13

Przyszedł ranek, ale to nie był ten ranek. Dowiedział się o tym, gdy tylko wszedł do kafeterii. Obudził się i pół godziny spędził, czekając na Harper, a kiedy wreszcie otworzyła drzwi, weszła do środka radosna, elegancka i odświeżona, ubrana w garnitur, który miała na sobie podczas ich pierwszego spotkania. Najwyraźniej miała trzy i nosiła je w określonej, ściśle przestrzeganej kolejności. Trzy garnitury – pomyślał Reacher. To pasuje do jej przypuszczalnych zarobków. Ma o całe trzy garnitury więcej niż on, bo przynajmniej ma jakieś zarobki, przeciwnie niż on.

Zjechali windą, przeszli między budynkami. Ośrodek tonął w ciszy, wyczuwało się atmosferę weekendu. Dopiero teraz Reacher uświadomił sobie, że jest niedziela. Pogoda się poprawiła. Nie żeby zrobiło się cieplej, ale wyszło słońce, no i przestał padać deszcz. Miał nadzieję, że to dobra wróżba, że ma swój dzień, ale ta nadzieja trwała krótko, zgasła, gdy wszedł do kafeterii.

Blake siedział przy stoliku koło okna, sam. Na stole stał dzbanek kawy, trzy odwrócone kubki, pojemnik ze śmietanką i drugi z cukrem, a także koszyki z duńskimi drożdżówkami i pączkami. Zwiastunem złej wiadomości był stos niedzielnych gazet, otwartych, przeczytanych i odrzuconych. „Washington Post”, „USA Today” i, co ze wszystkiego najgorsze, „New YorkTimes” leżały niewinnie na widoku. Oznaczało to, że nie ma wiadomości z Nowego Jorku, że plan jeszcze nie zadziałał, a tym samym, że Reacher musi czekać, aż zadziała.

Przy stole siedzieli we trójkę, nie w piątkę, więc mieli trochę więcej miejsca. Harper usiadła naprzeciwko Blake’a, a Reacher nieco z boku. Blake sprawiał wrażenie starego i przemęczonego. I chorego. Wyglądał jak chodzący atak serca, ale Reacher nie czuł do niego sympatii. Blake złamał zasady.

– Dzisiaj posiedzisz przy aktach – powiedział.

– Jak sobie życzysz.

– Dodaliśmy do nich materiały dotyczące Lorraine Stanley. No więc spędzisz nad nimi dzisiejszy dzień, a wnioski przekażesz nam jutro, przy śniadaniu. Czy to jasne?

Reacher skinął głową.

– Jak słońce.

– Masz jakieś wstępne, o których powinienem wiedzieć?

– Co wstępne?

– Wnioski. Może coś ci przyszło do głowy.

Rechar spojrzał na Harper. W tym momencie lojalna agentka poinformowałaby szefa o jego zastrzeżeniach, ale Harper nie odezwała się, tylko spuściła wzrok i skupiła się na mieszaniu kawy.

– Pozwól, że najpierw przeczytam akta. Jest za wcześnie, żeby powiedzieć coś na pewno.

Blake skinął głową.

– Mamy szesnaście dni. Musimy zacząć robić postępy. Szybko.

Reacher również skinął głową.

– Rozumiem, o co ci chodzi. Może jutro dostaniemy jakieś dobre wieści.

Blake i Harper spojrzeli na niego, jakby uznali jego słowa za dziwne. Potem zajęli się kawą, drożdżówkami, pączkami i działami gazet, spokojnie, jakby mieli mnóstwo czasu do zabicia. Była niedziela. A śledztwo utknęło w martwym punkcie. Przynajmniej to wydawało się jasne. Reacher znał objawy. Jakkolwiek pilne jest cokolwiek, przychodzi taka chwila, że nie ma już gdzie się zwrócić. Konieczność pośpiechu znika, siedzisz sobie, jakby cały świat należał do ciebie, a świat wokół szaleje z wściekłości.


*

Po śniadaniu Harper zaprowadziła go do pokoju dokładnie takiego, jaki wyobraził sobie wytrząsany w niewygodnej cessnie. Mieścił się nad ziemią, był cichy, wypełniały go dębowe stoły i miękkie, wygodne krzesła obite skórą. Przez wielkie okna wpadały do środka promienie słońca. Jedyną wadą tego miejsca był jeden ze stołów, zawalony aktami na wysokość niemal pół metra. Mieściły się w ciemnoniebieskich teczkach, ozdobionych żółtymi literami FBI.

Sterta ta składała się z trzech stosów teczek, przewiązanych grubą gumową opaską. Ułożył je przed sobą, jeden obok drugiego. Amy Callan, Caroline Cooke, Lorraine Stanley. Trzy ofiary, trzy stosy. Spojrzał na zegarek. Dziesiąta dwadzieścia pięć. Zaczynał dość późno. Słońce rozgrzewało salę. Rozleniwiało.

– Nie dzwoniłeś do Jodie – powiedziała Harper. Reacher potrząsnął głową. Milczał.

– Dlaczego?

– Bo nie widzę powodu, żeby dzwonić. Jej najwyraźniej tam nie ma.

– Może pojechała do ciebie? Tam gdzie mieszkał ojciec?

– Może. Ale wątpię. Nie przepada za moim domem. Zbyt pusto dookoła.

– Próbowałeś? Potrząsnął głową.

– Nie.

– Martwisz się?

– Nie potrafię martwić się tym, czego nie mogę zmienić. Harper przyjęła te słowa milczeniem. W zapadłej nagle ciszy Reacher przysunął do siebie teczkę.

– Czytasz to? – spytał. Skinęła głową.

– Co wieczór. Znam akta, znam streszczenia.

– Jest w nich coś?

Przyjrzała się stosom grubym na dziesięć centymetrów każdy.

– Bardzo wiele – powiedziała.

– Coś znaczącego?

– Ty masz odpowiedzieć na to pytanie.

Reacher niechętnie pokiwał głową. Ściągnął gumkę z teczki Callan. Otworzył ją. Harper zdjęła marynarkę. Usiadła naprzeciw niego, podwinęła rękawy. Słońce oświetlało ją od tyłu, sprawiając, że jej bluzka wydawała się przezroczysta. Wyraźnie widział zewnętrzną linię jej piersi, wznoszącą się delikatnie aż do miejsca, przez które biegł pas kabury naramiennej, i opadającą ku płaskiemu brzuchowi. Poruszały się nieznacznie w rytm oddechu.

– Bierz się do roboty – powiedziała.


*

Jest to chwila największego napięcia. Przejeżdżasz obok, nie za szybko, nie za wolno, rozglądasz się, patrzysz uważnie, jedziesz kawałek dalej, zatrzymujesz się, zawracasz. Parkujesz przy krawężniku, samochód musi stać zwrócony przodem we właściwym kierunku. Wyłączasz silnik. Wyjmujesz kluczyki, chowasz je do kieszeni. Wkładasz rękawiczki. Na dworze jest zimno, więc rękawiczki nie wyglądają dziwnie.

Wychodzisz z samochodu. Przez chwilę stoisz nieruchomo, słuchasz bardzo uważnie, potem obracasz się o trzysta sześćdziesiąt stopni, powoli, cały czas uważnie obserwując, co się wokół ciebie dzieje. Jest to chwila największego napięcia. Właśnie teraz decydujesz, czy przerywasz akcję, czy ją kontynuujesz. Myśl, myśl, myśl. Zachowaj całkowity spokój. W końcu to zwykła decyzja operacyjna. Twój trening pomaga.

Decydujesz się kontynuować akcję. Cicho zamykasz drzwiczki samochodu. Wchodzisz na dróżkę prowadzącą do drzwi i podchodzisz do nich. Stukasz. Czekasz, stojąc na progu. Drzwi otwierają się. Wpuszcza cię do środka. Jest zadowolona z tego, że cię widzi. Zaskoczona, najpierw może trochę zdezorientowana, ale w końcu zachwycona. Nie widziała cię od wieków, ostatnim razem spotkaliście się w innym życiu. Przez chwilę mówisz.

Jowisz, póki nie nadejdzie właściwa chwila. Poznasz ją, kiedy nadejdzie. Dlatego na razie mówisz.

Właściwa chwila nadchodzi. Przez sekundę stoisz nieruchomo, smakujesz ją, a potem wykonujesz swój ruch. Wyjaśniasz, że ma robić dokładnie to, co jej powiesz. Ona zgadza się, oczywiście, ponieważ nie ma innego wyjścia. Mówisz jej, że byłoby milej, gdyby robiła to tak, jakby dobrze się bawiła. Wyjaśniasz, że dzięki temu cała ta sprawa będzie dla ciebie przyjemniejsza. Energicznie kiwa głową, chce ci sprawić przyjemność. Uśmiecha się. Wprawdzie z wysiłkiem i nieco sztucznie, co po trosze psuje efekt, ale na to nic nie da się poradzić. Lepsze to niż nic.

Każesz jej pokazać główną łazienkę. Demonstruje ci ją jak pośredniczka handlu nieruchomościami. Wanna jest w porządku, taka jak wiele innych już oglądanych. Teraz wydajesz jej polecenie przyniesienia farby. I przez cały czas uważnie patrzysz, co robi. Musi odbyć pięć kursów, z domu i do domu, po schodach w dół, a potem do góry. Jest co nosić. Nosi, sapie i dyszy. Zaczyna się pocić, choć przecież jest chłodno. Przypominasz jej o uśmiechu. Uśmiecha się posłusznie, ale ten uśmiech bardziej przypomina grymas.

Każesz jej znaleźć coś, czym można podważyć wieczka. Radośnie kiwa głową, mówi ci o śrubokręcie w jednej z szuflad w kuchni. Idziesz z nią do kuchni. Wysuwa szufladę, znajduje śrubokręt. Wracacie razem do łazienki. Każesz jej otworzyć puszki, jedną po drugiej. Jest spokojna. Klęka przy pierwszej puszce. Wsuwa ostrze śrubokrętu pod metalowy kołnierz wieczka, podważa je. Pracuje wokół puszki, zatacza krąg. Wieczko się odkleja. Chemiczny zapach farby wypełnia powietrze.

Przechodzi do drugiej puszki. I następnej. Pracuje szybko, choć nie jest to łatwe. Mówisz, żeby uważała. Jeśli nabrudzi, zostanie ukarana. Uśmiecha się. Pracuje szybko. Zdejmuje wieczko z ostatniej puszki.

Z kieszeni wyjmujesz zwiniętą torbę na śmieci. Każesz włożyć do niej ubranie. Jest zdezorientowana. Czyje ubranie? Mówisz jej, że ubranie, które ma na sobie. Kiwa głową z uśmiechem. Zsuwa buty; ich ciężar nadaje torbie właściwy kształt. Ma skarpetki, też je zsuwa i wrzuca do torby. Rozpina dżinsy. Zdejmuje je, przestępując z nogi na nogę. One też wędrują do torby. Rozpina koszulę, porusza ramionami, zdjętą wkłada do torby. Sięga za plecy, rozpina biustonosz. Ściąga majtki, zwija je w kulę wraz z biustonoszem. Razem wędrują do torby. Jest naga. Przypominasz jej, że ma się uśmiechać.

Każesz jej znieść torbę na dół, pod drzwi frontowe. Idziesz za nią. Opiera torbę o drzwi. Prowadzisz ją z powrotem do łazienki. Teraz ma napełnić wannę farbą, powoli, ostrożnie, puszka po puszce. Jest bardzo skoncentrowana. Przygryza język. Puszki są ciężkie, nieporęczne. Farba jest gęsta. Śmierdzi. Rozlewa się w wannie powoli. Jej poziom podnosi się powoli, jest zielona, oleista.

Mówisz jej, że dobrze sobie radzi. Mówisz jej, że jesteś z niej zadowolona. Uśmiecha się, zachwycona pochwałą. Wtedy mówisz jej też, że teraz będzie trudniej. Musi odnieść puste puszki tam, skąd je wzięła. Ale jest naga. Nie może dopuścić, by ktokolwiek ją zobaczył. Będzie musiała biec. Kiwa głową. Dodajesz, że teraz, kiedy puszki są puste, może brać ich więcej naraz. Jeszcze raz kiwa głową. Rozumie. Wkłada do puszek palce, w ten sposób bierze pięć w każdą rękę. Znosi je na dół. Każesz jej czekać. Powoli otwierasz drzwi, sprawdzasz, co się za nimi dzieje. Patrzysz i słuchasz, a potem ją wypuszczasz. Biegnie w tamtą stronę. Odstawia puszki. Biegnie w tę stronę, jej piersi podskakują. Na zewnątrz jest zimno.

Każesz jej zatrzymać się, stać nieruchomo, złapać oddech. Przypominasz o uśmiechu. Kiwa głową przepraszająco, przywołuje na usta grymas. Prowadzisz ją do łazienki. Śrubokręt nadal leży na podłodze. Każesz jej go podnieść. Każesz jej poranić nim twarz. Jest zdezorientowana, więc wyjaśniasz, że wystarczą głębokie zadrapania. Trzy, cztery głębokie zadrapania. Wystarczająco głębokie, żeby krwawiły. Uśmiecha się, kiwa głową. Podnosi śrubokręt. Przeciąga nim po lewym policzku, jego ostrze zagłębia się w ciało. Pojawia się jasnoczerwona krecha, długa na ponad dziesięć centymetrów. Mówisz, że następna ma być głębsza. Kiwa głową. Druga rana krwawi. Dobrze, mówisz, jeszcze raz. Rani się raz, potem drugi. Dobrze, mówisz. Przy ostatniej naprawdę się postaraj. Kiwa głową, uśmiecha się. Przeciąga ostrzem śrubokręta po policzku. Skóra rozstępuje się, tryska krew. Dobra dziewczynka, mówisz.

Nadal trzyma w dłoni śrubokręt. Każesz jej wejść do wanny, powoli, ostrożnie. Wkłada do środka najpierw prawą nogę, potem lewą. Stoi, zanurzona w farbie do połowy łydek. Każesz jej usiąść, powoli. Siada, farba sięga jej do pasa, podpływa niemal do piersi. Każesz jej położyć się, więc kładzie się posłusznie. Poziom farby znów się podnosi, do krawędzi zostało tylko pięć centymetrów. Teraz ty się uśmiechasz. Jest dokładnie tak, jak powinno być.

Mówisz jej, co ma zrobić. Nie od razu rozumie, bo to naprawdę jest bardzo dziwne żądanie. Dokładnie tłumaczysz, o co ci chodzi. Kiwa głową. Jej włosy są ciężkie od przesycającej je farby. Zsuwa się w dół, widać już tylko jej twarz. Unosi głowę. Jej włosy pływają w farbie. Pomaga sobie palcami. Śliskimi. Ociekającymi farbą. Postępuje dokładnie według instrukcji. Udaje się jej za pierwszym razem. Szeroko otwiera oczy w panice, a potem umiera.

Czekasz pięć minut, patrząc w głąb wanny. Niczego nie dotykasz. A potem robisz tę jedną jedyną rzecz, której nie mogła zrobić sama dla siebie. Przez to prawa rękawica brudzi się farbą. Przyciskasz palcem jej czoło, aż ona cała znika pod powierzchnią farby. Zdejmujesz prawą rękawiczkę, wywracając ją na drugą stronę. Sprawdzasz lewą. Jest w porządku. Wkładasz prawą rękę do kieszeni, dla bezpieczeństwa, i już jej stamtąd nie wyjmujesz. Tylko teraz możesz zostawić odciski palców.

Schodzisz, niosąc prawą rękawiczkę w lewej ręce. W ciszy. Wrzucasz brudną rękawiczkę do torby na śmieci z jej ubraniem. Otwierasz drzwi. Słuchasz i patrzysz. Wynosisz torbę z domu. Obracasz się, zamykasz za sobą drzwi. Idziesz ścieżką do drogi. Zatrzymujesz się przy samochodzie, czysta rękawiczka wędruje tam, gdzie przed nią powędrowała brudna. Otwierasz bagażnik, wrzucasz do niego torbę. Otwierasz drzwi, siadasz za kierownicą.

Wyjmujesz kluczyki z kieszeni. Uruchamiasz silnik. Zapinasz pas, patrzysz w lusterko. Odjeżdżasz, nie za szybko, nie za wolno.


*

Akta Callan zaczynały się od streszczenia jej kariery wojskowej. Kariera ta trwała cztery lata, na jej streszczenie wystarczyło czterdzieści osiem wierszy. Jego nazwisko wymienione było raz w związku z ostatecznym fiaskiem. Okazało się, że całkiem dobrze ją pamięta, niską, okrągłą kobietę, pogodną i bezproblemową. Domyślał się, że Callan wstąpiła do wojska, nie bardzo wiedząc dlaczego. Istnieje typ ludzi idących tą drogą. Może pochodzą z dużych rodzin, nie przeszkadza im brak prywatności, w szkole są dobrzy w sportach drużynowych, uczą się nieźle, ale nie są materiałem na naukowca i po prostu dryfują w tę stronę. Widzą wojsko jako przedłużenie czegoś już im znanego. Zapewne nie widzą się w walce, ale zdaję sobie sprawę, że na każdego walczącego żołnierza przypadają setki innego personelu, że tu można zdobyć umiejętności i kwalifikacje.

Callan przeszła podstawowe szkolenie i od razu trafiła do magazynów intendentury. W dwadzieścia miesięcy dochrapała się sierżanta. Przekładała papiery i wysyłała towary na cały świat mniej więcej tak, jak mnóstwo jej rówieśniczek, z tą różnicą, że jej ładunkiem była broń i amunicja, a nie pomidory, buty albo samochody. Pracowała w Fort Withe pod Chicago, w magazynie wypełnionym zapachem oleju do konserwacji broni i hałasem wózków widłowych, i z początku była całkiem zadowolona z życia. Ale w końcu zaczęło jej dokuczać chamskie gadanie, kapitan i major przekroczyli granice, padły seksualne aluzje, pchali się z łapami. Niewinną lilią nie była, ale co za dużo, to niezdrowo i tak trafiła to biura Reachera.

Potem odeszła. Przeniosła się na Florydę, do miasteczka nad Atlantykiem, odległego o siedemdziesiąt kilometrów od granicy, za którą robiło się naprawdę drogo. Wyszła tam za mąż, rozwiodła się, tam mieszkała rok i tam umarła. W aktach mnóstwo było notatek i fotografii dokumentujących „gdzie” i właściwie nic o tym Jak”. Mieszkała w nowoczesnym parterowym domu, skulonym pod przerośniętym dachem, krytym pomarańczową dachówką. Fotografie z miejsca zbrodni dowodziły, że drzwi i okna pozostały nienaruszone, w środku nie tknięto niczego, a w wyłożonej białymi kafelkami łazience stoi wanna wypełniona zieloną farbą, w której pływa nieokreślony, śliski kształt.

Autopsja niczego nie wykazała. Farbę stworzono po to, by była wytrzymała, wodoodporna, a struktura molekularna pozwalała jej przywierać do każdej płaszczyzny, na którą została położona, i przenikać ją. Pokryła sto procent zewnętrznej powierzchni ciała, przeniknęła do oczu, nosa, ust, krtani. Usuwanie jej oznaczało usuwanie skóry. Nie znaleziono zasinień ani urazów. Badania toksykologiczne przyniosły efekty absolutnie jednoznaczne. Nikt nie wstrzyknął jej fenolu do serca, nie zmarła z braku powietrza. Istnieje wiele sprytnych sposobów zabicia człowieka, lekarze sądowi znali wszystkie, ale nie znaleźli dowodów użycia któregokolwiek.

– No i co? – spytała Harper. Reacher wzruszył ramionami.

– Była piegowata. To pamiętam. Po roku florydzkiego słońca musiała nieźle wyglądać.

– Lubiłeś ją. Skinął głową.

– Była całkiem w porządku.

Pozostała jedna trzecia akt poświęcona była opisowi najpełniejszego i najbardziej szczegółowego badania miejsca zbrodni, o jakim Reacherowi zdarzyło się słyszeć. Wszystkie analizy przeprowadzono z dosłownie mikroskopową dokładnością. Poddano im najmniejsze włókno, najdrobniejszą pobraną w domu cząsteczkę. Nie znaleziono żadnego śladu intruza. Żadnego, choćby nie wiadomo jak mikroskopijnego.

– Bardzo sprytny facet – powiedział Reacher.

Harper nie zareagowała. Reacher odsunął akta Callan i zajął się aktami Cooke. Pod względem struktury i narracyjnej skrótowości niczym nie różniły się od poprzednich. Bardzo różne były natomiast ich bohaterki. Cooke najwyraźniej świadomie wybrała karierę w wojsku, tak jak jej ojciec i dziadek. Należała do swego rodzaju arystokracji, przynajmniej tak to pojmowały niektóre rodziny. Szybko rozpoznała też konflikt między zamierzoną karierą a swą płcią; w aktach była dokumentacja potwierdzająca, że wielokrotnie domagała się wpisania na listę studium oficerskiego swojego rocznika uniwersyteckiego. Bitwę rozpoczęła wcześnie.

Była materiałem na oficera, rozpoczęła od stopnia podporucznika. Trafiła wprost do planowania operacyjnego, czyli jednostki, w której najinteligentniejsi marnują czas, pracując zgodnie z założeniem, że gdy przyjdzie co do czego przyjaciele zostaną przyjaciółmi, a wrogowie wrogami. Awansowała na porucznika, trafiła do siedziby NATO w Brukseli, nawiązała bliskie stosunki ze swym pułkownikiem, a kiedy nie awansowała na kapitana w pierwszym terminie, doniosła na niego.

Reacher pamiętał ją doskonale. Nie mogło być mowy o napastowaniu, przynajmniej w tym sensie, w jakim napastowana była Callan. Nie podszczypał jej nieznajomy, nikt jej nie usiłował przytulić, nikt nie czynił obscenicznych gestów naoliwioną lufą rewolweru. Ale zasady się zmieniły, dowódcy nie wolno już było spać z podwładnym ani podwładną, więc jej pułkownik wyleciał, a potem strzelił sobie w łeb. Cooke odeszła, wróciła z Brukseli do domu, a dokładnie domku nad jeziorem w New Hampshire i tam znaleziono ją martwą w wannie pełnej zastygającej farby.

Kryminalistycy i spece od medycyny sądowej z New Hampshire opowiedzieli tę samą historię co ich koledzy z Florydy, czyli nie opowiedzieli żadnej historii. Zapiski i fotografie dotyczyły tych samych rzeczy, lecz były różne. Szary cedrowy domek stał wśród mnóstwa drzew, nietknięte wnętrze, prosta łazienka w wiejskim stylu zdominowana przez gęstą, zieloną maź wypełniającą wannę. Reacher przejrzał zawartość teczki, po czym ją zamknął.

– I co myślisz? – spytała Harper.

– Myślę, że z tą farbą to dziwna sprawa.

– Dlaczego? Wzruszył ramionami.

– Nie uważasz, że to błędne koło? Farba eliminuje ślady na ciele, co zmniejsza ryzyko, ale jej zdobycie i transport stwarza ryzyko.

– I jest jak intencjonalnie pozostawiony trop – dodała Harper. – Podkreśla motyw. To ostateczne potwierdzenie, że mamy do czynienia z wojskowym. Coś jak drwina.

– Lamarr twierdzi, że ma znaczenie psychologiczne. Mówi, że on je odzyskuje dla wojska.

Harper skinęła głową.

– Tak samo zabranie ubrań.

– Ale jeśli on nienawidzi ich wystarczająco mocno, by zabijać, dlaczego miałby chcieć je odzyskać?

– Nie wiem. Taki facet… kto wie, o czym myśli?

– Lamarr twierdzi, że wie, o czym on myśli.

Przyszła kolej na trzecią, ostatnią teczkę. Historia Lorraine Stanley przypominała historię Callan, tyle że była świeższa. Lorraine była młodsza. Służyła w stopniu sierżanta, najniżej w łańcuchu pokarmowym wielkiego kompleksu kwatermistrzowskiego w Utah, gdzie była jedyną kobietą. Prześladowano ją od pierwszego dnia. Kwestionowano jej kompetencje. Pewnej nocy włamano się do jej kwatery i ukradziono wszystkie spodnie mundurowe. Następnego ranka stawiła się w regulaminowej spódnicy. Kolejnej nocy ukradziono jej całą bieliznę. Następnego ranka stawiła się w spódnicy i w niczym pod spódnicą. Porucznik wezwał ją do swego biura. Kazał jej stanąć w pozycji spocznij pośrodku pokoju, stopy miała trzymać po obu stronach leżącego na podłodze lustra. Wszyscy pracownicy zmiany przemaszerowali przez pokój porucznika, podziwiając to, co odbijało się w lustrze. Porucznik skończył za kratkami, Stanley przesłużyła jeszcze rok, a potem mieszkała samotnie i umarła samotnie w San Diego upamiętnionym na fotografiach z miejsca zbrodni, w którym kalifornijscy kryminalistycy nie znaleźli dosłownie nic.

– Ile masz lat? – spytał Reacher.

– Ja? – zdziwiła się Harper. – Dwadzieścia dziewięć. Przecież mówiłam. To jest w FAQ.

– Pochodzisz z Kolorado, tak?

– Z Aspen.

– Rodzina?

– Dwie siostry i brat.

– Starsi czy młodsi?

– Starsi. Wszyscy. Byłam rodzinnym dzieckiem.

– Rodzice?

– Tata jest farmaceutą. Mama mu pomaga.

– Jeździłaś na wakacje, kiedy byłaś mała? Skinęła głową.

– Jasne. Wielki Kanion, Painted Desert, w ogóle wszystko. Pewnego roku biwakowaliśmy w Yellowstone.

– Jeździliście tam samochodem, tak? Znów skinęła głową.

– Jasne. Wielkie kombi, pełne dzieciaków, prawdziwy portret szczęśliwej rodzinki. Po co zadajesz te pytania?

– Co pamiętasz z tych samochodowych podróży? Harper skrzywiła się przeraźliwie.

– Wydawało mi się, że nigdy się nie skończą.

– Dokładnie tak.

– „Dokładnie tak” co?

– To naprawdę duży kraj.

– I co z tego?

– Caroline Cooke zginęła w New Hampshire, a Lorraine Stanley trzy tygodnie później w San Diego. Dalej to już chyba się nie da. Drogami to będzie przeszło pięć i pół tysiąca kilometrów. Przeszło.

– Podróżuje po drogach? Reacher skinął głową.

– Ma do przewiezienia parę setek litrów farby.

– Może zgromadził gdzieś zapas?

– Dla niego to by było jeszcze gorzej. Jeśli nie zdarzył się cud i magazyn nie leży na linii łączącej miejsce, gdzie teraz stacjonuje, New Hampshire i południową Kalifornię, to żeby się zaopatrzyć, musiałby nadkładać drogi. I to zapewne całkiem spory kawałek.

– Zatem?

– Zatem ma do przejechania jakieś pięć i pół, może nawet sześć tysięcy kilometrów plus obserwacja Lorraine Stanley. Zdąży w tydzień?

Harper zmarszczyła brwi.

Powiedzmy… siedemdziesiąt godzin ze średnią prędkością osiemdziesiąt na godzinę…

– Nie wyrobi takiej średniej. Po drodze będzie miał miasta, miasteczka i roboty drogowe. Nie będzie przekraczał dozwolonej prędkości. Facet tak skrupulatny nie będzie ryzykował spotkania z gliną węszącym mu koło wozu. Setki litrów farby maskującej mogłoby wzbudzić zainteresowanie, nie sądzisz? W dzisiejszych czasach…

– W takim razie, powiedzmy, sto godzin na drodze.

– Co najmniej. Plus, kiedy już dojedzie na miejsce, dzień, dwa obserwacji. To więcej niż tydzień. Dziesięć, jedenaście dni, może nawet dwanaście.

– Więc?

– Ty mi powiedz, co „więc”.

– Więc nie pracuje dwa tygodnie, z tygodniem wolnego. Reacher skinął głową.

– Nie. Nie pracuje tak.


*

Wyszli z budynku, obeszli go po drodze do kafeterii. Pogoda ustaliła się, jesień zaczynała wyglądać tak, jak powinna. Ociepliło się o dobre dziesięć stopni, lecz powietrze pozostało rześkie. Trawniki były zielone, niebo prawdziwie niebieskie. Wiatr wywiał wilgoć z powietrza, liście na drzewach, których tu nie brakowało, sprawiały wrażenie suchych i o dwa tony jaśniejszych niż przedtem.

– Wolę zostać tu, na dworze – powiedział Reacher.

– Musisz popracować – zaprotestowała Harper.

– Przeczytałem te cholerne akta. Przeczytanie ich jeszcze raz za cholerę mi nie pomoże. Teraz muszę pomyśleć.

– I lepiej myślisz pod gołym niebem?

– W zasadzie tak.

– W porządku. Chodźmy na strzelnicę, muszę zaliczyć strzelanie z broni krótkiej.

– Jeszcze nie zaliczyłaś? Harper się uśmiechnęła.

– Pewnie, że zaliczyłam. Ale nas obowiązuje comiesięczny egzamin. Przepisy.

W kafeterii zaopatrzyli się w kanapki. Zjedli je po drodze. Na otwartej strzelnicy dla broni krótkiej panowała cisza, jak to w niedzielę. Strzelnica była wielka, rozmiaru mniej więcej lodowiska do hokeja, ogrodzona z trzech stron nasypami. Składała się z sześciu stanowisk, odgrodzonych betonowymi ścianami, sięgającymi ramienia, biegnącymi od stanowiska strzeleckiego aż do tarczy. Tarcze zrobiono ze sztywnego papieru, rozpiętego na stalowej ramie. Na każdej przedstawiony był kucający przestępca i szereg kręgów, których środkiem było jego serce. Zameldowała się u dyżurnego, oddała mu broń. Załadował ją sześcioma nowymi pociskami, po czym oddał jej wraz z dwoma parami osłon na uszy.

– Stanowisko trzecie – powiedział.

Stanowisko trzecie było stanowiskiem środkowym. Na betonowej posadzce namalowano czarną linię.

– Dwadzieścia trzy metry – powiedziała Harper.

Ustawiła się na wprost tarczy, nasunęła osłony na uszy, podniosła broń oburącz. Rozstawiła nogi, ugięła je lekko w kolanach; biodra wysunęła do przodu, cofnęła ramiona. Oddała sześć strzałów jeden za drugim, w odstępach co pół sekundy. Reacher obserwował ścięgna jej dłoni. Były napięte, wskutek czego przy każdym strzale lufa pistolem podskakiwała lekko.

– Czysto – powiedziała. Spojrzał na nią pytająco.

– To znaczy, że można przynieść tarczę.

Oczekiwał trafień układających się w prostą linię, długą na blisko trzydzieści centymetrów i kiedy podszedł do tarczy okazało się, że ma rację. Dwie dziury w sercu, dwie w sąsiednim pierścieniu, dwie w pierścieniu łączącym szyję z brzuchem. Odczepił tarczę i wrócił z nią na stanowisko strzeleckie.

– Dwie piątki, dwie czwórki, dwie trójki – powiedziała Harper. – Dwadzieścia cztery punkty. Zaliczyłam, ale ledwie.

– Powinnaś bardziej używać lewego ramienia.

– Jak?

– Przejmij na nie cały ciężar, prawa ręka niech ci służy wyłącznie do ściągania spustu.

Harper milczała przez chwilę, a potem powiedziała:

– Pokaż jak.

Reacher stanął tuż za nią, wyciągnął lewą rękę. Podniosła pistolet w prawej dłoni, którą ujął w swoją dłoń.

– Rozluźnij ramię – polecił. – Ja przejmę ciężar. Ramiona miała długie, ale on też. Cofnęła się, mocno do niego przytuliła. Reacher pochylił się, oparł głowę na jej ramieniu. Jej włosy pachniały świeżością.

Rozległ się kilkukrotny trzask; komora pistoletu była pusta. Lufa ani drgnęła.

– Wygląda nieźle – powiedziała Harper.

– Idź po naboje.

Odsunęła się od niego, poszła do dyżurnego, wzięła od niego kolejny magazynek, załadowany sześcioma nabojami. Przeszła na sąsiednie stanowisko, gdzie wisiała nowa tarcza. Reacher już na nią czekał. Jak poprzednio, przytuliła się do niego, uniosła broń, a on ujął jej dłoń w swoją. Harper przytuliła się do niego mocno. Wystrzeliła szybko, dwukrotnie. W tarczy wykwitły dwie dziury, obie w centralnym kręgu. Dzieliło je niewiele ponad dwa centymetry.

– Widzisz? – powiedział Reacher. – Cała pracę wykonuje lewa.

– Brzmi to jak polityczne wyznanie wiary.

Harper nie poruszyła się, nadal przylegała do niego całym ciałem. Wyczuwał rytm jej oddechu. Odsunął się, a ona spróbowała jeszcze raz, samodzielnie. Dwa szybkie strzały, dwie łuski stuknęły o beton, w tarczy pojawiły się kolejne dwa otwory, oba w centralnym kręgu. Wraz z poprzednimi czterema utworzyły kształt rombu, który można byłoby przykryć wizytówką.

Harper skinęła głową.

– Chcesz wykorzystać dwa ostatnie?

Podeszła, wyciągając do niego pistolet; trzymała go za lufę. Był to sig-sauer, dokładnie taki sam jak ten, który Lamarr trzymała mu przy głowie podczas jazdy na Manhattan. Reacher stał plecami do tarczy. Zważył broń w ręku i nagle, błyskawicznie obrócił się, oddając twa strzały. Dwa otwory pojawiły się w miejscach, gdzie były kiedyś oczy narysowanego na tarczy złoczyńcy.

– Tak bym to zrobił – powiedział. – Gdybym był na kogoś naprawdę wściekły, zrobiłbym to właśnie tak. Nie bawiłbym się w jakąś cholerną wannę i osiemdziesiąt litrów farby.


*

W drodze do biblioteki spotkali Blake’a. Wyglądał na zagubionego i zarazem bardzo czymś zajętego. Z jego twarzy łatwo było odczytać, że się czymś niepokoi. Miał kolejny problem.

– Umarł ojciec Lamarr – powiedział.

– Ojczym – poprawił go Reacher.

– Obojętne. Zmarł dzisiaj wczesnym rankiem. Dzwonili ze szpitala w Spokane, ale jej u nas nie znaleźli. Teraz ja muszę zadzwonić do niej do domu.

– Przekaż jej nasze wyrazy współczucia. Blake tylko skinął głową i odszedł.

– Powinien odebrać jej sprawę – powiedział Reacher. Harper skinęła głową.

– Może i powinien, ale nie odbierze. Zresztą ona i tak by się na to nie zgodziła. Ma tylko pracę.

Reacher nie odpowiedział. Harper otworzyła drzwi, wprowadziła go z powrotem do pokoju z dębowymi stołami, krzesłami obitymi skórą i z aktami. Usiadł, spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po trzeciej. Jeszcze ze dwie godziny myślenia o niebieskich migdałach, potem coś zje i będzie mógł wreszcie uciec w samotność swojego pokoju.


*

Minęły trzy godziny. I przez te trzy godziny nie myślał o niebieskich migdałach. Zapatrzony w przestrzeń, po prostu myślał. Harper przyglądała mu się z niepokojem. Potem wziął segregatory. Ułożył je na blacie stołu: Callan u dołu po prawej, Stanley u dołu po lewej, Cooke u góry po prawej. Przyglądał się im, po raz kolejny, rozmyślając o geografii. Wreszcie odchylił się, przymknął oczy.

– Robisz postępy? – spytała Harper.

– Potrzebuję listy tych dziewięćdziesięciu jeden kobiet. – W porządku.

Czekał z zamkniętymi oczami. Słyszał, jak Harper wychodzi z pokoju. Przez długą chwilę cieszył się ciepłem i ciszą, a potem Harper wróciła. Otworzył oczy. Pochylała się nad nim, trzymając w ręku kolejny niebieski segregator.

– Ołówek – powiedział.

Cofnęła się. Wyjęła ołówek z szuflady, potoczyła go w jego stronę. Reacher otworzył teczkę, pogrążył się w lekturze. Najpierw wydruk z Departamentu Obrony; cztery spięte ze sobą strony, dziewięćdziesiąt jeden nazwisk. Niektóre nazwiska rozpoznał; była wśród nich Rita Scimeca; to o niej wspomniał Blake’owi, a zaraz obok Lorraine Stanley. Dalej znajdowała się podobna lista z adresami, otrzymanymi dzięki ubezpieczeniom lekarskim w ramach Organizacji Weteranów i instrukcjom przekazywania poczty. Scimeca mieszkała w Oregonie. A potem gruba zszywka danych podstawowych: raporty wywiadu po zwolnieniu z armii, dość obszerne w przypadku niektórych kobiet, zaledwie szkicowe w przypadku innych, ale tak czy inaczej wystarczające, by wyciągnąć pewne podstawowe wnioski. Reacher przez chwilę przerzucał kartki, potem popracował ołówkiem, a dwadzieścia minut później policzył postawione znaczki.

– Jedenaście kobiet – powiedział. – Nie dziewięćdziesiąt jeden.

– Naprawdę? – zdziwiła się Harper. Reacher skinął głową.

– Jedenaście – powtórzył. – Pozostało siedem, nie osiemdziesiąt osiem.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Z wielu powodów. Dziewięćdziesiąt jeden to w ogóle absurd. Kto mógłby wyznaczyć sobie taki cel: dziewięćdziesiąt jeden ofiar. Ponad pięć lat? Mało to wiarygodne. Facet tak cwany musiał zredukować tę liczbę do realnej, na przykład jedenastu.

– Ale jak?

Ograniczając się do tego, co wykonalne. Podkategoria. Co Callan, Cooke i Stanley miały ze sobą wspólnego? Poza tym co wiemy?

– Właśnie, co?

– Były samotne. Autentycznie i jednoznacznie samotne, niezamężne lub rozwiedzione. Mieszkały w jednorodzinnych domkach, na przedmieściu lub na wsi.

– I to jest takie ważne?

– Ależ oczywiście! Pomyśl o jego sposobie działania. Potrzebuje miejsca cichego i odizolowanego. Żadnych przeszkód. Żadnych świadków w pobliżu. Musi przecież wnieść do domu farbę. A teraz popatrz na listę. Są tu mężatki, matki niemowląt, kobiety mieszkające z rodziną, z rodzicami, w mieszkaniach i apartamentach, na farmach, nawet w komunach. Kobiety, które wróciły na studia. Ale jemu potrzebne są takie, które mieszkają same, w domach.

Harper potrząsnęła głową.

– Jest ich więcej niż jedenaście. Sprawdziliśmy wszystkie. O ile pamiętam, ponad trzydzieści. Około jednej trzeciej.

– Ale musieliście sprawdzać. Ja mówię o kobietach, o których i bez sprawdzania wiemy, że są samotne i mieszkają w odosobnieniu. Wiemy to na pierwszy rzut oka. Musimy założyć, że ten facet nie ma nikogo, kto zbierałby dla niego materiały. Pracuje sam, w sekrecie. Ma tylko tę listę i na jej podstawie wyciąga wnioski.

– Przecież to nasza lista!

– Nie wyłącznie wasza. Jego też. Przecież wszystkie te informacje dostaliście od wojska, nie? Miał ją wcześniej od was.


*

Prawie siedemdziesiąt kilometrów dalej, na północ i odrobinę na wschód, taka sama lista leżała otwarta na wypolerowanym blacie biurka stojącego w małym, pozbawionym okien pokoiku, tkwiącym głęboko w trzewiach Pentagonu. Dwa pokolenia ksero młodsza od listy Reachera, poza wiekiem niczym się od niej nie różniła. Identyczne strony, identyczne nazwiska. Identyczne jedenaście zaznaczonych nazwisk. Lecz nie szybko, niedbale, ołówkiem jak u Reachera; te nazwiska były podkreślone wiecznym piórem, przy linijce trzymanej skośnie, tak by nie dotykała papieru, nie zamazała atramentu.

Trzy z tych jedenastu nazwisk przekreślono prostymi liniami.

Po obu stronach listy spoczywały ramiona umundurowanego człowieka. Spoczywały płasko na blacie, dłonie były uniesione, by go nie dotknąć. Lewa ręka trzymała linijkę, prawa ręka wieczne pióro. Lewa ręka poruszyła się, przyłożyła linijkę równolegle do linii podkreślającej czwarte nazwisko. Potem przesunęła ją nieco w górę, tak by krawędź pokrywała nazwisko. Poruszyła się prawa ręka, pióro przekreśliło nazwisko grubą linią, a potem uniosło się w powietrze.


*

– I co z tym zrobimy? – spytała Harper. Reacher osunął się w krześle. Przymknął oczy.

– Moim zdaniem powinniście grać. Obstawić te osiem, dać im dwudziestoczterogodzinną ochronę. Przypuszczalnie facet sam wpadnie wam w ręce w ciągu szesnastu dni.

– Cholernie wysoka stawka – powiedziała Harper niepewnie. – Dosyć to wszystko cienkie. Zgadujesz, co on zgaduje, kiedy patrzy na listę.

– Mam przypominać tego faceta, nie? Więc to, co zgaduję, powinno być tym, co zgaduje on.

– A jeśli nie zgadłeś?

– A wy co, jesteście lepsi? Robicie postępy? Harper nie wyglądała na przekonaną.

– W porządku. Może ta twoja teoria ma ręce i nogi. Warto pójść tym tropem. Ale może oni już o tym pomyśleli?

– Kto nie ryzykuje, ten nie ma, prawda? Milczała przez chwilę.

– W porządku – powiedziała w końcu. – Porozmawiaj z Lamarr. Od razu jutro, z rana.

Reacher otworzył oczy.

– Sądzisz, że ona jutro tu będzie? Skinęła głową.

– Tak.

– Nie chowają jej ojca?

Kolejne skinienie.

– Oczywiście, pogrzeb się odbędzie, ale bez niej. Nie ruszy się stąd. Dla tej sprawy poświęciłaby nawet własny pogrzeb.

– Niech będzie, ale w takim razie ty rozmawiaj. I z Blakiem. Trzymaj to w tajemnicy przed Lamarr.

– Dlaczego?

– Zapomniałaś już, że jej siostra mieszka sama i na uboczu? Jej szanse podskoczyły nagle do jednej na osiem. Blake musi teraz odebrać Lamarr tę sprawę.

– Jeśli się z tobą zgodzi.

– A powinien.

– I może się zgodzi, ale sprawy jej nie odbierze.

– A powinien.

– Może, ale tego nie zrobi. Reacher wzruszył ramionami.

– No to nie ma sprawy, możesz mu nic nie mówić. A ja po prostu marnuję tu czas. Facet jest idiotą.

– Nie mów tak. Musisz współpracować. Pomyśl o Jodie. Znów zamknął oczy. Myślał o Jodie. Jodie wydawała się bardzo daleka. Myślał o niej bardzo długo.

– Chodźmy coś zjeść – powiedziała Harper. – Potem z nim pogadam.


*

Prawie siedemdziesiąt kilometrów dalej, na północ i odrobinę na wschód, umundurowany człowiek wpatrywał się w kartkę papieru. Na twarzy miał wyraz świadczący o tym, że powoli zaczyna rozumieć jakąś bardzo skomplikowaną sprawę.

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Czekać! – zawołał.

Położył linijkę na biurku. Zamknął pióro, schował je do kieszeni. Złożył listę, otworzył szufladę, włożył ją do szuflady, przycisnął książką. Tą książką była Biblia Króla Jakuba, oprawiona w czarną cielęcą skórę. Linijkę położył płasko na Biblii. Wsunął szufladę. Z kieszeni wyjął klucze, zaniknął ją. Schował klucze z powrotem do kieszeni, poruszył się w krześle, poprawił bluzę mundurową.

– Wejść! – zawołał.

Otworzyły się drzwi. Do pokoju wszedł sierżant. Zasalutował.

– Samochód czeka, pułkowniku – powiedział.

– W porządku, sierżancie – odparł pułkownik.


*

Niebo nad Quantico nadal było czyste, lecz temperatura powietrza, dotychczas rześkiego, szybko spadała, nadchodził nocny chłód. Od wschodu, kryjąc się za budynkami, nadciągała noc. Reacher i Harper szli szybko, a lampki po obu stronach dróżki zapalały się kolejno, towarzysząc ich krokom, jakby to one przywoływały je do życia. Zjedli kolację samotnie przy stoliku dla dwojga stojącym w innej części kafeterii. Do głównego budynku wrócili w całkowitej ciemności. Wjechali windą na właściwe piętro. Harper otworzyła drzwi swoim kluczem.

– Dziękuję za twój wkład w sprawę – powiedziała. Reacher milczał.

– I za lekcję strzelania. Reacher skinął głową.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

– To dobra technika.

– Nauczył mnie jej pewien starszy sierżant. Harper się uśmiechnęła.

– Nie chodzi mi o technikę strzelania. Mówię o technice nauki strzelania.

Jeszcze raz skinął głową. Pamiętał, jak wciskała plecy w jego pierś, przytulała się do niego biodrami; włosy na twarzy, dotyk, zapach.

– Pokazać to zawsze lepiej, niż powiedzieć – rzekł.

– Tego nic nie zastąpi.

Zamknęła mu drzwi przed nosem. Słyszał, jak odchodzi korytarzem.

Загрузка...