– Co masz zamiar zrobić? – spytała Jodie.
– Nie wiem.
– Wierzyć się nie chce, że działają w ten sposób. Siedzieli w kuchni u Jodie, cztery piętra nad dolnym Broadwayem na Manhattanie. Blake i Lamarr odjechali, pozostawiając Reachera w domu, w Garrison; odczekał niespokojne dwadzieścia minut, po czym pojechał na południe, do miasta. Jodie wróciła do domu o szóstej, w sam raz na kąpiel i śniadanie… i zastała go w salonie swego mieszkania.
– Mówili poważnie?
– Nie wiem. Prawdopodobnie tak.
– Wierzyć się nie chce, do jasnej cholery.
– Są w rozpaczliwej sytuacji – powiedział Reacher. – I są aroganccy. I kochają wygrywać. I są elitą. Złóż to wszystko razem, tak się zachowują. Nie pierwszy raz to widzę. Niektórzy z naszych ludzi postępowali identycznie. Byli gotowi na wszystko.
– Ile masz czasu?
– Mam zadzwonić przed ósmą. Oznajmić decyzję.
– I co chcesz zrobić?
– Nie wiem – powtórzył Reacher.
Płaszcz Jodie wisiał na oparciu kuchennego krzesła. Dziewczyna chodziła nerwowo tam i z powrotem, ciągle ubrana w brzoskwiniową sukienkę. Pracowała na pełnych obrotach przez dwadzieścia trzy godziny, ale nie było tego po niej widać, jeśli nie liczyć niemal niewidocznych sinych plamek w kącikach oczu.
– Przecież to im nie ujdzie na sucho, prawda? – powiedziała. – Może nie mówili serio.
– Może i nie, ale to jest gra, rozumiesz? O wysoką stawkę. Tak czy inaczej będziemy się tym przejmowali. Nigdy nie przestaniemy.
Jodie opadła na krzesło, założyła nogę na nogę. Odchyliła głowę, potrząsnęła nią energiczne, włosy rozsypały się jej na ramiona. Była wszystkim, czym Julia Lamarr nie była. Obcy z dalekiej planety sklasyfikowałby je obie jako „kobiety” złożone z tych samych elementów: włosy, oczy, usta, ręce, nogi, ale jedna z tych kobiet była marzeniem sennym, druga zaś koszmarem.
– Sprawy zaszły za daleko – powiedział Reacher. – To moja wina. Tylko i wyłącznie moja. Robiłem sobie z nich jaja, bo Lamarr nie spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Uznałem, że warto trochę sobie z nimi poigrać, a dopiero potem łaskawie się zgodzić. Ale walnęli z grubej rury, nim do tej zgody doszło.
– W takim razie zmuś ich, żeby odwołali, co powiedzieli. Zacznijcie od nowa. Pójdź na współpracę.
Reacher potrząsnął głową.
– Nie. Grożenie mi to jedna sprawa, a grożenie tobie zupełnie inna. Przekroczyli granicę. Jeśli pozwalają sobie choćby o tym myśleć, to do diabła z nimi.
– Ale… czy mówili poważnie? – powtórzyła pytanie Jodie.
– Najbezpieczniejszą strategią jest przyjąć, że tak. Że to możliwe.
Skinęła głową.
– Ja się boję. I chyba nadal będę się bała, choćby tylko trochę, nawet jeśli się wycofają.
– No właśnie. Co się stało, to się nie odstanie.
– Ale dlaczego? Dlaczego są aż tak zdesperowani? Skąd te groźby?
– Dawne czasy. Wiesz, jak to jest. Wszyscy wszystkich nienawidzą. Blake mi to powiedział. I to prawda. Żandarmeria nie nasika na Quantico, nawet gdyby się paliło. Z powodu Wietnamu. Tata mógłby powiedzieć ci o tym wszystko. Sam był doskonałym przykładem.
– O co chodzi z Wietnamem?
– Kwestia czysto praktyczna. Uchylającymi się od poboru zajmowało się Biuro, dezerterami – my. Dwie różne kategorie, rozumiesz? A my wiedzieliśmy, jak radzić sobie z dezerterami. Niektórzy szli do pudła, ale niektórych sami uczyliśmy rozumu. Dżungla to nie zabawa, nie dla piechociarza, a i punkty rekrutacyjne nie pękały w szwach; pewnie sama to pamiętasz. Tak więc żandarmeria uspokajała tych najlepszych i odsyłała do jednostki, ale w dziewięciu przypadkach na dziesięć Biuro aresztowało ich w drodze na lotnisko. Doprowadzało nas to do szału. Hoover był zwyczajnie nie do zniesienia. Toczyła się wojna o terytorium, jakiej świat nie widział. A rezultat: facet tak rozsądny jak Leon nie chciał po tym zamienić słowa z FBI. Nie przyjmował telefonów, robił wszystko, żeby nie odpowiadać na listy.
– I to ciągle trwa? Reacher skinął głową.
– Instytucje mają długą pamięć. Dla nich to działo się zaledwie wczoraj. Nie wybaczaj i nie zapomnij.
– Nawet jeśli kobiety są w niebezpieczeństwie? Wzruszył ramionami.
– Nikt nigdy nie twierdził, że instytucjonalne myślenie ma sens.
– Więc oni naprawdę kogoś potrzebują?
– Jeśli chcą coś osiągnąć, tak.
– Ale… dlaczego ty?
– Jest mnóstwo powodów. Brałem udział w kilku sprawach, nie trzeba mnie było daleko szukać, jestem wystarczająco dobrze ustawiony, by wiedzieć, gdzie czego szukać, i mam swoje lata, co oznacza, że niektórzy przedstawiciele dzisiejszego pokolenia są mi winni jedną czy dwie przysługi.
Jodie skinęła głową.
– Jeśli poskładamy to w całość, wychodzi, że prawdopodobnie mówili serio.
Nie odpowiedział.
– Co nam pozostaje?
Reacher milczał jeszcze przez chwilę, po czym przerwał ciszę:
– Możemy podejść do sprawy z innej strony.
– To znaczy?
– Będziesz mi towarzyszyć. Jodie pokręciła głową.
– Nie pozwoliliby, żebym ci towarzyszyła. A nawet gdyby, to i tak nie mogę. To przypuszczalnie przeciągnie się na całe tygodnie, prawda? A ja muszę pracować. Decyzja o tym, kto zostaje wspólnikiem, wkrótce zapadnie.
Reacher skinął głową.
– Można to załatwić w jeszcze inny sposób.
– Na przykład?
– Mogę wyeliminować Petrosjana.
Jodie patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Milczała.
– Wyeliminować zagrożenie. To jak przebicie ich asa atutem. Spojrzała w sufit, a potem powoli pokręciła głową.
– W firmie mamy takie powiedzenie. Zasadę „co jeszcze”. Powiedzmy, że mamy na oku bankruta. Czasami zaglądamy tu i tam i wychodzi na to, że facet ma gdzieś ukryte środki, o których nic nam nie mówi. Czai się. Oszukuje. Wtedy przede wszystkim zadajemy sobie pytanie „co jeszcze?”. Co jeszcze robi? Co jeszcze ma?
– I?
– O co im właściwie chodzi? Bo może wcale nie o kobiety? Może właśnie o Petrosjana? Zdaje się, że to cwany facet. Śliski typ. Może nie sposób go o nic oskarżyć? Brak dowodów. Brak świadków. A jeśli Cozo używa Blake’a i Lamarr, żeby napuścić cię na niego? Sporządzili twój portret, tak? Psychologiczny, tak? Czyli wiedzą, jak myślisz, jak reagujesz. Wiedzą, że jeśli zagrożą Petrosjanem mnie, ty przede wszystkim pomyślisz, jak załatwić Petrosjana. Zdejmiesz go z ulicy bez procesu, którego prawdopodobnie nie zdołaliby wygrać. Nie zostawisz żadnych prowadzących do Biura śladów. Użyją cię jako zabójcy. Będziesz ich rakietą sterowaną czy jak to się nazywa. Nakręcą zabawkę i zabawka zatańczy. Reacher milczał.
– Są też i inne możliwości. Facet zabijający te kobiety wydaje się całkiem sprytny, prawda? Nie zostawia śladów? Zapowiada się na to, że trudno będzie coś mu udowodnić. Może pomyśleli, że ty go wyeliminujesz? Pewnie nie uda się zebrać dowodów wystarczających do zadowolenia sędziów, ale wystarczy, żeby te dowody zadowoliły ciebie. Wówczas załatwisz go w imieniu kobiet, które znałeś. Robota zrobiona szybko, tanio i żadne ślady nie prowadzą do Biura. Używają cię jak magicznej kuli. Wystrzelą ją w Nowym Jorku, trafi w cel nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy.
Reacher nadal milczał.
– A jeśli nigdy nie byłeś podejrzany? – ciągnęła Jodie. – Jeśli nie szukają zabójcy, tylko chodzi im o kogoś, kto wyeliminuje zabójcę?
W pokoju panowała cisza. Z ulicy dobiegały odgłosy budzącego się dnia. Wstawał szaroczarny świt, ruch stawał się coraz bardziej ożywiony.
– Może chodzić o jedno i drugie – zauważył Reacher. – I o Petrosjana, i o tego drugiego.
– Są cwani – powiedziała Jodie. Reacher skinął głową.
– Z całą pewnością są cholernie cwani – przytaknął.
– Co masz zamiar zrobić?
– Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że nie mogę przenieść się do Quantico i zostawić cię samej w jednym mieście z Petrosjanem. Tego po prostu nie mogę zrobić.
– A może wcale nie mówili poważnie? Czy FBI rzeczywiście zrobiłoby coś takiego?
– Kręcisz się w kółko. Tymczasem odpowiedź jest prosta: nie wiemy. I na tym właśnie polega sprawa. Osiągnęli skutek, który chcieli osiągnąć. „Nie wiemy” najzupełniej im wystarczy, prawda?
– A jeśli się im nie podporządkujesz, to co?
– Zostanę tu i będę cię strzegł w każdej minucie każdego dnia, aż obrzydnie nam to do tego stopnia, że zajmę się Petrosjanem tak czy inaczej, niezależnie od tego, czy podczas naszej rozmowy żartowali, czy nie.
– A jeśli się im podporządkujesz?
– Będą mnie trzymali na boisku, stosując groźby dotyczące ciebie. A być „na boisku”… co to według nich znaczy? Czy potrafię się powstrzymać, kiedy znajdę faceta? Czy sprowokują mnie, zmuszą do pójścia na całość, załatwienia go?
– Cwani ludzie – powtórzyła Jodie.
– Dlaczego nie powiedzieli po prostu, czego chcą?
– Nie mogą powiedzieć nic wprost. Byłoby to w stu procentach nielegalne. A w ogóle to nie wolno ci zrobić ani jednego, ani drugiego.
– Czemu?
– Bo wówczas mieliby cię na własność, Reacher. Dwa zabójstwa w samozwańczej obronie prawa za ich wiedzą? Pod ich nosami? Mieliby cię na własność, Reacher. Do końca życia.
Reacher oparł dłonie o parapet okna, zapatrzył na biegnącą niżej ulicę.
– Znalazłeś się w cholernej sytuacji – powiedziała Jodie. – Oboje znaleźliśmy się w cholernej sytuacji. Reacher milczał.
– Co zamierzasz zrobić? – spytała Jodie.
– Przemyśleć to – odparł. – Mam czas do ósmej. Skinęła głową.
– Przemyśl to dokładnie. Nie zrób nic, czego byśmy oboje żałowali.
Jodie wróciła do pracy, pozycja wspólnika kusi. Reacher siedział samotny w jej mieszkaniu. Przez trzydzieści minut myślał, rozważając wszystko, co mógł rozważyć, przez dwadzieścia rozmawiał przez telefon; to Blake wspomniał o ludziach, którzy „coś ci zawdzięczają”. W końcu, zapięć ósma, zadzwonił pod numer, który podała mu Lamarr. Podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale.
– Wchodzę w to – oznajmił. – Nie bardzo mi się podoba, ale zrobię, co chcecie.
Na krótką chwilę zapanowało milczenie. Reacher wyobraził sobie, że widzi krzywy ząb. I uśmiech.
– Jedź do domu i spakuj się – powiedziała Lamarr. – Podjadę po ciebie dokładnie za dwie godziny.
– Nie. Chcę się zobaczyć z Jodie. Spotkamy się na lotnisku.
– Nie lecimy.
– Co?
– Nie lecimy. Nigdy nie latam. Pojedziemy samochodem.
– Do Wirginii? Stracimy mnóstwo czasu!
– Pięć, sześć godzin.
– Sześć godzin? W jednym samochodzie z tobą? O, do diabła, nie wchodzę w to.
– Wchodzisz, gdzie ci każą wejść, Reacher. Garrison, za dwie godziny.
Biuro Jodie mieściło się na czterdziestym piętrze sześćdziesięciopiętrowego wieżowca na Wall Street. Ochrona w holu czuwała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Reacher dostał od dziewczyny identyfikator umożliwiający wejście do budynku w dzień i w nocy. Jodie siedziała przy biurku, sama w pokoju. Przeglądała poranne informacje z rynków londyńskich.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– Jestem tylko zmęczona.
– Powinnaś wrócić do domu.
– Jasne. Jakbym mogła teraz zasnąć.
Reacher podszedł do okna, spojrzał na wąski pasek jaśniejącego nieba.
– Odpręż się – powiedział. – Nie ma się o co martwić. Jodie milczała.
– Wiem, co zrobię. Potrząsnęła głową.
– Świetnie, tylko nic mi nie mów. Nie chcę wiedzieć.
– Wszystko się ułoży, obiecuję.
Jodie jeszcze przez chwilę siedziała nieruchomo, a potem podeszła do Reachera. Przytuliła się do niego mocno, oparła policzek o jego pierś.
– Bądź ostrożny – powiedziała.
– Będę. O nic się nie martw.
– Nie zrób jakiegoś głupstwa.
– Nie martw się.
Jodie uniosła głowę. Pocałowali się. Całował ją mocno, długo; wiedział, że ten pocałunek musi mu wystarczyć na całą przewidywalną przyszłość.
Jechał szybciej niż zwykle i do domu dotarł dziesięć minut przed upływem wyznaczonego przez Lamarr terminu dwóch godzin. Z łazienki zabrał składaną szczoteczkę do zębów, przypiął ją do wewnętrznej kieszeni. Zamknął drzwi do piwnicy. Wyłączył termostat. Zakręcił wszystkie krany, mocno, do oporu. Zamknął drzwi frontowe. Wyłączył telefon w gabinecie. Wyszedł kuchennym wejściem. Przeszedł spacerkiem do granicy ogrodu, spojrzał na rzekę. Była szara, płynęła ospale, otulona poranną mgłą jak pierzyną. Liście drzew porastających przeciwny brzeg zaczynały już zmieniać kolor, z szarozielonych robiły się brązowe i blado-pomarańczowe. Budynki West Point były zaledwie widoczne.
Wodniste, nieobiecujące ciepła słońce wychylało się powoli znad dachu jego domu. Reacher wrócił do domu, przeszedł przez garaż, wyszedł na podjazd. Włożył kurtkę, ruszył w stronę ulicy. Nie obejrzał się, nie pożegnał z domem. Co z oczu, to i z serca, to pasowało mu najbardziej.
Skrzyżował ramiona, oparł się o swoją skrzynkę na listy. Patrzył na drogę. Czekał.