Zaparkowali w podziemiach gdzieś na południe od Midtown. Wyciągnęli go z samochodu w garażu o bardzo białych ścianach, pełnym jaskrawego blasku lamp i bardzo czarnych samochodów. Kobieta zaliczyła pełny obrót wokół własnej osi, w panującej ciszy jej pantofle przeraźliwie zgrzytnęły na betonowej podłodze. Sprawdzała, czy coś się kryje w tak zatłoczonym wnętrzu. Ostrożność godna pochwały. Bez słowa wskazała czarne drzwi windy w odległym narożniku. Przed nimi stało kolejnych dwóch facetów. Ciemne garnitury, białe koszule, stonowane krawaty. Przez całą drogę po przekątnej garażu ani na chwilę nie spuścili wzroku z kobiety i wąsacza. Patrzyli na nich z szacunkiem. To byli ci młodsi stopniem. Ale wyczuwało się w nich także jakaś swobodę, a nawet dumę. Jakby byli tu gospodarzami. Reacher zrozumiał nagle, że ciemna i wąsacz nie byli agentami nowojorskimi, lecz gośćmi, ludźmi z zewnątrz. Znaleźli się nie na swoim terenie. Kobieta nie rozglądała się po garażu tylko dlatego, że była ostrożna. Po prostu nie wiedziała, gdzie tu jest winda.
Umieścili Reachera w środku kabiny, otoczyli ze wszystkich stron. Kobieta, piaskowy, kierowca, dwóch miejscowych chłopaków. Pięć osób, pięć sztuk broni. Mężczyźni stanęli w rogach, kobieta na środku, blisko Reachera, jakby uważała go za swojego. Jeden z chłopaków wcisnął guzik, drzwi zasunęły się i winda ruszyła.
Jechała długo. Zatrzymała się z szarpnięciem, gdy na wskaźniku pięter ukazała się liczba 21. Drzwi rozsunęły się, miejscowi poprowadzili grupę korytarzem pozbawionym jakichkolwiek ozdób. Szarym korytarzem: szary dywan, szara farba, szare światło. Cichym, jakby wszyscy z wyjątkiem niepoprawnych zapaleńców wrócili do domu wiele godzin temu. W ścianach, w regularnych odstępach znajdowały się drzwi, wszystkie zamknięte. Kierowca, ten, który przywiózł ich z Garrison, zatrzymał się przy trzecich z kolei. Otworzył je. Reachera doprowadzono na próg; przed sobą zobaczył nagą przestrzeń o powierzchni mniej więcej trzy na cztery metry, betonową podłogę, ściany z pustaków, a wszystko pomalowane grubą warstwą szarej farby niczym kadłub krążownika. Sufitu nie dokończono, widać było wiązki kabli poprowadzonych w kwadratowych w przekroju szynach z cienkiego, poplamionego rdzą metalu. Na łańcuchach wisiały fluorescencyjne lampy, które nieco rozświetlały wszechobecną szarość. W rogu stało samotne plastikowe krzesełko ogrodowe, jedyny mebel w tym pokoju.
– Siadaj – powiedziała kobieta.
Reacher usiadł na podłodze w rogu naprzeciw krzesła. Oparł się o betonową ścianę. Beton był zimy, farba śliska. Założył ręce na piersi, wyciągnął nogi, skrzyżował je w kostkach. Oparł głowę o ścianę, pochylił na ramię pod kątem czterdziestu pięciu stopni, tak że patrzył wprost na stojących w drzwiach ludzi. Ludzie wycofali się na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Nie usłyszał trzasku zamka, ale nie musieli zamykać go na zamek, bo od środka w drzwiach nie było klamki.
Czuł najdelikatniejsze drżenie podłogi, ślad oddalających się kroków. A potem został sam, za towarzystwo mając wyłącznie ciszę, ulatującą na skrzydłach najcichszego szeptu płynącego przewodami wentylacyjnymi. Siedział w ciszy może pięć minut, a potem znów poczuł kroki w korytarzu, otworzyły się drzwi, jakiś facet wsadził głowę do środka: facet o starszej twarzy, wielkiej, czerwonej, napuchłej od napięcia i podwyższonego ciśnienia; wrogiej twarzy i oczach patrzących wprost, bez wahania i mówiących: „To ty, co?”. Patrzył tak trzy, może cztery długie sekundy, a potem cofnął głowę, zatrzasnął drzwi. Wróciła cisza.
To samo zdarzyło się kolejne pięć minut później. Kroki w korytarzu, twarz w drzwiach, patrzące wprost oczy. „To ty, co?”. Tym razem twarz była szczuplejsza i ciemniejsza. Młodsza. Koszula, pod szyją krawat, brak marynarki. Reacher odpowiedział spojrzeniem na spojrzenie, trwało to trzy, może cztery sekundy, twarz znikła, zatrzasnęły się drzwi.
Tym razem cisza trwała dłużej, dobre dwadzieścia minut. I pojawiła się nowa, trzecia twarz. Kroki, szczęknięcie klamki, otwierają się drzwi, pojawiają oczy, skupione spojrzenie, „To ty, co?”. Trzecia twarz znów była starsza, należała do mężczyzny około pięćdziesiątki, kompetentnego, ze strzechą siwych włosów. Mężczyzna nosił grube okulary, kryjące oczy, spokojne, poważne, zamyślone. Wyglądał na faceta odpowiedzialnego, może był jakimś szefem Biura? Reacher odpowiedział mu zmęczonym spojrzeniem. Nie padły żadne słowa, nie doszło do żadnej komunikacji, facet po prostu patrzył chwilę, a potem jego twarz znikła i zamknęły się drzwi.
Cokolwiek działo się poza pokojem, trwało prawie godzinę. Reachera zostawiono samemu sobie, siedzącego wygodnie na podłodze, niemającego do roboty nic poza oczekiwaniem. A potem oczekiwanie się skończyło. Wrócił cały tłum ludzi, hałasowali w korytarzu jak zaniepokojone czymś stado. Reacher czuł łomot i szuranie ich kroków. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł siwy facet w okularach. Tylną nogę zostawił na progu, stanął, wychylony w głąb pokoju.
– Pora pogadać – powiedział.
Dwaj młodzi agenci przepchnęli się do przodu i stanęli obok niego niczym eskorta. Reacher odczekał chwilę, po czym wstał i wyszedł z narożnika.
– Chcę zadzwonić – oznajmił. Siwy potrząsnął głową.
– To później. Najpierw porozmawiamy, dobrze? Reacher wzruszył ramionami. Problem naruszenia czyichś praw polega na tym, że ktoś musi być świadkiem ich naruszenia, bo same słowa nic nie znaczą. Ktoś musi coś widzieć. A dwaj młodzi agenci nie widzieli nic. Albo może widzieli samego Mojżesza schodzącego z góry i czytającego konstytucję z wielkich kamiennych tablic. I może, gdy dojdzie co do czego, właśnie na nią przysięgną?
– No to idziemy – powiedział siwy.
I Reachera wyprowadzono z pokoju do szarego korytarza, gdzie otoczył go tłum ludzi. Była wśród nich kobieta i piaskowy wąsacz, i starszy facet z nadciśnieniem, i młodszy facet o pociągłej twarzy, ten bez marynarki. Wszyscy bardzo podekscytowani. Mimo późnego wieczoru aż gotowali się z podniecenia. Niemal ulatywali nad ziemię, taką lekkością obdarzała ich upajająca świadomość „czynienia postępów”. To uczucie Reacher potrafił rozpoznać. Znał je i przeżywał za często, by myśleć o nim z przyjemnością.
Ale byli też podzieleni. Na dwa jasno zdefiniowane zespoły. A między zespołami panowało napięcie. Stało się to oczywiste, kiedy ruszyli szarym korytarzem. Kobieta trzymała się jego lewego boku, a piaskowy i ten z nadciśnieniem trzymali się kobiety. To był jeden zespół. Po prawej szedł facet z pociągłą twarzą i to był drugi zespół, jednoosobowy, liczebnie wyraźnie słabszy i przez to bardzo nieszczęśliwy. Reacher niemal czuł jego rękę przy swym łokciu, jakby facet gotów był w każdej chwili łapać swoją cenną zdobycz.
Szli korytarzem szarym jak wnętrzności krążownika. Wydaliły ich do szarej sali, którą niemal w całości zajmował długi stół o wygiętych dłuższych bokach, a krótszych obciętych prosto. Przy jednym dłuższym boku, tyłem do drzwi, rozmieszczono siedem stojących daleko od siebie krzeseł; sam kształt stołu sprawiał, że siedzący przy nim koncentrowali wzrok na krześle stojącym naprzeciw, dokładnie w połowie drugiego długiego boku.
Reacher przystanął w drzwiach. Nietrudno mu przyszło domyślić się, które krzesło zarezerwowano dla niego. Okrążył stół i usiadł posłusznie. Było to liche krzesło. Ugięło się pod jego ciężarem, plastikowe oparcie wbiło mu się w mięśnie pod łopatkami. Pokój miał ściany z pustaków pomalowanych na szaro, jak poprzedni, tylko że tu wykończono sufit. Brudnymi płytami wygłuszającymi w pokrzywionych ramach. Wisiał na nich rząd lamp, wielkich metalowych lamp w kształcie puszek, skierowanych w dół i w jego stronę. Blat stołu zrobiony był z taniego mahoniu, pokrytego grubą warstwą lśniącego werniksu. Światło odbijało się od niego, raziło w oczy.
Dwaj młodzi agenci stanęli przy ścianie, przy krótszych bokach stołu; wyglądali jak na warcie. Marynarki mieli rozpięte, nie ukrywali kabur naramiennych. Ręce trzymali wygodnie, skrzyżowane na wysokości pasa. Obaj obrócili głowy i patrzyli na Reachera. A naprzeciw niego formowały się dwa zespoły. Siedem krzeseł, pięć osób. Siwy zajął miejsce pośrodku; światło odbiło się od jego okularów, zmieniając je w nieprzezroczyste lustra. Obok niego, po prawej, zasiadł facet z nadciśnieniem, dalej kobieta i wreszcie piaskowy. Facet z pociągłą twarzą siedział sam, na środkowym z trzech krzeseł po lewej. Koślawa inkwizycja, cała skierowana przeciw niemu, niewyraźna w oślepiającym blasku.
Siwy pochylił się, położył ramiona na lśniącym blacie. Zaznaczał swój autorytet. No i podświadomie dzielił zespoły na lewy i prawy.
– Kłóciliśmy się o ciebie – powiedział.
– Czy zostałem zatrzymany? – spytał Reacher. Siwy potrząsnął głową.
– Nie, jeszcze nie.
– Więc mogę wstać i wyjść? Spojrzał na niego znad okularów.
– Cóż… wolelibyśmy, żebyś został. Dzięki temu moglibyśmy zachowywać się jak ludzie cywilizowani, przynajmniej przez jakiś czas.
Przez długą chwilę panowała cisza.
– A więc zachowujmy się jak ludzie cywilizowani – powiedział Reacher. – Nazywam się Jack Reacher. A wy kim, do diabła, jesteście?
– Co?
– Przedstawmy się sobie. Przecież tak zachowują się ludzie cywilizowani, prawda? Przedstawiają się sobie. A potem rozmawiają grzecznie o Jankesach, giełdzie i w ogóle.
Znowu cisza. Wreszcie siwy skinął głową.
– Jestem Alan Deerfield. Zastępca dyrektora FBI. Prowadzę nowojorskie biuro terenowe.
Odwrócił się, spojrzał na piaskowego, siedzącego na samym końcu. Czekał.
– Agent specjalny Tony Poulton – powiedział ten i spojrzał w lewo.
– Agentka specjalna Julia Lamarr – przedstawiła się kobieta i spojrzała w lewo.
– Agent prowadzący Nelson Blake – rzekł facet z nadciśnieniem. – Nasza trójka przyjechała z Quantico. Prowadzę jednostkę do spraw seryjnych zabójstw. Agenci specjalni Lamarr i Pulton pracują tam dla mnie. Przyjechaliśmy pogadać.
Kolejna chwila ciszy. Deerfield spojrzał w drugą stronę, na człowieka po swojej lewej stronie.
– Agent prowadzący James Cozo – przedstawił się facet. – Przestępczość Zorganizowana, tutaj, w Nowym Jorku. Zajmuję się wymuszeniami.
I znów zapadła cisza. Przerwał ją Deerfield.
– Teraz w porządku? – spytał.
Reacher zmrużył oczy, patrzył na wprost poprzez jaskrawy blask. Widział, że oni wszyscy przyglądają mu się z napięciem. Piaskowy, Poulton. Kobieta, Lamarr. Cierpiący na nadciśnienie, Blake. Cała trójka z Seryjnych Zabójstw. Z Quantico. Przyjechali pogadać. Deerfield, szef nowojorskiego biura, prawdziwa szycha. I ten szczupły, Cozo. Przestępczość Zorganizowana. „Zajmuję się wymuszeniami”. Powoli przesunął wzrokiem w lewo, potem w prawo, w prawo i w lewo. Skończył, patrząc wprost na Deerfielda.
Skinął głową.
– W porządku. Miło mi was poznać. Jak to jest z Jankesami? Uważacie, że powinni uzupełnić skład? Wymienić kilku zawodników?
Patrzyło na niego pięcioro różnych ludzi, wyrażających irytację na pięć różnych sposobów. Poulton obrócił głowę, jakby został spoliczkowany. Lamarr prychnęła pogardliwie. Blake zacisnął wargi i zrobił się jeszcze czerwieńszy. Deerfield westchnął, nie spuszczając z niego wzroku. Cozo zerknął na Deerfielda z ukosa; oczekiwał interwencji.
– Nie będziemy rozmawiać o Jankesach – powiedział Deerfield.
– A jak tam indeks giełdowy? Przewidujecie krach w najbliższej przyszłości?
Deerfield potrząsnął głową.
– Nie zaczynaj ze mną, Reacher. W tej chwili jestem twoim najlepszym przyjacielem.
– Nie. Ernesto A. Miranda jest moim najlepszym przyjacielem. Miranda przeciw Arizonie, wyrok Sądu Najwyższego z czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku. Wysoki Sąd orzekł, że naruszono prawa Mirandy wynikające z Piątej Poprawki, bo gliniarze nie poinformowali go, że może zachować milczenie i poprosić o adwokata
– Więc?
– Więc nie możecie ze mną rozmawiać, jeśli nie odczytacie mi Mirandy. A kiedy już odczytacie, nie będziecie mogli ze mną rozmawiać, ponieważ moja prawniczka nie od razu przyjedzie, a kiedy już przyjedzie, to i tak zabroni mi z wami rozmawiać.
Trójka z Seryjnych Zabójstw uśmiechała się szeroko. Zupełnie jakby Reacher mozolnie starał się ich zadowolić.
– Twoim prawnikiem jest Jodie Jacob? – spytał Deerfield. – Przyjaciółka, tak?
– Co wiecie o mojej przyjaciółce?
– O twojej przyjaciółce wiemy wszystko. O tobie zresztą też.
– To dlaczego chcecie ze mną rozmawiać?
– Pracuje u Spencera Gutmana, tak? Jako asystentka cieszy się doskonałą reputacją. Mówi się, że zostanie wspólnikiem. Wiesz coś o tym?
– Coś słyszałem.
– I że nie będzie musiała długo czekać.
– Coś słyszałem – powtórzył Reacher.
– Ale wasza znajomość nie bardzo jej pomoże. Nie jesteś dobrym kandydatem na korporacyjnego męża, chyba zdajesz sobie z tego sprawę?
– Nie jestem dobrym kandydatem na męża. To tyle. Deerfield się uśmiechnął.
– Tak mi się powiedziało. Bo Spencer Gutman to taki super-elegancki biznes. Dla nich pewne rzeczy naprawdę mają znaczenie; rozumiesz, o co mi chodzi? Poza tym specjalizują się w finansach, prawda? Wszyscy wiemy, że są potęgą w bankowości. Ale z prawem kryminalnym nie mają aż takiego doświadczenia. Jesteś pewien, że chcesz ją na adwokata? W tej sytuacji?
– W jakiej sytuacji?
– Sytuacji, w której się znalazłeś.
– A w jakiej sytuacji się znalazłem?
– Ernesto A. Miranda był kretynem, wiesz? – oznajmił Deerfield. – Brakowało mu więcej niż paru klepek. Dlatego ten cholerny sąd potraktował go tak łagodnie. Nienormalny człowiek, potrzebujący pomocy. A ty… jesteś kretynem, Reacher? Jesteś nienormalny?
– Znoszę to gówno, więc pewnie tak.
– Tak czy inaczej prawa są dla winnych. Twierdzisz, że jesteś czemuś winny?
Reacher potrząsnął głową.
– Niczego nie twierdzę. Nie mam wam nic do powiedzenia.
– Stary Ernesto i tak trafił do więzienia, wiesz? Ludzie wolą o tym nie pamiętać. Powtórzono proces i tym razem go skazano. Siedział pięć lat. A wiesz, co się stało potem?
Reacher wzruszył ramionami. Milczał.
– Pamiętam, pracowałem w Phoenix – powiedział Deerfield. – W Arizonie. W wydziale zabójstw policji miejskiej. Zaraz potem przeniosłem się do Biura. Był styczeń tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego. Dostaliśmy wezwanie do baru. Na podłodze leżał wielki kawał cholernego gówna, a z tego gówna sterczała rękojeść cholernie wielkiego noża. Słynny Ernesto A. Miranda krwawił jak zarzynana świnia. Jakoś nikomu nie spieszyło się przesadnie do wezwania karetki. Biedak zmarł kilka minut po naszym przybyciu.
– Więc…?
– Więc nie marnuj mojego czasu. Już poświęciłem godzinę na uspokajanie tych gości, tak zażarcie o ciebie walczyli. Jesteś mi coś winien. Odpowiesz na ich pytania, a ja ci powiem, czy i kiedy potrzebujesz prawnika.
– O co będą pytali?
– A o co pyta się człowieka? – Deerfield się uśmiechnął. – O to, co chce się wiedzieć. Takie to proste.
– A co chcecie wiedzieć?
– Chcemy wiedzieć, czy jesteśmy tobą zainteresowani.
– Dlaczego mielibyście się mną interesować?
– Odpowiedz na pytania, to wszyscy się dowiemy. Reacher przemyślał to sobie. Położył ręce na stole dłońmi do góry.
– Sprawę Brewer przeciw Williamsowi też znasz, co? – spytał ten, który nazywał się Blake. Był stary, gruby, rozlazły, ale gadane miał.
– Albo Duckworth przeciw Eaganowi? – dodał Poulton. Reacher obrzucił go wzrokiem. Poulton miał może trzydzieści pięć lat, ale wyglądał młodziej. Należał do tych, którzy wyglądają młodo aż do śmierci, wieczny absolwent wyższej uczelni. Miał na sobie garnitur w obrzydliwym kolorze pomarańczowego światła, a jego wąsy sprawiały wrażenie fałszywych, jakby je sobie przykleił.
– Illinois i Perkins? – spytała Lamarr.
– A co z Minnick przeciw Missisipi? – spytał Blake. Poulton się uśmiechnął.
– McNeil i Wisconsin?
– Arizona i Fulminante? – spytała Lamarr.
– Wiesz, czego dotyczyły sprawy? – spytał Blake. Reacher szukał w ich pytaniach jakiejś sztuczki, ale żadnej nie znalazł.
– Kolejne decyzje Sądu Najwyższego – powiedział. – Po Mirandzie. Brewer to siedemdziesiąty siódmy rok, Duckworth osiemdziesiąty dziewiąty, Perkins i Minnick dziewięćdziesiąty, McNeil i Fulminante dziewięćdziesiąty pierwszy. Wszystkie modyfikowały Mirandę i zmieniały jej brzmienie.
– Doskonale. – Blake skinął głową.
Lamarr pochyliła się w krześle. Światło odbite od lśniącego blatu stołu rzuciło jaskrawy blask na jej twarz jak czaszka. – Nieźle znałeś Amy Callan, co?
– Kogo? – zdziwił się Reacher.
– Słyszałeś, sukinsynu.
Reacher gapił się na nią i nagle kobieta o imieniu Amy Callan wypłynęła z przeszłości i powstrzymała go od odpowiedzi na chwilę wystarczająco długą, by na kościstej twarzy Lamarr pojawił się wyraz zadowolenia.
– Ale za nią nie przepadałeś?
Zapadła cisza, rosnąca wokół niego jak mur.
– W porządku, moja kolej – powiedział Cozo. – Dla kogo pracujesz?
Reacher powoli zwrócił głowę w prawo. Patrzył na agenta nieruchomym wzrokiem.
– Nie pracuję dla nikogo.
– „Nie zaczynajcie z nami wojny o terytorium” – zacytował. – „Nami” to liczba mnoga. Oznacza więcej niż jedną osobę. Co to za „my”, Reacher?
– Nie ma żadnych „nas”.
– Gówno prawda, Reacher. Petrosjan sięgnął po restaurację, ale ty już tam byłeś. Kto cię wysłał?
Reacher nie odpowiedział.
– A co z Caroline Cooke? – spytała Lamarr. – Ją też znałeś?
Reacher powoli przeniósł na nią ciężkie spojrzenie. Nadal się uśmiechała.
– Za nią też nie przepadałeś.
– Callan i Cooke – powtórzył Blake. – Opowiedz nam wszystko, Reacher. Od samego początku, dobrze?
– Co mam opowiedzieć? I znów zapadła cisza.
– Kto wysłał cię do restauracji – spytał znów Cozo. – Odpowiedz od razu, to może zaproponuję ci układ.
Reacher spojrzał w drugą stronę.
– Nikt mnie nigdzie nie wysyłał.
Cozo potrząsnął głową.
– Pieprzysz, człowieku. Masz dom w Garrison, nad rzeką, ćwierć miliona dolców. Jeździsz półrocznym SUV-em za czterdzieści pięć tysięcy. Jeśli chodzi o urząd skarbowy to wie tyle, że przez blisko trzy lata nie zarobiłeś ani centa. Ktoś chciał wysłać do szpitala najlepszych chłopców Petrosjana, więc oddelegował ciebie. Jeśli złożyć to do kupy, wychodzi, że pracujesz dla kogoś, a ja chcę, do cholery, wiedzieć, kim jest ten ktoś.
– Nie pracuję dla nikogo – powtórzył Reacher.
– Pracujesz dla siebie, tak? – spytał Blake. – To chcesz nam powiedzieć?
Reacher skinął głową.
– Na to wychodzi – przyznał.
Spojrzał na Blake’a uśmiechającego się z satysfakcją.
– Tak mi się właśnie wydawało – rzekł agent. – Kiedy odszedłeś z wojska?
Reacher wzruszył ramionami.
– Jakieś trzy lata temu.
– Jak długo byłeś w armii?
– Całe życie. Syn oficera, potem oficer.
– Żandarmeria, tak?
– Tak.
– Kilkakrotnie awansowany?
– Byłem majorem.
– Kilkakrotnie odznaczany?
– Tak.
– Srebrna gwiazda?
– Jedna.
– Wzorowy przebieg służby?
Na to pytanie Reacher nie odpowiedział.
– Nie bądź taki skromny – powiedział Blake. – Odpowiedz.
– Nie był najgorszy.
– W takim razie dlaczego zwolniłeś się z wojska?
– To już moja sprawa.
– Masz coś do ukrycia?
– I tak byś nie zrozumiał.
Blake tylko się uśmiechnął.
– No więc… trzy lata. Co robiłeś przez ten czas?
Reacher znowu wzruszył ramionami.
– Niewiele. Powiedziałbym, że dobrze się bawiłem.
– Pracowałeś?
– Nieczęsto.
– Po prostu się opieprzałeś?
– Można to i tak ująć.
– Z czego żyłeś?
– Z oszczędności.
– Skończyły się trzy miesiące temu. Sprawdziliśmy w twoim banku.
– No cóż, tak bywa z oszczędnościami, prawda?
– I teraz żyjesz z łaski panny Jacobs, tak? Przyjaciółki i prawniczki. Jak się z tym czujesz?
Reacher zerknął poprzez oślepiający blask na wytartą obrączkę miażdżącą gruby różowy palec agenta.
– Chyba nie gorzej niż twoja żona żyjąca z łaski męża. Blake milczał przez chwilę. Potem chrząknął.
– No więc… odszedłeś z wojska i od tej pory właściwie nic nie robiłeś, nie mylę się?
– Nie mylisz.
– Byłeś raczej samotny?
– Raczej.
– Bawiło cię to?
– Całkiem.
– Bo jesteś samotnikiem.
– Gówno prawda, on dla kogoś pracuje – wtrącił Cozo.
– Facet właśnie powiedział, że jest samotnikiem, do cholery! – warknął Blake.
Deerfield patrzył to na jednego, to na drugiego; kręcił głową, jakby obserwował mecz tenisowy, silne światło odbijało się od soczewek jego okularów. Podniósł rękę, nakazując ciszę, spojrzał na Reachera. Był spokojny.
– Opowiedz mi o Amy Callan i Caroline Cooke – powiedział.
– A co tu jest do opowiadania? – spytał Reacher.
– Znałeś je, prawda?
– Jasne, dawno temu. W armii.
– Więc mi o nich opowiedz.
– Callan była drobna, czarna. Cooke wysoka, jasnowłosa. Callan była sierżantem, Cooke porucznikiem. Callan służyła jako urzędniczka w intendenturze, Cooke w Planowaniu Operacji Militarnych.
– Gdzie?
– Callan w Fort Withe pod Chicago, Cooke w kwaterze NATO w Belgii.
– Uprawiałeś seks z którąś z nich? – spytała Lamarr. Reacher spojrzał na nią.
– A co to za pytanie?
– Bezpośrednie.
– No więc nie. Nie uprawiałem.
– Obie były ładne, prawda? Reacher skinął głową.
– Z całą cholerną pewnością ładniejsze od ciebie. Lamarr odwróciła wzrok i zamknęła się. Blake zaczerwienił się jak piwonia, ale przerwał milczenie.
– Znały się?
– Bardzo wątpię. W armii służy milion ludzi, a je dzieliło sześć i pół tysiąca kilometrów. Oraz czas.
– I nie było żadnych związków seksualnych między tobą a którąś z nich?
– Nie. Nie było.
– Próbowałeś? Z którąś?
– Nie. Nie próbowałem.
– Dlaczego nie? Bałeś się, że cię odtrącą? Reacher potrząsnął głową.
– Jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, to w obu wypadkach byłem akurat z kimś innym. A jedna naraz zazwyczaj mi wystarcza.
– Chciałbyś uprawiać z nimi seks? Reacher uśmiechnął się i zaraz spoważniał.
– Potrafię wyobrazić sobie gorsze rzeczy.
– Powiedziałyby ci „tak”?
– Może tak, może nie?
– A ty jak myślisz?
– Byłeś w wojsku? Blake potrząsnął głową.
– Więc nie wiesz, jak to jest – podsumował Reacher. – Większość ludzi z armii gotowa jest uprawiać seks ze wszystkim, co się rusza.
– Zatem nie sądzisz, żeby ci odmówiły? Reacher patrzył wprost w oczy Blake’a.
– Nie, nie sądzę, żeby to był poważny problem. Na długą chwilę zapadła cisza.
– Pochwalasz obecność kobiet w wojsku? – spytał Deerfield.
Reacher przeniósł wzrok na niego.
– Co?
– Odpowiedz na pytanie. Czy pochwalasz obecność kobiet w wojsku?
– A czego tu można nie pochwalać?
– Twoim zdaniem są dobrymi żołnierzami?
– Głupie pytanie. Przecież wiesz, że tak.
– Wiem?
– Byłeś w Wietnamie, prawda?
– Byłem?
– No pewnie. Detektyw wydziału zabójstw w Arizonie, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym? Wkrótce potem przenosi się do Biura? Niewielu z tych, co unikali powołania, zrobiło taką karierę, nie tam, nie wtedy. Przesłużyłeś turę w siedemdziesiątym, może siedemdziesiątym pierwszym. Z takim wzrokiem nie zrobili z ciebie pilota. Okulary zesłały cię wprost do piechoty, a jeśli tak, to przez rok kopano cię w tyłek po dżungli. Dobrą jedną trzecią kopiących były kobiety. Niezłe snajperki, co? Oddane sprawie, jak słyszałem.
Deerfield skinął głową raz, powoli.
– Więc lubisz walczące kobiety? Reacher wzruszył ramionami.
– Jeśli chodzi o walkę, kobiety radzą sobie jak wszyscy inni. Front wschodni w czasie drugiej wojny światowej? Szło im nieźle. Byłeś kiedyś w Izraelu? Tam też walczą na froncie, a nie chciałbym wysłać przeciw nim za wielu amerykańskich chłopców, przynajmniej jeśli przywiązujemy wagę do tego, kto wygra.
– Czyli nie widzisz żadnego problemu?
– Osobiście, nie.
– Masz jakieś problemy inne niż osobiste?
– Chyba są problemy wojskowe. Dowody z Izraela wskazują, że żołnierz piechoty dziesięć razy chętniej zatrzyma się, by pomóc rannemu towarzyszowi, jeśli ten towarzysz jest kobietą, nie mężczyzną. A to znacząco spowalnia natarcie. Wykorzenienie tego odruchu wymaga dodatkowych ćwiczeń.
– Nie sądzisz, że ludzie powinni sobie pomagać? – spytała Lamarr.
– Jasne. Ale nie wtedy, kiedy najpierw trzeba osiągnąć cel.
– Gdybyśmy nacierali razem, a ja zostałabym ranna, to byś mnie zostawił?
– Jeśli o ciebie chodzi, bez chwili wahania – powiedział Reacher z uśmiechem.
– Jak spotkałeś Amy Callan? – spytał Deerfield.
– Jestem pewien, że wiesz.
– Opowiedz, jak spotkałeś Amy Callan. Do nagrania.
– Jesteśmy nagrywani?
– Jasne.
– Bez odczytania mi praw?
– Nagranie wykaże, że twoje prawa były przestrzegane, kiedy zechce mi się oznajmić, że ich przestrzegam.
Reacher milczał.
– Opowiedz mi o Amy Callan – powtórzył Deerfield.
– Miała problem w swojej jednostce i przyszła z nim do mnie.
– Jaki problem.
– Napastowanie seksualne.
– Potraktowałeś ją życzliwie?
– Tak. Potraktowałem ją bardzo życzliwie.
– Dlaczego?
– Ponieważ nigdy nie byłem źle traktowany z powodu płci i nie widziałem powodu, by ona miała być źle traktowana z tego samego powodu.
– Więc co zrobiłeś?
– Aresztowałem oficera, którego oskarżyła.
– A potem?
– Nic. Byłem policjantem, nie prokuratorem. Sprawa nie należała do mnie.
– I co?
– Oficer wygrał w sądzie. Amy Callan odeszła z armii.
– Ale kariera oficera i tak została zrujnowana? Reacher skinął głową.
– Tak, została zrujnowana.
– Jak się wtedy czułeś? Reacher wzruszył ramionami.
– Można powiedzieć, że byłem zdezorientowany. Facet wydawał się w porządku, ja przynajmniej nic złego o nim nie słyszałem. Ale w końcu uwierzyłem Callan, nie jemu. Moim zdaniem był winny. Pewnie cieszyłem się, że odszedł. Ale w idealnych warunkach to nie powinno działać w ten sposób. Werdykt „niewinny” nie powinien rujnować kariery.
– Było ci go żal?
– Nie. Było mi żal Callan. I armii. Zrobił się z tego straszny bałagan. Dwie kariery legły w gruzach, a w normalnych warunkach dowolny wyrok zrujnowałby tylko jedną.
– A co z Caroline Cooke?
– Z Caroline Cook było inaczej.
– Jak inaczej?
– Inne miejsce, inny czas. Zagranica. Uprawiała seks z jakimś pułkownikiem. Moim zdaniem trwało to dobry rok. Nazwała to napastowaniem dopiero wtedy, gdy nie dostała awansu.
– Jaka to różnica?
– To było niepowiązane. Facet ją pieprzył, bo mu na to radośnie pozwalała, a nie awansował jej, bo nie była wystarczająco dobra. Te dwie rzeczy się ze sobą nie wiązały.
– Może traktowała rok w łóżku jako inwestycję.
– Wtedy byłaby to kwestia kontraktowa. Jak z prostytutką, która nie dostała zapłaty. Nie ma nic wspólnego z napastowaniem.
– Nic nie zrobiłeś? Reacher potrząsnął głową.
– Nie. Aresztowałem pułkownika, ponieważ wówczas istniały już pewne zasady. Seks między partnerami różniącymi się rangą został praktycznie zakazany.
– I?
– Został dyscyplinarnie zwolniony, żona go rzuciła i popełnił samobójstwo. A Cooke i tak odeszła.
– A ty?
– Przeniosłem się z kwatery głównej NATO.
– Dlaczego? Wyprowadziło cię to z równowagi?
– Nie. Potrzebowali mnie gdzie indziej.
– Potrzebowali? Dlaczego ciebie?
– Ponieważ byłem dobrym śledczym. Marnowałem się w Belgii. Tam się niewiele dzieje.
– Widziałeś później jakieś przypadki napastowania seksualnego?
– Jasne. Zrobiła się z tego wielka sprawa.
– I mnóstwo dobrych facetów o złamanych karierach? – spytała Lamarr.
Reacher odwrócił głowę, przyjrzał się jej uważnie.
– Trochę. Zaczęło się polowanie na czarownice. Mnóstwo spraw miało solidne podstawy, przynajmniej moim zdaniem, ale niewinni też obrywali. Wiele zwykłych związków raptem znalazło się na tapecie. Niespodziewanie zmieniły się zasady. Niektóre z niewinnych ofiar były mężczyznami. A niektóre kobietami.
– Cholerny bałagan, co? – spytał Blake. – A wszystko przez te nieznośne baby, takie jak Callan czy Cooke.
Reacher milczał. Cozo stukał palcami w mahoniowy blat stołu.
– Chcę wrócić do sprawy Petrosjana – oznajmił.
Reacher przeniósł spojrzenie na niego.
– Sprawa Petrosjana nie istnieje. Nigdy nie słyszałem o żadnym Petrosjanie.
Deerfield ziewnął. Spojrzał na zegarek. Przesunął okulary na czoło, potarł oczy kostkami palców.
– Jest po północy, wiecie? – spytał.
– Czy Callan i Cooke traktowałeś uprzejmie? – zainteresował się Blake.
Reacher jeszcze raz zerknął na Coza poprzez jaskrawy blask lampy, a potem całą uwagę skupił na Blake’u. W padającym z góry intensywnym, żółtym świetle, odbijającym się od czerwieni mahoniowego blatu, jego nabrzmiała twarz wydawała się szkarłatna.
– Owszem, traktowałem je uprzejmie.
– Spotkałeś się z nimi po tym, kiedy już przekazałeś ich sprawy prokuraturze?
– Być może, przelotnie. Raz i drugi.
– Ufały ci?
Reacher znów wzruszył ramionami.
– Powiedziałbym, że tak. Między innymi na tym polegała moja praca, żeby mi ufały. Musiałem przecież poznać mnóstwo intymnych szczegółów.
– Musisz postępować w ten sposób z wieloma kobietami?
– Były setki takich spraw. Ja prowadziłem kilkadziesiąt, a potem powołano do nich specjalną jednostkę.
– Podaj nazwisko jakiejś kobiety, której sprawę ty prowadziłeś.
Kolejne wzruszenie ramion. Reacher przywoływał z pamięci obrazy kolejnych biur w gorącym klimacie i chłodnym klimacie: wielkie biurka, małe biurka, za oknem słońce lub chmury, a w biurze jakaś skrzywdzona, gniewna kobieta powoli, jąkając się, podaje szczegóły zdrady, której ofiarą padła.
– Rita Scimeca – powiedział. – Wybrałem ją na chybił trafił.
Blake umilkł. Lamarr pochyliła się, wyjęła z teczki gruby plik akt. Pchnęła akta do Blake’a, a on zaczął je kartkować. Przesunął grubym paluchem po liście, skinął głową.
– W porządku – powiedział. – Co się przydarzyło pani Scimecie?
– Pani porucznik Scimeca – poprawił go Reacher. – Z Fort Bragg w Georgii. Oni nazwali to „falą”, ona „gwałtem zbiorowym”.
– Jak to się skończyło?
– Wygrała. Trzech facetów odsiedziało swoje w więzieniu wojskowym, a potem zostało dyscyplinarnie zwolnionych.
– A co się stało z panią porucznik Scimeca? Reacher jeszcze raz wzruszył ramionami.
– Na początku wydawała się całkiem zadowolona. Poczuła się zrehabilitowana. A potem okazało się, że armia już nie istnieje, przynajmniej dla niej. Odeszła.
– Gdzie jest teraz?
– Nie mam pojęcia.
– Powiedzmy, że gdzieś ją zobaczysz. Powiedzmy, że jesteś gdzieś, w jakimś miasteczku i widzisz ją w sklepie albo restauracji. Co by zrobiła?
– Nie mam pojęcia. Pewnie powiedziałaby mi „cześć”. Może pogadalibyśmy chwilę, wypili drinka albo coś.
– Byłaby zadowolona z tego, że cię widzi.
– Może? Zapewne.
– Ponieważ zapamiętała cię jako fajnego faceta? Reacher skinął głową.
– Jest cholernie ciężko. Nie chodzi tylko o samo zdarzenie, ale też o to, co dzieje się później. Oficer śledczy musi wytworzyć więź. Musi być przyjacielem, wspierać.
– A więc ofiara staje się twoim przyjacielem?
– Jeśli postępuję właściwie, tak.
– Co by się stało, gdybyś zapukał do drzwi porucznik Scimeki?
– Nie wiem, gdzie mieszka.
– Ale gdybyś wiedział? Wpuściłaby cię do domu?
– Nie wiem.
– Poznałaby cię?
– Prawdopodobnie.
– Wspominałaby cię jako przyjaciela?
– Przypuszczam, że tak.
– Czyli gdybyś zapukał do jej drzwi, to pozwoliłaby ci wejść, tak? Otworzyłaby drzwi, zobaczyła starego przyjaciela, zaprosiła go do środka, zaproponowała kawę albo coś takiego. Pogadalibyście o dawnych czasach.
– Może – przytaknął Reacher. – Prawdopodobnie. Blake skinął głową i zamilkł. Lamarr położyła mu dłoń na ramieniu; pochylił się w jej kierunku, słuchał tego, co szeptała mu do ucha. Znowu skinął głową, odwrócił się, poszeptał w ucho Deerfielda. Deerfield zerknął na Coza. Trójka agentów z Quantico poruszyła się w krzesłach, usiadła wygodnie; ruch niemal niewidoczny, ale wystarczająco charakterystyczny, by można było zrozumieć, co przekazywał: „W porządku, jesteśmy zainteresowani”. Cozo odpowiedział Deerfieldowi spojrzeniem pełnym niepokoju. Deerfield pochylił się, poprzez okulary spojrzał wprost na Reachera.
– Sytuacja jest mocno skomplikowana – powiedział. Reacher nie zareagował, nie poruszył się. Czekał.
– A dokładnie: co zaszło w tej restauracji?
– Nic nie zaszło. Deerfield potrząsnął głową.
– Byłeś pod obserwacją. Moi ludzie chodzą za tobą od tygodnia. Agenci specjalni Poulton i Lamarr dołączyli do nich wczoraj. Wszystko widzieli.
Reacher spojrzał mu w oczy.
– Chodzicie za mną od tygodnia?
– Dokładnie od ośmiu dni.
– Dlaczego?
– Tym zajmiemy się później.
Lamarr poruszyła się, sięgnęła do teczki. Wyjęła z niej kolejny plik akt. Wyciągnęła kilka kartek, cztery czy pięć, połączonych spinaczem. Ciasno zadrukowanych. Uśmiechnęła się lodowato do Reachera, odwróciła kartki i popchnęła je ku niemu przez stół. Podmuch powietrza rozwiał je, spinacz szurał po stole, zatrzymał kartki dokładnie przed nim.W aktach Reacher figurował po prostu jako „obiekt”, a opisane w nich było wszystko, co robił, każde miejsce, które odwiedził w ciągu ostatnich ośmiu dni. I każda chwila, z dokładnością do sekundy. Wszystko zgadzało się bezbłędnie.
Spojrzał na uśmiechniętą twarz Lamarr, skinął głową.
– No cóż, FBI ma chyba cholernie dobre cienie – powiedział. – Nic nie zauważyłem.
Odpowiedziała mu cisza.
– Co się zdarzyło w restauracji? – powtórzył Deerfield. Reacher milczał. Uczciwość jest najlepszą polityką, pomyślał i natychmiast odsunął tę myśl. Przełknął ślinę. Ruchem głowy wskazał Blake’a, Lamarr, Poultona.
– Ci niedorobieni prawnicy nazwaliby to pewnie „wyższą koniecznością”. Popełniłem mniejsze przestępstwo, żeby zapobiec popełnieniu większego.
– Działałeś sam? – spytał Cozo. Reacher skinął głową.
– Tak, sam.
– Więc o co chodziło z tym „nie opłaci się wam wojna o terytorium”?
– Chciałem być przekonujący. Chciałem, żeby Petrosjan, kimkolwiek jest ten facet, potraktował sprawę poważnie. Jakby miał do czynienia z organizacją.
Deerfield pochylił się nad stołem, wyciągnął ręce, zabrał akta sprzed nosa Reachera. Odwrócił je i przejrzał szybko.
– Nie ma tu wzmianki o spotkaniu z kimkolwiek poza panną Jodie Jacob – zauważył. – A ona nie zajmuje się wymuszeniami i ochroną. Połączenia telefoniczne?
– Założyliście mi podsłuch na telefon? – spytał Reacher. Deerfield skinął głową.
– Przeglądaliśmy nawet twoje śmiecie.
– Czyste – powiedział Poulton. – Nie rozmawiał z nikim oprócz panny Jacob. Prowadzi spokojne życie.
– Czy to prawda, Reacher? – spytał Deerfield. – Prowadzisz spokojne życie?
– Zazwyczaj – przytaknął Reacher.
– A więc działałeś sam – powiedział Deerfield. – Po prostu zwykły zatroskany obywatel. Żadnych kontraktów z gangsterami, żadnych instrukcji telefonicznych. – Spojrzał na Coza pytająco.
– Czy to cię zadowala, James?
Cozo wzruszył ramionami. Skinął głową.
– Wygląda na to, że musi.
– Zatroskany, tak, Reacher?
Reacher skinął głową. Milczał.
– Możesz nam to udowodnić? – spytał Deerfield. Reacher wzruszył ramionami.
– Mogłem im zabrać broń. Gdybym dla kogoś pracował, to właśnie bym zrobił. A nie zrobiłem.
– Nie. Wrzuciłeś ją do śmieci.
– Ale najpierw uszkodziłem.
– Wtarłeś żwir w mechanizm. Dlaczego to zrobiłeś?
– Gdyby nawet ktoś ją znalazł, i tak nie mógłby zrobić z niej użytku.
Deerfield skinął głową.
– Zatroskany obywatel. Zauważył niesprawiedliwość i postanowił jej zaradzić.
Reacher również skinął głową.
– Chyba tak – przyznał.
– Ktoś musi to robić, nie?
– Chyba tak.
– Nie lubisz niesprawiedliwości, co?
– Chyba nie.
– Oczywiście potrafisz powiedzieć, co jest dobre, a co złe.
– Mam nadzieję, że tak.
– Nie czekasz na interwencję odpowiednich władz, bo sam potrafisz podejmować decyzję.
– Zazwyczaj tak.
– Jesteś pewny swojego kodeksu moralnego.
– Raczej tak.
Zapadła cisza. Deerfield przyglądał się Reacherowi przez oślepiający blask lampy.
– Więc… dlaczego ukradłeś ich pieniądze?
Reacher wzruszył ramionami.
– Chyba można by je nazwać łupem wojennym. Albo trofeum. Deerfield skinął głową.
– Kodeks, co?
– Coś w tym rodzaju.
– Grasz według własnych reguł, tak?
– Zazwyczaj.
– Nie okradłbyś staruszki, ale zabrać forsę dwóm twardzielom to już inna sprawa?
– Chyba tak.
– Postąpili w sposób, którego nie akceptujesz, więc dostali na co zasłużyli, tak?
– Dostali.
– Osobisty kodeks moralny?
Reacher znów wzruszył ramionami. Nie odpowiedział. Cisza się przedłużała.
– Wiesz coś o portrecie psychologicznym? – spytał nagle Deerfield.
Reacher milczał, a potem powiedział:
– Tylko tyle, ile czytałem w gazetach.
– To nauka – wtrącił Blake. – Opracowana w Quantico, doskonalona od wielu lat. Agentka specjalna Lamarr jest obecnie naszą główną specjalistką. Agent specjalny Poulton to jej asystent.
– Badamy miejsce przestępstwa – przejęła teraz pałeczkę Lamarr. – Badamy pewne uwarunkowania psychologiczne i otrzymujemy określony typ osobowości człowieka, zdolnego do popełnienia akurat tego przestępstwa.
– Jakiego przestępstwa? – spytał Reacher. – Jakie miejsce?
– Ty sukinsynu – powiedziała Lamarr.
– Amy Callan i Caroline Cooke – wyjaśnił Blake. – Obie zostały zamordowane.
Reacher przyglądał mu się w milczeniu.
– Pierwsza była Callan – mówił dalej Blake. – Bardzo szczególny modus operandi, ale jedno zabójstwo to tylko zabójstwo, nie? A potem zginęła Cooke. Ten sam modus opeandi. To już początek serii.
– Szukaliśmy związku – wtrącił Poulton. – Między ofiarami – Nietrudno było go znaleźć. Skarga na napastowanie seksualne w armii, rezygnacja ze służby.
– Niezwykle zorganizowane miejsce zbrodni – powiedziała Lamarr. – Może to wskazywać na wojskową precyzję. Przedziwny, znaczący sposób działania. Sprawca nic po sobie nie pozostawił. Żadnych wskazówek. Z całą pewnością ma osobowość zorganizowaną, zna procedury śledcze. Być może sam jest śledczym.
– Żadnych śladów włamania do miejsc zamieszkania – oznajmił Poulton. – W obu wypadkach morderca został zaproszony do środka, bez wahania, bez zadawania pytań.
– A więc obie go znały – powiedział Blake.
– To ktoś, komu obie ufały – rzekł Poulton.
– Taki przyjaciel, gość – dodała Lamarr. W pokoju zapadła cisza.
– No więc taki właśnie był – przerwał ciszę Blake. – Gość. Ktoś, kogo uważały za przyjaciela. Z kim czuły jakiś związek.
– Gość. Przyjaciel – dorzucił Poulton. – Puka do drzwi, a one otwierają i mówią: „Cześć, miło znów cię zobaczyć”.
– A on wchodzi – powiedziała Lamarr. – Tak po prostu. W pokoju zapadła cisza.
– Rozpracowaliśmy zbrodnię od strony psychologicznej – kontynuowała Lamarr. – Dlaczego te kobiety wkurzyły kogoś do tego stopnia, że zdecydował się je zamordować? Zaczęliśmy szukać w armii kogoś, kto miał rachunki do wyrównania. Powiedzmy: wściekłego, że nieznośne baby rujnują kariery dobrych żołnierzy, a potem i tak odchodzą. Niepoważne babska, doprowadzające przyzwoitych facetów do samobójstwa.
– Kogoś, kto ma jasne pojęcie o tym, co dobre, a co złe – powiedział Puolton. – Kogoś wystarczająco pewnego swych racji, swego kodeksu, by własnoręcznie naprawiać niesprawiedliwość świata. Kogoś szczęśliwego, gdy może działać poza zasięgiem władz, żeby mu nie właziły w drogę, rozumiesz?
– Kogoś, kogo znały obie kobiety – dodał Blake. – Kogoś, kogo znały wystarczająco dobrze, by wpuścić go do domu bez zadawania pytań, niczym jakiegoś, powiedzmy, przyjaciela z dawnych czasów.
– Kogoś zdecydowanego – powiedziała Lamarr. – Tak dobrze zorganizowanego, że wystarczy mu sekunda namysłu, a potem idzie do sklepu i kupuje metkownicę oraz tubkę kleju, narzędzia, które wystarczają mu do rozwiązania drobnego, powstałego ad hoc problemu.
I znowu zapadła cisza.
– Armia przepuściła je przez komputery – przerwała ciszę Lamarr. – Masz rację, one się nie znały. I miały bardzo niewielu wspólnych przyjaciół. Bardzo niewielu… a ty jesteś jednym z nich.
– Chcesz dowiedzieć się czegoś interesującego? – spytał Blake. – Seryjni zabójcy jeździli volkswagenami garbusami. Niemal wszyscy. Potem przerzucili się na SUV-y. Wielkie wozy z napędem na cztery koła, takie jak twój. To mocna, znacząca wskazówka.
Lamarr pochyliła się, przyciągnęła do siebie leżące przed Deerfieldem akta, postukała w nie palcem.
– Prowadzą samotne życie. Nawiązują bliższe kontakty najwyżej z jedną osobą. Żyją z pieniędzy innych ludzi, często krewnych lub przyjaciół, często kobiet. Nie postępują jak inni, rzadko rozmawiają przez telefon, są spokojni, cisi, skryci.
– Są fanami egzekwowania prawa – wtrącił Poulton. – O tym wiedzą wszystko. Na przykład o precedensach definiujących ich prawa.
Tym razem cisza trwała dłużej. Przerwał ją Blake.
– Tworzenie portretu psychologicznego to precyzyjna nauka. W większości północnych stanów dowód z portretu psychologicznego uważany jest za wystarczający do wystawienia nakazu aresztowania.
– Portret psychologiczny nigdy nie zawodzi. – Lamarr nie spuszczała wzroku z Reachera. Poprawiła się w krześle, pokazała krzywy ząb w uśmiechu. W pokoju zapadła cisza.
– I co? – spytał Reacher.
– I to, że ktoś zabił te dwie kobiety – powiedział Deerfield.
Deerfield przechylił głowę w prawo. Kiwnął nią, wskazując Blake’a, Lamarr, Poultona.
– I ci agenci sądzą, że był to ktoś bardzo podobny do ciebie.
– I co?
– I to, że dlatego zadawaliśmy ci te wszystkie pytania.
– I?
– I moim zdaniem mają całkowitą rację. Był to ktoś dokładnie taki jak ty. A może nawet ty?