18

Biuro terenowe w Spokane pracowało ciężko całą noc, przy chętnej współpracy firmy budowlanej, operatora dźwigu, kierowcy ciężarówki i jego pomocników oraz firmy transportu lotniczego. Robotnicy rozebrali ściany łazienki Alison Lamarr oraz odłączyli przewody kanalizacyjne. Technicy Biura, specjaliści od badania miejsca przestępstwa, owinęli wannę grubą folią, podczas gdy robotnicy wyjęli okno oraz rozebrali ścianę szczytową do poziomu podłogi. Obsługa dźwigu przesunęła płócienne pasy pod owiniętą plastikiem wanną, przeciągnęła hak przez dziurę po rozebranej ścianie i wyciągnęła ją, a następnie powoli, ostrożnie opuściła ciężki, kołyszący się na zimnym wietrze ładunek do drewnianej skrzyni bezpiecznie przymocowanej do platformy ciężarówki. Obsługa ciężarówki wpompowała do skrzyni rozprężającą się pianę w celu zabezpieczenia ładunku, zamknęła ją i odwiozła na lotnisko w Spokane. Tam przeładowano ją na czekający już samolot i odtransportowano do bazy sił powietrznych Andrews, skąd helikopter zabrał ją do Quantico. Na miejscu wózek widłowy przewiózł wannę na rampę załadunkową laboratorium, gdzie czkała godzinę, podczas gdy kryminalistycy zastanawiali się, co właściwie mają zrobić z tym fantem.

– W tej chwili zależy mi wyłącznie na przyczynie śmierci – powiedział Blake.

Siedział po jednej stronie długiego stołu w sali konferencyjnej zakładu medycyny sądowej, oddalonej od psychologii behawioralnej o trzy budynki i pięć pięter. Miejsce obok niego zajmowała Harper, kolejne Poulton i ostatnie, na końcu rzędu, Reacher. Naprzeciw nich usiadł szef sądówki Quantico, doktor Stavely. Reacher miał wrażenie, że zna skądś to nazwisko, co zapewne oznaczało, że doktor cieszy się pewną sławą. Wszyscy odnosili się do niego z wielkim szacunkiem. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o czerwonej, dziwnie pogodnej twarzy. Dłonie miał wielkie, także czerwone, sprawiające wrażenie niezręcznych, choć prawdopodobnie takie nie były. Przy boku trzymał swego szefa techników, cichego, chudego mężczyznę, sprawiającego wrażenie zamyślonego.

– Czytaliśmy raporty z twoich innych spraw – powiedział Stavely i umilkł.

– Co znaczy…? – spytał Blake.

– Co znaczy, że optymizm to mnie nie przepełnia. Co prawda New Hampshire leży na uboczu ważnych wydarzeń, ale nie sposób powiedzieć tego o Florydzie czy Kalifornii. Podejrzewam, że gdyby było coś do znalezienia, już byś o tym wiedział. Mają tam naprawdę dobrych ludzi.

– My mamy lepszych. Stavely uśmiechnął się.

– Na komplementach daleko nie zajedziesz.

– To nie komplement.

Lekarz nie przestał się uśmiechać.

– Jeśli nie ma nic do znalezienia, co możemy zrobić?

– Coś musi być – powiedział Blake. – Tym razem popełnił błąd. Z pudłem.

– Więc?

– Więc może popełnił więcej niż jeden błąd. Zostawił coś, co znajdziecie.

Stavely milczał przez chwilę. Zastanawiał się.

– Mówię tylko, żebyś się za wiele nie spodziewał – rzekł w końcu.

Wstał nagle, splótł grube palce, wygiął dłonie. Spojrzał na technika.

– Jesteśmy gotowi? – spytał. Chudy technik skinął głową.

– Zakładamy, że farba stwardniała na powierzchni, na dwa i pół, do trzech i pół centymetra. Jeśli odetniemy ją od emalii wanny na całej długości, zapewne uda się nam wsunąć torbę na ciało i w ten sposób je wyciągnąć.

– Doskonale. Zachowajcie tyle farby, ile tylko się da. Chcę ją mieć w stanie możliwie nienaruszonym.

Technik wyszedł. Stavely poszedł za technikiem, nie oglądając się, najwyraźniej pewny, że inni sformują rządek i posłusznie pójdą za nim. Nie pomylił się.

Reacher szedł ostatni.


*

Laboratorium zakładu medycyny sądowej niczym nie różniło się od wielu innych, które Reacher miał okazję poznać. Było to duże, niskie pomieszczenie, jaskrawo oświetlone ukrytymi w suficie lampami. Ściany i podłoga wyłożone były białą glazurą. Pośrodku podłogi stał wielki stół sekcyjny, wykonany ze lśniącej stali, wyposażony w kanał odpływowy prowadzący wprost do stalowej rury, która biegła po podłodze. Otaczały go stoliki na kółkach, wypełnione narzędziami. Z sufitu zwisały węże. Na stelażach stały kamery, wagi i wentylatory. Wentylacja szumiała cicho, w nieruchomym, zimnym powietrzu unosił się zapach środków dezynfekcyjnych.

– Fartuchy i rękawiczki – polecił Stavely.

Gestem wskazał stalową szafkę pełną złożonych nylonowych fartuchów i pudła jednorazowych rękawiczek chirurgicznych. Harper rozdała je obecnym.

– Prawdopodobnie nie będziemy potrzebowali masek. Zakładam, że w najgorszym razie nawdychamy się farby.

Poczuli jej zapach, gdy tylko na salę wjechały nosze pchane przez technika. Leżało na nich ciało w torbie, wydętej, śliskiej, wysmarowanej na zielono. Przez zamknięcie torby wypływała farba, ściekała po stelażu noszy, zostawiała równoległe ślady na płytkach podłogi. Technik szedł dokładnie między tymi śladami.

Nosze postukiwały, torba poruszała się na boki jak wielki balon wypełniony olejem. Ramiona technika wysmarowane były na zielono aż po barki.

– Najpierw zrób jej rentgen – powiedział Stavey.

Chudy technik posterował noszami w nowym kierunku: w stronę zamkniętego pokoju przylegającego do laboratorium. Reacher wyprzedził go, pociągnął drzwi. Miał wrażenie, że ważą tonę.

– Wyłożone ołowiem – wyjaśnił Stavely. – Tam, w środku, dajemy im niezłą dawkę. Naprawdę dużą, nawet bardzo dużą, żeby zobaczyć wszystko, co chcemy zobaczyć. W końcu nie musimy się przejmować długotrwałymi skutkami dla zdrowia, prawda?

Technik znikł na moment, a potem znów pojawił się w laboratorium. Zamknął za sobą ciężkie drzwi. Rozległ się stłumiony, potężny i niski szum, trwał może sekundę i ucichł. Technik poszedł do pokoju. Po chwili wrócił, pchając przed sobą nosze. Farba nadal z nich ściekała, malując dwa równoległe ślady. Ustawił nosze równolegle do stołu.

– Obróć ją – polecił Stavely. – Chcę ją mieć twarzą w dół. Technik stanął przy nim, pochylił się, złapał bliższą część torby obiema rękami, podniósł ją i położył ciało na pół na stole. Obszedł nosze, chwycił drugi koniec torby, podniósł ją i obrócił. Torba opadła na stół zamkiem błyskawicznym do dołu; zamknięta w niej masa cmoknęła, zakołysała się, przelała na boki i znieruchomiała. Farba zalała polerowaną stal. Stavely przyjrzał się najpierw jej, potem podłodze całej pokrytej krzyżującymi się zielonymi liniami.

– Ochraniacze na buty, ludzie – powiedział. – To się dostanie wszędzie.

Odsunęli się. Harper znalazła w szafce duże plastikowe torby i rozdała je. Reacher nałożył je na buty i odsunął się. Obserwował farbę przeciekającą przez zamek jak leniwa fala przypływu.

– Zdjęcia – polecił Stavely.

Technik znikł w pokoju rentgenowskim. Wrócił z dużymi, szarymi kliszami, mapą ciała Alison Lamarr. Wręczył je lekarzowi. Stavely przejrzał je, podniósł do padającego z sufitu światła.

– Dostajemy je natychmiast – powiedział. – Jak polaroidy. Oto korzyści z postępów nauki.

Przerzucił zdjęcia, jakby rozdawał karty, wybrał jedno, podniósł. Podszedł do podświetlanej tablicy, włączył światło, przyłożył je do niej i przytrzymał rozstawionymi palcami.

– Tylko popatrzcie.

Było to zdjęcie środkowej części ciała, zaczynającej się tuż poniżej mostka, kończącej tuż powyżej łona. Reacher dostrzegł zarysy upiornie szarych kości, żeber, kręgosłupa i miednicy, oraz ramion i dłoni spoczywających na nich pod kątem. Oraz jeszcze inny kształt, czegoś gęstego i tak jasnego, że świeciło czystą bielą. Kawałek metalu. Cienki, zaostrzony, długości mniej więcej dłoni.

– To jakieś narzędzie – powiedział Stavely.

– U innych nie było nic takiego – rzekł Poulton.

– Doktorze – odezwał się Blake – musimy dowiedzieć się, z czym mamy do czynienia. To ważne.

Stavely pokręcił głową.

– W tej chwili znajduje się pod ciałem, które leży na brzuchu. Dostaniemy się tam, ale to trochę potrwa.

– Jak długo?

– Trudno ocenić. Czeka nas mnóstwo brudnej roboty. Przykleił zdjęcia do szyby we właściwej kolejności. Przeszedł wzdłuż tej upiornej ekspozycji, przyglądając się im uważnie.

– Szkielet jest względnie nienaruszony – orzekł. – Wskazał drugą kliszę. Lewy nadgarstek złamany i wyleczony, prawdopodobnie dziesięć lat temu.

– Uprawiała sporty – powiedział Reacher. – Wiemy to od jej siostry.

Stavely skinął głową.

– W takim razie sprawdzimy obojczyk.

Zrobił krok w lewo. Przyjrzał się pierwszemu zdjęciu pokazującemu czaszkę, szyję i ramiona, Obojczyki świeciły, opadały, ku mostkowi.

– Małe pęknięcie. – Pokazał je palcem. – Tego właśnie się spodziewałem. Sportowiec z uszkodzeniem nadgarstka ma zazwyczaj uszkodzony obojczyk. Spadają z roweru, przewracają się na tych swoich rolkach, bronią się przed upadkiem, wyciągając rękę, no i łamią kości.

– Żadnych nowych ran? – spytał Blake. Stavely pokręcił głową.

– Te mają z dziesięć lat, może nawet więcej. Nie zginęła na skutek uderzenia tępym narzędziem, jeśli o to wam chodzi.

Wcisnął przycisk, lampy podświetlające zdjęcia rentgenowskie zgasły. Podszedł do stołu, znów splótł palce, wyprostował ramiona. W ciszy rozległ się głośny trzask.

– No, to do roboty – powiedział.

Pociągnął za koniec węża zamocowanego na rolce wiszącej u sufitu. Przekręcił kurek na jego końcówce. Rozległ się syk, z węża popłynął powoli gęsty, przezroczysty płyn o mocnym, ostrym zapachu.

– Aceton – wyjaśnił Stavely. – Musimy pozbyć się tej cholernej farby.

Skierował strumień acetonu na torbę i stalowy stół. Technik rwał kolejne papierowe ręczniki, wycierał nimi torbę, kierował gęsty płyn do ścieku. Od zapachu chemikaliów kręciło się w głowie.

– Wentylator – powiedział Stavely.

Technik spełnił polecenie. Przekręcił znajdujący się za nim przełącznik. Cichy szum podsufitowych wentylatorów zmienił się w przytłumiony ryk. Stavely przysunął końcówkę węża do torby. Po chwili zaczęła zmieniać barwę z lśniącej zieleni na lśniącą czerń. Przesunął końcówkę w dół; spłukiwał stół, kierując wzburzony płyn wprost do kanału odpływowego.

– W porządku. Nożyce.

Technik wziął nożyce z wózka. Odciął róg torby. Przez otwór wypłynął strumień zielonej farby. Zmywana acetonem leniwie spływała kanałem. Trwało to dwie minuty, trzy, pięć; torba spłaszczała się powoli, opadała. W pokoju słychać było tylko ryk wentylatorów i szum tryskającego z węża płynu.

– No, to teraz zaczyna się zabawa – powiedział Stavely. Wręczył wąż technikowi. Wziął ze stołu skalpel, przeciął torbę na całej długości. Rozciął także obie krótsze krawędzie, górną i dolną, po czym powoli uniósł gumową płachtę, ostrożnie odklejając ją od skóry. Zwinął ją w dwie długie fałdy. Martwa Alison Lamarr leżała przed nimi na stole twarzą w dół.

Tym samym skalpelem doktor ciął torbę przy stopach, wzdłuż nóg, wokół linii bioder, boków i łokci, ramion i, na końcu, głowy. Zdejmował kawałki gumy, aż pozostała tylko jej wierzchnia część, uwięziona pomiędzy warstwą zaschłej farby a stalą stołu. Leżała na stole odwrócona, ponieważ ciało Alison Lamarr złożono twarzą w dół. Jej widoczna powierzchnia była nierówna, galaretowata. Wyglądała jak powierzchnia dalekiej, obcej planety. Stavely spłukiwał jej krawędzie w miejscach, gdzie przylegała do skóry.

– Nie uszkodzisz jej? – spytał Blake. Doktor potrząsnął głową.

– Kobiety zmywają tym lakier z paznokci.

W opłukanych z farby miejscach ciało nabierało szarobiałej barwy. Stavely usuwał okruchy farby palcami w chirurgicznych rękawiczkach. Mocnymi rękami poruszył ciało. Uniosło się i opadło bezwładnie. Wcisnął pod nie końcówkę węża, sprawdzając, z jaką siłą przylega do niego farba. Technik, stojący tuż przy nim, uniósł nogi Alison. Stavely sięgnął pod nie, odciął jednocześnie farbę i płaszczyznę gumy, i oderwał ją aż po uda. Aceton lał się cały czas, spłukując zielony strumień do kanalizacji.

Stavely zajął się z kolei głową. Umieścił końcówkę węża przy karku i patrzył, jak środek chemiczny płucze włosy. Włosy Alison sprawiały koszmarne wrażenie, splątane, zlepione, pokryte skorupą farby falowały wokół jej twarzy.

– Muszę je obciąć.

Blake skinął głową, poważny, wręcz posępny.

– Chyba nie da się tego uniknąć – przyznał.

– Miała ładne włosy – powiedziała Harper cicho, ledwie było ją słychać tak hałasowały wentylatory. Odwróciła się, cofnęła o krok, oparła ramieniem o pierś Reachera. Jej dotyk trwał o sekundę dłużej niż powinien.

Stavely wziął z wózka kolejny skalpel. Przeciął nim włosy tak blisko warstwy zastygłej farby, jak to tylko było możliwe. Wsunął potężne ramię pod ramiona Alison, uniósł je. Głowa uniosła się wraz z nimi, pozostawiając włosy wtopione w farbę jak korzenie namorzynu wplątane w bagno. Kolejnym cięciem uwolnił następny kawałek ciała.

– Mam nadzieję, że złapiecie tego faceta – powiedział.

– Taki mamy plan. – Blake nadal był bardzo ponury.

– Teraz ją przewrócimy.

Łatwo było obrócić ciało, aceton w połączeniu z lepką farbą zadziałał jak smar wylany na stal. Alison spoczęła na wznak, nieruchoma, upiorna w jaskrawym świetle. Jej pomarszczona, zielonobiała skóra upstrzona była farbą. Oczy miała otwarte, powieki otoczone zieloną linią. Ostami pozostały kawałek torby okrywał ją przyklejony do skóry od piersi do ud, jak staroświecki kostium kąpielowy strzegący jej skromności.

Stavely namacał pod gumą metalowy obiekt, który widzieli na zdjęciu. Przeciął torbę, wsunął palce w rozcięcie i wyjął go; wyglądało to na groteskową parodię operacji chirurgicznej.

– Śrubokręt.

Technik umył śrubokręt w acetonie, następnie pokazał go im: narzędzie dobrej jakości, z ciężką plastikową rączką, zrobione z chromowanej stali, ostre.

– Pasuje do innych – powiedział Reacher. – Z kuchennej szuflady. Pamiętacie?

– Ma zadrapania na twarzy – powiedział nagle Stavely. Opłukał twarz Alison wężem. Na lewym policzku widać było cztery równoległe rozcięcia, biegnące od oka do ust.

– Miała je przedtem? – spytał Blake.

– Nie – odpowiedzieli jednocześnie Reacher i Harper.

– To o co tu chodzi? – zdziwił się Blake.

– Była praworęczna? – spytał Stavely.

– Nie wiem – odparł Poulton. Harper skinęła głową.

– Chyba tak.

Reacher zamknął oczy. Sięgnął pamięcią wstecz, wrócił do jej kuchni, patrzył, jak nalewa kawę z dzbanka.

– Praworęczna – powiedział.

– Zgadzam się. – Savely obejrzał ramiona i dłonie ofiary. – Prawa ręka jest większa od lewej, a ramię cięższe.

Blake pochylił się, przyjrzał twarzy Alison.

– I co z tego?

– Sądzę, że te rany zadała sobie sama – powiedział doktor.

– Jest pan pewien?

Stavely krążył wokół stołu i leżącej na stole głowy, szukając najlepszego oświetlenia. Rany spuchły od farby, były otwarte, rozjątrzone. I zielone tam, gdzie powinna przeważać czerwień.

– Sami dobre wiecie, że nie mogę być pewien. To kwestia prawdopodobieństwa. Jeśli zrobił to ten facet, jakie są szanse, że poranił ją w jedyne miejsce, w którym mogła bez problemu poranić się sama?

– Zmusił ją, żeby się okaleczyła – rzekł Reacher.

– Jak? – spytał Blake.

– Nie wiem jak. Ale zmusza je, żeby robiły cholernie dużo różnych rzeczy. Moim zdaniem zmusza je, żeby wlewały farbę do wanny.

– Skąd ten pomysł?

– Śrubokręt. Zdejmowała nim pokrywki z puszek farby. Skaleczenia przyszły mu do głowy później. Gdyby od początku chciał, żeby się poraniła, kazałby jej przynieść z kuchni nóż zamiast śrubokrętu. Albo i śrubokręt, i nóż.

Blake zapatrzył się na ścianę.

– Gdzie teraz są puszki? – spytał.

– W dziale analizy materiałów – odparł Poulton. – W tym budynku. Właśnie je badają.

– To zanieś im śrubokręt. Niech go sprawdzą na zgodność śladów.

Technik włożył śrubokręt do czystej plastikowej torby na dowody. Poulton zrzucił fartuch, zdjął ochraniacze na buty i szybkim krokiem wyszedł z sali.

– Ale dlaczego? – spytał Blake. – Dlaczego kazał jej tak się poranić.

– Gniew? – odparł Reacher. – Kara? Upokorzenie? Zawsze zastanawiałem się, dlaczego nie jest gwałtowniejszy.

– Rany są bardzo płytkie – powiedział Stavely. – Przypuszczam, że odrobinę krwawiły, ale nie powodowały dotkliwego bólu. Głębokość równa na całej długości. Ręka ani drgnęła.

– Może chodziło o rytuał? – zastanawiał się Blake. – Może ma to jakieś znaczenie symboliczne? Czy cztery równoległe linie coś wam mówią?

Reacher potrząsnął głową.

– Mnie nic.

– Jak ją zabił? Tego musimy się dowiedzieć.

– Może pchnął ją śrubokrętem – powiedziała Harper.

– Nic o tym nie świadczy – odparł Stavely. – Na ciele nie widać rany kłutej, która mogłaby spowodować śmierć.

Odciął ostami kawałek torby. Zmywał farbę z okrytego nią jeszcze przed chwilą ciała, dotykając go palcami chronionymi przez chirurgiczne rękawiczki w miejscach, na które padał strumień acetonu. Technik usunął płachtę i oto Alison Lamarr leżała przed nimi naga w blasku lamp, bardzo mała i bezwładna, i całkiem martwa. Reacher patrzył na nią, pamiętając żywą, pogodną kobietę o uśmiechniętych oczach, promieniejącą energią jak małe słońce.

– Czy to możliwe zabić kogoś tak, by spec od medycyny sądowej nie wiedział, jak zginął? – spytał.

Stavely potrząsnął głową.

– Nie ten spec – powiedział.

Zamknął dopływ acetonu, puścił wąż, który zwinął się na rolkę, zawieszoną u sufitu. Cofnął się o krok, przełączył wentylację; ryk zmienił się w szum i w sali zrobiło się cicho. Ciało leżało na stole tak czyste, że czystsze już być nie mogło. Pory i fałdy skóry poplamione były na zielono, sama skóra, biała, grudkowata, przypominała coś, co żyje na dnie oceanu. Włosy, sztywne od resztek farby, niedbale obcięte, otaczały twarz nieboszczki.

– Istnieją dwa podstawowe sposoby zabicia kogoś – powiedział Stavely. – Albo zatrzymujesz akcję serca, albo zatrzymujesz dopływ tlenu do mózgu. Zrobić jedno i drugie bez zostawiania śladów to sztuka.

– Jak można zatrzymać akcję serca? – spytał Blake.

– Jeśli nie wpakuje się w nie kuli? Najlepszym sposobem byłby zator powietrzny. Duży bąbel powietrza, wstrzyknięty wprost do krwiobiegu. Krew krąży zdumiewająco szybko, bąbel powietrza uderza o wnętrze serca jak kamień, jak mała wewnętrzna kula. Szok jest zazwyczaj śmiertelny. Dlatego pielęgniarki obracają strzykawki igłą do góry, wyciskają z niej trochę płynu i strzepują go paznokciem. Żeby upewnić się, że w zastrzyku nie ma powietrza.

– Zauważyłby pan ślad po ukłuciu, prawda?

– Może tak, może nie. Z całą pewnością nie na ciele takim jak to. Farba zniszczyła skórę. Ale widać byłoby wewnętrzne uszkodzenia serca. Sprawdzę to, oczywiście, gdy tylko ją otworzę, ale nie jestem optymistą. U pozostałych trzech tego nie stwierdzono, prawda? O ile wiem, zakładamy stały sposób działania?

Blake skinął głową.

– A co z tlenem i mózgiem?

– Dla laików uduszeniem. Da się zrobić bez zostawiania wielu śladów. Klasyczny przypadek to staruszek lub staruszka niezdolni do obrony, słabi, którym przyłożono poduszkę do twarzy. W zasadzie niczego nie da się udowodnić. Ale nie mamy do czynienia ze staruszką. Dziewczyna była młoda i silna.

Reacher skinął głową. W swojej burzliwej karierze zdarzyło mu się udusić mężczyznę… kiedyś, dawno temu. Potrzebował całej swej niemałej siły, by przytrzymać faceta z twarzą przyciśniętą do materaca. Facet szarpał się, walczył, kopał. Nie od razu umarł.

– Walczyłaby jak szalona – powiedział.

– Jestem tego samego zdania – rzekł Stavely. – Tylko na nią popatrzcie. Same mięśnie. Nie dałaby sobą pomiatać.

Reacher nie spojrzał na ciało. Odwrócił wzrok. W zimnej sali panowała cisza. Zielona farba była dosłownie wszędzie.

– Myślę, że żyła – powiedział. – Weszła do farby żywa.

– Powód? – zainteresował się Stavely.

– Ani śladu bałaganu. Najmniejszego śladu. Łazienka była nieskazitelnie czysta. Ile ona może ważyć? Pięćdziesiąt pięć kilo? Pięćdziesiąt siedem. Wystarczająco wiele, by trudno było wsadzić ją do wanny bez pozostawiania śladów.

– Może wlał farbę potem – zasugerował Blake. – Lał ją na nią?

Reacher potrząsnął głową.

– Wypłynęłaby jak dwa i dwa cztery. Wygląda na to, że weszła w tę farbę, jak do kąpieli. No wiesz, jedna noga, druga noga, zanurzasz się…

– Będzie nam potrzebny eksperyment – przerwał mu Stavely. – Ale mam wrażenie, że mogę się z tym zgodzić. Zmarła w wannie. U pierwszych trzech nie znaleziono żadnego śladu, nawet dotknięcia. Brak zasinień, brak otarć, nic. I żadnych urazów pośmiertnych. Manipulowanie ciałem zmarłego na ogół uszkadza więzadła stawów, ponieważ nie chroni ich napięcie mięśniowe. W tej chwili zakładam, że ofiary weszły do wanny.

– Ale się nie zabiły – powiedziała Harper. Stavely skinął głową.

– Samobójstwo w wannie jest praktycznie ograniczone do dwóch sposobów: topisz się pijany albo naćpany, albo otwierasz sobie żyły w ciepłej wodzie. Rzecz jasna nie jest to samobójstwo.

– No i nie zostały utopione – zauważył Blake. Stavely znów skinął głową.

– Pierwsze trzy nie. W płucach nie było płynu. Co z nią, dowiemy się, kiedy ją otworzymy, ale nie wierzę w utopienie.

– Więc jak on to robi? – spytał Blake.

Stavely patrzył na ciało z czymś, co można by uznać za współczucie.

– W tej chwili nie mam pojęcia – przyznał. – Dajcie mi parę godzin, powiedzmy trzy, to może coś znajdę.

– I nie ma pan żadnego pomysłu?

– Mam… teorię. Opartą na tym, co przeczytałem o pierwszych trzech przypadkach. Problem w tym, że w tej chwili wydaje mi się absurdalna.

– Jaką teorię? Stavely potrząsnął głową.

– Później, dobrze? A teraz wyjdźcie. Będę ją ciął i nie chcę was przy tym widzieć. W tej sytuacji zasługuje na odrobinę prywatności.

Загрузка...