą w wannie wypełnionej farbą. Spotkałaby ją straszna krzywda. A ja nie chcę, żeby spotkała ją krzywda.

Odpowiedziała mu cisza.

– Dlatego wasza tajemnica jest bezpieczna – zakończył Reacher.

Blake wbił wzrok w blat stołu. Skinął głową.

– W porządku – powiedział w końcu. – Na to mogę się zgodzić.

– Ale będziemy cię wciąż obserwować – nie wytrzymał Deerfield. – Przez cały czas. Nie zapomnij o tym.

Reacher uśmiechnął się po raz kolejny.

– Tylko uważajcie, żebym was na tym nie złapał. Wiecie, że powinniście uważać, bo pamiętacie, co się stało z Petrosjanem. Nie zapominajcie o tym, panowie. Dobrze?


*

I tak to się skończyło. Remis, ostrożny rozejm. Nikt nie miał nic więcej do powiedzenia. Reacher wstał, obszedł stół i opuścił pokój. Znalazł windę, zjechał nią na poziom ulicy. Nikt za nim nie poszedł. Znalazł podwójne drzwi z podrapanej dębiny. Otworzył je, wyszedł na chłodną i opustoszałą późną nocą anonimową ulicę Portland. Zatrzymał się przy krawężniku. Nie patrzył na nic w szczególności.

– Cześć, Reacher – powiedziała Harper.

Stała za nim, w cieniu jednej z kolumn znajdujących się po bokach wejścia do budynku. Odwrócił się, zobaczył plamę jej włosów i pasmo bieli, część koszuli widoczną w rozcięciu marynarki.

– Cześć – odparł. – U ciebie wszystko w porządku? Harper podeszła do niego.

– Nic mi nie będzie. Mam zamiar poprosić o przeniesienie. Może nawet tutaj? Podoba mi się tu.

– Pozwolą ci? Skinęła głową.

– Jasne, że pozwolą. Nie zamierzają huśtać łodzią, nie teraz, gdy trwają przesłuchania budżetowe. Załatwią sprawę tak cichutko, jak jeszcze żadnej nie załatwili.

– Nie było żadnej sprawy – powiedział Reacher. – Tak to ustaliliśmy tam, na górze.

– Więc masz z nimi spokój?

– Miałem spokój i mam spokój.

– Poparłam cię – powiedziała Harper. – I do diabła z konsekwencjami.

Reacher skinął głową.

– Wiedziałem, że mnie poprzesz. Powinno być więcej takich jak ty.

– Weź to. – Harper podała mu kawałek lichego papieru: kupon podróżny wystawiony przez biuro w Quantico. – Będziesz miał za co wrócić do Nowego Jorku.

– A ty?

– Powiem, że gdzieś mi zginął. Przyślą drugi.

Harper podeszła jeszcze o krok bliżej. Pocałowała go w policzek. Odsunęła się, odeszła. Miała swoje sprawy.

– Powodzenia – pożegnała Reachera.

– Nawzajem.

Poszedł na lotnisko: dwadzieścia kilometrów poboczem dróg zbudowanych dla samochodów. Zajęło mu to trzy godziny. Wymienił kupon FBI na bilet i odczekał godzinę, do pierwszego połączenia. Spał cztery godziny w powietrzu, trzy według stref czasowych. Wylądował na La Guardii o pierwszej po południu.

Resztę drobnych zużył na autobus, który dowiózł go do metra, a metro na Manhattan. Wysiadł przy Canal Street, poszedł Wall Street na południe. W holu budynku, w którym mieściła się kancelaria Jodie, znalazł się parę minut po drugiej, niesiony falą tłumu powracających z lunchu pracowników. W sali recepcyjnej firmy nikogo nie było. Nikt nie stał za ladą. Wszedł do środka przez szeroko otwarte drzwi, poszedł korytarzem o ścianach udekorowanych stojącymi na dębowych półkach prawniczymi tomami. Biura po lewej i po prawej były puste. Na biurkach piętrzyły się papiery, na oparciach krzeseł wisiały marynarki. Ani śladu ludzi.

Podszedł do zamkniętych podwójnych drzwi, usłyszał stłumiony szmer toczących się po ich drugiej stronie rozmów, brzęk szkła uderzającego o szkło. I śmiech. Otworzył drzwi po prawej, hałas uderzył go jak cios. Zobaczył salę konferencyjną pełną ludzi: czarne garnitury, śnieżnobiałe koszule, szelki, stonowane krawaty, surowe ciemne suknie, czarne nylony. Była tam ściana oślepiających okien i długi stół, przykryty białym obrusem, a na stole szeregi kryształowych kieliszków oraz setki butelek szampana. Dwaj barmani leli pienisty złoty płyn najszybciej, jak potrafili. Ludzie pili z kieliszków i unosili je w toastach. Za Jodie.

Poruszała się w tłumie, przyciągając ich do siebie jak magnes. Gdziekolwiek się pojawiła, podchodzili i formowali wokół niej krąg. Kręgi, niewielkie, promieniujące ekscytacją, rozpadały się i formowały od nowa, a ona znajdowała się w centrum każdego z nich. Obracała się to w lewo, to w prawo, uśmiechała się, trącała swym kieliszkiem inne kieliszki, a potem przesuwała się w przypadkowym kierunku, jak kulka elektronicznego bilardu, prowokując nowe wyrazy uznania. Dostrzegła stojącego w drzwiach Reachera w tej samej chwili, w której dostrzegł on samego siebie, odbitego w lustrze wiszącym na ścianie nad rysunkiem Renoira. Był nieogolony, ubrany w wygniecioną koszulę khaki, ozdobioną nieregularnymi zaciekami zieleni. Ona miała na sobie suknię za tysiąc dolarów, przed chwilą wyjętą z szafy. Setka twarzy odwróciła się wraz z jej twarzą, zapadła martwa cisza. Jodie wahała się przez krótką, niemal niezauważalną chwilę, jakby podejmowała decyzję, a potem przedarła się przez tłum i zarzuciła mu na szyję ręce, z których jedna trzymała kieliszek szampana.

– Zostałaś wspólniczką – powiedział Reacher. – Dopięłaś swego.

– Jasne – powiedziała Jodie.

– No to gratulacje, mała. I przepraszam, że się spóźniłem. Wciągnęła go w tłum, kręgi zaczęły się formować wokół nich.

Potrząsał dłońmi setki prawników, tak jak potrząsał dłońmi generałów obcych armii. Ty nie zaczynaj ze mną, to ja nie zacznę z tobą. Przewodnikiem stada był stary gość, czerstwy na twarzy, syn jednego z założycieli firmy. Jego garnitur musiał kosztować więcej niż wszystkie ubrania, które Reacher kiedykolwiek nosił, ale świąteczny nastrój sprawił, że w jego stosunku do gościa nie było złośliwości. Wyglądało na to, że z równą radością potrząsnąłby dłonią windziarza Jodie.

– To wielka, bardzo wielka gwiazda – powiedział. – Jestem szczęśliwy, że przyjęła naszą ofertę.

– Najsprytniejsza prawniczka, jaką zdarzyło mi się spotkać! – powiedział Reacher, przekrzykując hałas.

– Będzie pan jej towarzyszył?

– Towarzyszył gdzie?

– Do Londynu – wyjaśnił stary gość. – Nic panu nie mówiła? Pierwszym zadaniem zlecanym nowemu wspólnikowi jest kierowanie jednym z biur europejskich. Przez kilka lat.

W tym momencie Jodie pojawiła się przy jego boku, promiennie uśmiechnięta. Odciągnęła go na bok. Tłum już dzielił się na mniejsze grupki, ludzie rozmawiali o pracy i dyskretnie plotkowali. Znaleźli kawałek wolnego miejsca przy oknie z metrowym widokiem na port i pospolite budynki po jego obu stronach.

– Dzwoniłam do tutejszego FBI – powiedziała. – Bałam się o ciebie, a formalnie rzecz biorąc, ciągle jestem twoją prawniczką. Rozmawiałam z biurem Alana Deerfielda.

– Kiedy?

– Dwie godziny temu. Nie chcieli mi nic powiedzieć.

– Bo nie ma nic do powiedzenia. Traktują mnie przyzwoicie, ja traktuję przyzwoicie ich.

Jodie skinęła głową.

– A więc wreszcie spełniłeś ich oczekiwania. Zawahała się. – Wezwą cię na świadka? – spytała. – Będzie proces?

Potrząsnął głową.

– Nie będzie procesu.

– Będzie pogrzeb, tak? Wzruszył ramionami.

– Nie ma żyjących krewnych. W tym rzecz.

Jodie znowu się zawahała, jakby przygotowywała się do zadania najważniejszego pytania.

– Co teraz czujesz? – spytała. – Odpowiedz mi jednym słowem.

– Spokój.

– Zrobiłbyś to samo? W tych samych okolicznościach? Teraz on zastanawiał się przez chwilę

– W tych samych okolicznościach? – powtórzył. – Bez wahania.

– Będę pracowała w Londynie. Przez dwa lata.

– Wiem. Stary mi powiedział. Kiedy wyjeżdżasz?

– Pod koniec miesiąca.

– Nie chcesz, żebym pojechał z tobą?

– Będę bardzo zajęta. Biuro jest małe, a roboty wiele.

– Poza tym to cywilizowane miasto. Jodie skinęła głową.

– Tak. To cywilizowane miasto. A ty, chcesz ze mną pojechać?

– Na całe dwa lata? Nie. Ale może odwiedzałbym cię od czasu do czasu?

Uśmiechnęła się niewyraźnie.

– Byłoby wspaniale. Reacher milczał.

– To okropne – rzekła nagle Jodie. – Przez piętnaście lat nie mogłam żyć bez ciebie, a teraz dowiaduję się, że nie mogę żyć z tobą.

– Wiem. To wyłącznie moja wina.

– Czujesz to samo? Reacher spojrzał jej w oczy.

– Chyba tak.

– Mamy czas do końca miesiąca – powiedziała Jodie. Skinął głową.

– To i tak więcej, niż ma większość ludzi. Możesz wziąć sobie wolne popołudnie?

– Mogę wszystko. Jestem wspólniczką. Robię, co mi się podoba.

– No to idziemy.

Odstawili puste kieliszki na parapet. Przedarli się przez tłum do wyjścia. Wszyscy bez wyjątku odprowadzili ich wzrokiem, a kiedy znikli, powrócili do swych bardzo ważnych rozmów.

Загрузка...