– No więc jedziecie do Portland, w Oregonie – powiedział Blake. – Ty i Harper.
– Dlaczego? – spytał Reacher.
– Żebyś mógł odwiedzić swoją przyjaciółkę, Ritę Scimecę. No, tę panią porucznik, o której mówiłeś, którą zgwałcono w Georgii. Mieszka niedaleko Portland w małej wiosce na wschód od miasta. Jest jedną z jedenastu na twojej liście. Możesz do niej pojechać, zajrzeć do piwnicy. Podobno stoi tam nowiuteńka pralka. W kartonowym pudle.
– Otworzyła je? Blake potrząsnął głową.
– Nie. Dzwonili do niej z biura w Portland. Powiedzieli, że ma niczego nie dotykać. I że ktoś już do niej jedzie.
– Jeśli facet jest jeszcze w okolicy, Portland może być jego następnym celem. Leży wystarczająco blisko.
– Racja – przyznał Blake. – Właśnie dlatego ktoś już do niej jedzie.
Reacher skinął głową.
– Wreszcie zacząłeś ich pilnować, co? – spytał. – Słyszałeś coś o zamykaniu stajni, z której uciekły konie?
Blake wzruszył ramionami.
– Hej, żyje już tylko siedem z nich. Dla tylu wystarczy nam ludzi.Była to klasyczna manifestacja chorego policyjnego humoru, skierowanego wyłącznie do policjantów tego czy innego rodzaju, a jednak nie została przyjęta najlepiej. Blake zaczerwienił się, odwrócił wzrok.
– Alison była jak rodzina – powiedział. – Jej śmierć to dla mnie taki cios jak dla każdego, prawda?
– Jak rodzina, to chyba była przede wszystkim dla siostry – powiedział Reacher.
– Jakbyś wiedział. Kiedy przyszła wiadomość, omal nie padła trupem. Hiperwentylowała. Nigdy nie widziałem jej tak wzburzonej.
– Powinieneś odsunąć ją od sprawy. Blake potrząsnął głową.
– Jest mi potrzebna.
– Jasne. Coś jest ci cholernie potrzebne.
– Mów do mnie jeszcze.
Według mapy Blake’a od małej wioski, leżącej na wschód od Portland, Spokane dzieliło pięćset osiemdziesiąt kilometrów. Wzięli samochód, którym miejscowy agent przywiózł ich tu z lotniska. Na pierwszej stronie notatnika przymocowanego przyssawką do przedniej szyby nadal wypisany był odręcznie adres Alison Lamarr. Reacher przyjrzał mu się, a potem wyrwał kartkę, zmiął ją w kulkę i rzucił na podłogę za przednim fotelem. W skrytce znalazł ołówek, na następnej stronie wypisał nim trasę: 90 zachód – 395 południe – 84 zachód – 35 południe – 26 zachód. Wielkimi literami, takimi, żeby dały się odczytać po ciemku, kiedy będą zmęczeni. Pod cyframi nadal widział adres Alison, ślad odciśnięty długopisem agenta.
– Mniej więcej sześć godzin – powiedziała Harper. – Ty prowadzisz trzy i ja prowadzę trzy.
Skinął głową. Kiedy przekręcał kluczyk w stacyjce, była już noc. Zawrócił w miejscu, wjeżdżając na pobocza, dokładnie tak, jak przedtem zrobił to ich człowiek. Tyle że oni zrobili nawrót dwieście metrów dalej na południe. Ruszył w dół wąską drogą, przejechał kilka zakrętów, skręcił w prawo, w drogę numer 90. Gdy tylko zostały za nimi światła miasta, a na drodze się przerzedziło, przyspieszył.
Jechali na zachód. Nowym buickiem, mniejszym i skromniejszym od luksusowego modelu Lamarr, ale szybszym, być może właśnie z tego powodu. Ten rok musiał być w FBI rokiem General Motors. Armia załatwiała te sprawy identycznie. Dokonywała zakupów według grafiku: GM, Ford, Chrysler. Krajowe firmy nie miały powodu, by wściekać się na rząd.
Droga wśród wzgórz biegła wprost na południowy zachód. Reacher włączył długie światła. Docisnął gaz. Harper odchyliła siedzenie. Pochyliła oparcie, głowę zwróciła w jego kierunku. Jej rozpuszczone włosy płonęły czerwienią i złotem odbitym światłem kontrolek. Reacher trzymał kierownicę jedną ręką, drugą położył na kolanach. W lusterku widział światła jadącego za nimi samochodu. Światła halogenowe, jaskrawe, tańczące w odległości półtora kilometra. I szybko się zbliżające. Przyspieszył do stu dwudziestu kilometrów na godzinę.
– W armii uczą was prowadzić tak szybko? – spytała Harper. Nie odpowiedział. Minęli miasteczko o nazwie Sprague. Dalej droga biegła prosto. Z mapy Blake’a wynikało, że będzie biegła prosto dobre czterdzieści kilometrów, aż do miasteczka Ritzville. Reacher przyspieszył do stu trzydziestu na godzinę, ale światła zbliżały się tak szybko jak przedtem. Po pewnym czasie, bezpiecznie, w dużej odległości wyprzedził ich długi, niski wóz. Przejechał sąsiednim pasem dobre czterysta metrów, ciągnąc za sobą strumień wzburzonego powietrza. Łagodnie wrócił na pas i mknął dalej. W porównaniu z nim buick FBI mógł równie dobrze szukać wolnego miejsca na zatłoczonym parkingu.
– To się nazywa szybko – powiedział Reacher.
– Może to nasz facet? – Głos Harper był leniwy, senny. – Może on też jedzie do Portland? Może dorwiemy go wieczorem?
– Zmieniłem zdanie. Nie sądzę, żeby poruszał się samochodem. Uważam, że korzysta z samolotów.
Ale przyspieszył. Prowadził wystarczająco szybko, by tylne światła samochodu, który ich wyprzedził, pozostawały widoczne.
– A potem co? – spytała Harper. – Wynajmuje coś na lotnisku?
Reacher skinął głową; gest ledwie widoczny w panującym w buicku mroku.
– Tak uważam. Te ślady opon… standard. Prawdopodobnie zostawił je wóz średniej wielkości, średniego standardu. Firmy wynajmu mają takich miliony.
– Ryzykowne. Wynajęcie samochodu zostawia ślad w papierach.
Reacher ponownie skinął głową.
– Podobnie jak kupienie biletu lotniczego. Ale ten facet jest doskonale zorganizowany. Nie wątpię, że ma żelazne fałszywe papiery. Pójście po śladzie w papierach nikogo do niczego nie doprowadzi.
– Cóż… podejrzewam, że i tak to zrobimy. A poza tym, jeśli masz rację, widziała go obsługa na stanowiskach wynajmu.
– A może nie? Może rezerwuje je z wyprzedzeniem i odbiera na parkingu?
Harper skinęła głową.
– Ale zobaczy go urzędnik, któremu oddaje samochód.
– Przez krótką chwilę.
Droga biegła prosto, tylne światła widać było z odległości przeszło półtora kilometra. Reacher ze zdziwieniem uświadomił sobie, że pędzą niemal sto pięćdziesiąt na godzinę, tylko dlatego, że nie chce go zgubić.
– Ile trwa zabicie człowieka? – spytała Harper.
– Zależy od tego, jak go zabijasz.
– A my nie wiemy, jak on to robi.
– Nie wiemy. To jest coś, czego musimy się dowiedzieć. Ale niezależnie od metody facet jest bardzo spokojny i bardzo ostrożny. Nie zostawia śladów, nawet kropli rozlanej farby. Moim zdaniem zajmuje mu to dwadzieścia minut, pół godziny. Minimum.
Harper skinęła głową, przeciągnęła się. Reacher poczuł jej zapach.
– No to pomyśl o Spokane – powiedziała. – Wysiada z samolotu, wsiada do samochodu, jedzie pół godziny do domu Alison, spędza tam pół godziny, pół godziny wraca i wynosi się w diabły. Bo nie kręci się przecież po okolicy, prawda?
– Nie w pobliżu miejsca zbrodni.
– Czyli może zwrócić wypożyczony samochód w ciągu niespełna dwóch godzin. Powinniśmy sprawdzić krótkoterminowe wypożyczenia na lotniskach najbliższych miejsc tych morderstw, sprawdzić, czy jest jakiś wzór.
Reacher skinął głową.
– Owszem, powinniście. W ten sposób rozwiążecie sprawę normalną ciężką pracą.
Harper znów się poruszyła, obróciła na bok.
– Czasami mówisz „my”, a czasami „wy”. Jeszcze się nie zdecydowałeś, ale już trochę zmiękłeś, wiesz?
– Chyba polubiłem Alison… na tyle, na ile to możliwe przy tak krótkiej znajomości.
– I?
– I lubię Ritę Scimecę… taką, jaką ją pamiętam. Nie chciałbym, żeby coś się jej stało.
Harper wyciągnęła głowę. Przyjrzała się odległym o półtora kilometra światłom samochodu.
– W takim razie nie zgub tego faceta.
– On nie jedzie, on leci – powiedział Reacher. – To nie jest nasz facet.
To nie był ich facet. Przy rozjeździe na granicy Ritzville pozostał na dziewięćdziesiątce, jadąc na zachód, w stronę Seattle. Reacher odbił na południe w drogę 395, prowadzącą wprost do Oregonu. Ona też była pusta, a w dodatku węższa i bardziej kręta, więc nieco zwolnił.
– Opowiedz mi o Ricie Scimece – poprosiła Harper. Trzymając na kierownicy obie dłonie, Reacher wzruszył ramionami.
– Była trochę jak Alison Lamarr. Nie wyglądała jak ona, ale roztaczały taką samą… atmosferę. Twarde, wysportowane, kompetentne. Z tego, co pamiętam, Rita przed niczym się nie cofała. Była podporucznikiem. Same sukcesy. Przez kurs oficerski przeszła jak burza.
Zamilkł. Wyobrażał sobie Ritę Scimecę, wyobraził sobie ją i Alison Lamarr, stojące ramię przy ramieniu. Lepszych kobiet armia nie miała.
– I tu natykamy się na kolejną zagadkę – powiedział. – Jak on je kontroluje?
– Kontroluje? – powtórzyła Harper. Reacher skinął głową.
– Przemyśl to sobie. Wchodzi do ich domu, a pół godziny później leżą martwe w wannie, nagie. Ani śladu przemocy, bałaganu, wszystko jest w największym porządku. Jak to osiąga?
– Trzyma je na muszce? Reacher potrząsnął głową.
– Niemożliwe z dwóch powodów. Jeśli korzysta z samolotów, to nie ma broni. Nie wejdziesz na pokład samolotu z bronią. Sama dobrze o tym wiesz. Podróżujesz bez broni.
– Jeśli korzysta z samolotu. Na razie to tylko przypuszczenie.
– W porządku. Myślałem o Ricie. To była naprawdę twarda babka. Została zgwałcona i pewnie dlatego znalazła się na liście tego faceta, że trzech mężczyzn poszło za to siedzieć. Ale tamtej nocy napadło ją pięciu ludzi. Tylko trzej gwałcili, bo czwartemu złamała biodro, a piątemu obie ręce. Innymi słowy: walczyła jak cholera.
– I co z tego?
– Czy Alison Lamarr nie zachowałaby się tak samo? Nawet gdyby facet miał broń, czy zachowywałaby się ulegle, pasywnie przez całe trzydzieści minut?
– Nie wiem – powiedziała Harper.
– Przecież ją widziałaś. Uważasz, że był z niej delikatny kwiatuszek? Nie, żołnierz. Przeszła trening piechociarza. Albo wściekłaby się i zaczęła walczyć, albo czekała na okazję i zaatakowała faceta w sprzyjającej chwili. Najwyraźniej nie zaatakowała. Dlaczego?
– Nie wiem – powtórzyła.
– Ja też – przyznał Reacher.
– Musimy znaleźć tego faceta. Potrząsnął głową.
– Nie znajdziecie go.
– Dlaczego nie?
– Dlatego że to cholerne gówno z profilami psychologicznymi zaślepia was do tego stopnia, że całkowicie mylicie się co do motywu.
Harper obróciła się do okna, zapatrzyła w przemykającą za szybą ciemność.
– Masz zamiar jakoś to wyjaśnić?
– Dopiero wtedy, kiedy Blake i Lamarr zdecydują się usiąść i wysłuchać, co mam im do powiedzenia. Nie będę się powtarzał.
Zaraz po przejechaniu przez rzekę Kolumbia, którą przekroczyli pod Richland, zatrzymali się na stacji benzynowej. Reacher napełnił bak, a Harper odwiedziła toaletę. Kiedy wyszła, usiadła za kierownicą, gotowa odpracować swoje trzy godziny. Przesunęła do przodu siedzenie, Reacher przesunął siedzenie pasażera do tyłu. Odrzuciła włosy na ramiona, ustawiła lusterka, przekręciła kluczyk w stacyjce. Ruszyła na wschód, nie za szybko.
Znów przejechali przez Kolumbię w miejscu, w którym zataczała łuk na zachód. Znaleźli się w Oregonie. Jechali wzdłuż brzegu rzeki, dokładnie po linii granicznej stanu. Na dobrej, umożliwiającej szybką jazdę autostradzie nie było ruchu. Gdzieś przed nimi wznosiły się ku niebu niewidoczne w mroku Góry Kaskadowe. Na niebie płonęły gwiazdy, zimne i małe. Reacher niemal położył się na siedzeniu. Przyglądał się górom przez boczną szybę w miejscu, gdzie stykała się z dachem.
Dochodziła północ.
– Musisz ze mną rozmawiać – powiedziała Harper. – Bo inaczej zasnę za kierownicą.
– Jesteś równie dokuczliwa jak Lamarr. Harper się uśmiechnęła.
– Nie całkiem.
– Zgoda, nie całkiem.
– Mimo wszystko porozmawiaj ze mną. Powiedz mi, dlaczego odszedłeś z armii?
– O tym chcesz ze mną porozmawiać?
– To też temat, nie?
– Dlaczego wszyscy mnie o to pytają? Harper wzruszyła ramionami.
– Ludzie są po prostu ciekawi.
– Dlaczego? Dlaczego nie powinienem odchodzić z armii?
– Bo moim zdaniem dobrze się tam czułeś. Tak jak ja dobrze się czuję w FBI.
– Było się na co wściekać. Skinęła głową.
– Jasne. Biuro też bywa cholernie irytujące. O ile wiem, to dokładnie jak mąż. Ma swoje dobre i złe strony, ale to są moje strony, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie rozwodzisz się, bo mąż cię rozzłościł.
– Wyleciałem wskutek redukcji.
– Nieprawda. Czytałam twoje akta. Redukowali armię, ale nie zredukowali ciebie. Odszedłeś na własne życzenie.
Reacher milczał przez kilka kilometrów. Potem potrząsnął głową.
– Przestraszyłem się – powiedział. Harper obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
– Czego?
– Lubiłem wojsko takie, jakie było. Nie chciałem, żeby się zmieniło.
– W co?
– W coś mniejszego. To była wielka, wielka rzecz. Nie masz pojęcia jak wielka. Rozciągała się na cały świat. Dostałem awans, więc byłbym wyżej w mniejszej firmie.
– Co w tym złego? Wielka ryba w małym akwarium, tak?
– Nie chciałem być wielką rybą – powiedział Reacher. – Podobało mi się bycie małą rybką.
– Nie byłeś mała rybką. Major to nie jest mała rybka. Skinął głową.
– W porządku. Podobało mi się być średnią rybką. To było wygodne. Można powiedzieć: anonimowe.
Harper potrząsnęła głową.
– To niewystarczający powód, żeby odejść. Reacher spojrzał w niebo, na nieruchome gwiazdy, od których dzieliły go miliardy kilometrów.
– Wielka ryba w małym akwarium nie ma gdzie pływać – powiedział. – Całe lata siedziałbym w jednym miejscu. Wielkie biurka, pięć lat za tym biurkiem gdzieś tam, a potem kolejne pięć lat za jeszcze większym biurkiem gdzieś indziej. Facet taki jak ja, bez talentów politycznych i towarzyskich, może dojść do pełnego pułkownika, nie dalej. Resztę kariery przeżyłbym jako pułkownik, piętnaście, może nawet dwadzieścia lat.
– A?
– A ja chciałem być w ruchu. Całe życie przeżyłem w ruchu. Dosłownie. Bałem się zatrzymać. Nie wiedziałem, co to znaczy żyć w bezruchu, ale zakładałem, że takie życie znienawidzę.
– I?
Reacher wzruszył ramionami.
– No i utknąłem.
– I? – powtórzyła Harper.
Reacher jeszcze raz wzruszył ramionami. Milczał. W samochodzie było ciepło. Ciepło i wygodnie.
– Powiedz to wreszcie – przerwała milczenie Harper. – Wyrzuć to z siebie. Utknąłeś i…
– I nic.
– Gówno tam „nic”. I? Reacher odetchnął głęboko.
– I mam z tym problem.
W samochodzie zapadła cisza. Harper skinęła głową, jakby doskonale go rozumiała.
– Rozumiem, że Jodie nie bardzo chce być w ruchu?
– A ty byś chciała?
– Nie wiem. Reacher skinął głową.
– Problem w tym, że ona wie. Wychowaliśmy się w tym samym środowisku, przenosiliśmy się ciągle z bazy do bazy i do jeszcze innej bazy. Wędrowaliśmy po całym świecie, miesiąc tu, pół roku tam. Jodie żyje takim życiem, jakim żyje, ponieważ zdołała się od tego oderwać. Sama stworzyła sobie świat dokładnie taki, jaki chce mieć. Dobrze wie, czego chce, bo równie dobrze wie, jaka jest alternatywa.
– Przecież może się przenosić… od czasu do czasu. Jest prawniczką. Zmiana pracy…
Potrząsnął głową.
– To nie działa w ten sposób. Chodzi o karierę. Już wkrótce zostanie wspólniczką, to jej idzie bardzo szybko, a potem pewnie przepracuje w tej samej firmie resztę życia. Poza tym ja nie mówię o kilku latach tu, a paru tam, o kupieniu domu i sprzedaniu domu. Mówię o tym, że jeżeli jutro obudzę się w Oregonie i poczuję ochotę przeniesienia się do Oklahomy, Teksasu czy gdziekolwiek, to się po prostu przeniosę. Nie przejmując się, co będzie pojutrze.
– Wędrowiec z ciebie.
– To dla mnie ważne.
– Pytanie, jak ważne? Reacher wzruszył ramionami.
– Tego właśnie nie wiem.
– Jak masz zamiar się dowiedzieć?
– Problem w tym, że właśnie się dowiaduję.
– Co masz zamiar zrobić? Milczał przez kolejny kilometr.
– Nie wiem – rzekł wreszcie.
– Może się do tego przyzwyczaisz?
– Może? A może nie? Wydaje mi się, że mam to we krwi. Nawet teraz, w środku nocy, kiedy tak jadę, gdzie nigdy nie byłem, czuję się wspaniale. Nie umiem wytłumaczyć jak wspaniale.
Harper uśmiechnęła się.
– Może to dzięki towarzystwu? Reacher odpowiedział jej uśmiechem.
– Całkiem prawdopodobne.
– Więc… powiesz mi jeszcze coś?
– Co takiego?
– Dlaczego mylimy się w kwestii motywu? potrząsnął głową.
– Poczekaj. Zobaczymy, co znajdziemy w Portland.
– A co znajdziemy w Portland?
– Przypuszczam, że kartonowe pudło pełne puszek po farbie. I nie dowiemy się, skąd pochodzą albo kto je tam wysłał.
– I?
– Dodamy dwa do dwóch. Wyjdzie nam cztery. Tak jak wy to robicie nie wychodzi cztery. Wam wychodzi jakaś wielka, niewytłumaczalna liczba, bardzo, ale to bardzo różniąca się od czterech.
Reacher mocniej zaciągnął pas; niemal cała ostatnią godzinę jazdy z Harper za kierownicą po prostu przedrzemał. Przedostatni etap ich podróży był w istocie wspinaczką na Mount Hood drogą numer 35. Buick pokonywał ją na trójce, tak była stroma; obudziło go towarzyszące zmianie biegów szarpnięcie. Patrzył przez szybę na drogę, zataczającą łuk tuż pod szczytem góry. Harper skręciła w drogę 26, rozpoczynając ostatni etap – zjazd górskim zboczem do Portland.
Noc była nieprawdopodobnie piękna. Na niebie królowały obłoki wraz z widocznym pomiędzy nimi blaskiem księżyca i srebrzystymi gwiazdami. W żlebach zalegał śnieg. Świat pod ich stopami wyglądał jak surowa rzeźba z szarej stali.
– Zaczynam rozumieć pociąg do włóczęgi – powiedziała Harper. – Takie widoki…
Reacher skinął głową.
– To wielka, bardzo wielka planeta – powiedział. Przejechali przez śpiące miasteczko Rhododendron. Chwilę później zobaczyli drogowskaz z nazwą wioski, w której mieszkała Rita Scimeca, leżącej osiem kilometrów niżej na zboczu góry. Na miejsce dojechali o trzeciej nad ranem. Przy biegnącej przez wioskę drodze stała stacja benzynowa i supermarket. Zamknięte na cztery spusty. Poprzeczna ulica prowadziła na północ, na niższe zbocze; Harper wjechała w nią powoli. Tę ulicę przecinały inne, Scimeca mieszkała przy trzeciej z nich, biegnącej na wschód, w górę zbocza.
Jej dom łatwo było zauważyć, ze wszystkich okolicznych tylko w nim paliły się światła. I tylko przed nim parkował samochód Biura. Harper zatrzymała się za nim. Wyłączyła światła. Silnik prychnął i umilkł. Otoczyła ich cisza.
Tylna szyba samochodu Biura była zaparowana, lecz można było dostrzec zarys jednej głowy. Głowa poruszyła się, drzwiczki otwarły. Na ulicy stanął młody mężczyzna w ciemnym garniturze. Reacher i Harper przeciągnęli się, odpięli pasy, otworzyli drzwiczki, wysiedli i stanęli w chłodnym powietrzu, które sprawiło, że oddech otaczał ich głowy obłoczkami pary.
– Jest w środku, bezpieczna, cała i zdrowa – powiedział miejscowy agent. – Kazano mi na was czekać.
Harper skinęła głową.
– I co teraz? – spytała.
– Ja tu zostaję, to wy jesteście od gadania. Służbę obserwacyjną pełnię do zmiany. Miejscowa policja ma się zjawić o ósmej.
– I to gliniarze będę jej pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę? – spytał Reacher.
Agent żałośnie potrząsnął głową.
– Dwanaście. Ja jestem na nocnej zmianie.
Reacher skinął głową. Pomyślał, że to powinno wystarczyć. Dom był duży, kwadratowy, drewniany, Stał bokiem do ulicy, frontem obrócony na zachód, gdzie rozciągał się najpiękniejszy widok. Miał duży ganek ze zdobioną balustradą. Ulica opadała wystarczająco stromo, by od frontu zmieścił się garaż, obrócony bokiem, z wjazdem od ulicy. Brama znajdowała się pod gankiem, piwnica obok wkopana już była w zbocze wzgórza. Podjazd do garażu był krótki, małą działkę otaczało wysokie ogrodzenie zabezpieczające posiadłość przed huraganowymi wiatrami. Był tu też zadbany ogród, pełen kwiatów, którym barwę odebrał srebrny blask księżyca.
– Nie śpi? – spytała Harper. Miejscowy agent skinął głową.
– Czeka na was – powiedział.