Kapitan zaprowadził ich do sali dla oczekujących na odlot, mieszczącej się na piętrze. Było to pomieszczenie stricte użytkowe, oświetlone jarzeniówkami, z podłogą pokrytą linoleum. Plastikowe składane krzesła otaczały niskie stoliki w nieporządnych formacjach. Kubki kawy odcisnęły kręgi na blatach, stojący w rogu kosz na śmieci był ich pełen.
– Nie wygląda to najlepiej – powiedział kapitan – ale nic więcej nie mamy. Nawet najwyższe szarże muszą tu czekać na samolot.
Czy najwyższe szarże czekają tu trzy godziny? – pomyślał Reacher, ale nie powiedział tego głośno. Podziękował kapitanowi, stanął w oknie, zapatrzył się na pasy startowe. Niewiele się na nich działo. Harper podeszła do niego, wyjrzała przez okno, odwróciła się i opadła na krzesełko.
– Mów do mnie – prosiła. – O co chodzi?
– Zacznij od motywu. Kto ma motyw?
– Nie wiem.
– Wróć do Amy Callan. Załóżmy, że jest jedyną ofiarą. Kim byście się zajęli, biorąc pod uwagę motyw?
– Mężem.
– Dlaczego mężem?
– Jeśli ofiarą jest żona, zawsze sprawdzasz męża. Bo motywy są często osobiste. Mąż i żona są ze sobą bezpośrednio związani.
– A jak byście się do niego wzięli?
– Jak? Tak samo jak zawsze. Popracowalibyśmy nad nim, popracowalibyśmy nad jego alibi, nie odpuścilibyśmy, póki coś by nie wyskoczyło.
– A on by w końcu pękł, nie?
– Prędzej czy później. Reacher skinął głową.
– W porządku. Więc załóżmy, że sprawcą jest mąż Amy Callan. W jaki sposób mógłby uniknąć takiego potraktowania.
– Nie ma sposobu.
– Owszem, jest. Mógłby go uniknąć, gdyby się przyłożył, znalazł kilka kobiet w pewien sposób podobnych do żony i też je zabił. W możliwie wymyślny sposób, taki żeby miał pewność, że wszyscy zaraz pogonią za jakąś mrzonką. Innymi słowy zamaskował swój cel kupą jakiegoś gówna. Zszedłby z oświetlonej sceny, grzebiąc związek osobisty w masie wymyślonych związków. Bo gdzie najlepiej ukryć ziarnko piasku?
Harper skinęła głową.
– Na plaży, oczywiście.
– Oczywiście – przytaknął Reacher.
– Więc chodzi o męża Callan?
– Nie. Nie chodzi o męża Callan. Ale…
– Ale wystarczy, że dopasujemy motyw do jednej kobiety – domyśliła się Harper. – Niekoniecznie jeden do wszystkich. Wszystkie oprócz tej jednej to makiety. Atrapy. Piasek na plaży.
– Kamuflaż – dodał Reacher. – Szumy tła.
– Której? Która z nich jest prawdziwym celem?
Nie odpowiedział. Odszedł od okna, usiadł na krzesełku i czekał.
Czekasz. Tu, na wzgórzach, jest zimno. Zimno i niewygodnie tak tkwić w kucki pomiędzy głazami. Wiatr wieje z zachodu. W dodatku jest wilgotno. A ty po prostu czekasz. Inwigilacja jest ważna. Z pewnością jest wszystkim. Wiesz, że jeśli się skoncentrujesz, zdołasz zrobić wszystko. Dokonać wszystkiego. Dlatego czekasz.
Obserwujesz gliniarza w samochodzie i zabawiasz się myślami o jego niedoli. Dzieli was trochę ponad sto metrów, ale facet egzystuje w zupełnie innym świecie. Tobie wystarczy odejść trochę na bok od swojego głazu i masz wokół siebie miliony hektarów dzikich gór, mogących służyć ci za łazienkę. On należy do świata cywilizacji. Ulice, chodniki, przydomowe ogródki. Z nich skorzystać nie może. Zostałby aresztowany. Musiałby aresztować sam siebie. I nie włącza silnika. W samochodzie musi być zimno. Czy to poprawia jego sytuację, czy może ją pogarsza?
Obserwujesz go i czekasz.
Kapitan pojawił się krótko przed upływem trzech godzin. Poprowadził ich na dół. Wyszli przez te same drzwi, przez które weszli. Służbowy samochód już na nich czekał.
– Miłego lotu – pożegnał ich.
Samochodem przejechali około półtora kilometra po drodze obwodowej, a potem, jadąc na skróty, dotarli do pasażerskiego boeinga stojącego samotnie. Odłączono właśnie przewody paliwowe, obsługa naziemna miała pełne ręce roboty. Samolot był nowiutki, śnieżnobiały.
– Malujemy je dopiero wtedy, kiedy przekonamy się, że wszystko działa jak powinno – powiedział kierowca.
Do drzwi przedniej kabiny pasażerskiej przystawione były schodki na kółkach. Umundurowana załoga maszyny tłoczyła się na jej szczycie, wszyscy z grubymi teczkami i plikami papierów na podkładkach.
– Witamy na pokładzie – powiedział drugi pilot. – Nie powinniście mieć kłopotów ze znalezieniem wolnych miejsc.
Mieli ich do wyboru dwieście sześćdziesiąt. Był to normalny, rejsowy samolot pasażerski, tyle że bez fajerwerków. Żadnych telewizorów, magazynów, przycisków wzywających stewardesy. Żadnych koców, poduszek czy słuchawek. Siedzenia wszystkie miały ten sam kolor khaki. Materiał był jeszcze sztywny i pachniał nowością. Reacher zajął trzy miejsca. Siedział bokiem, opierając się o okno.
– Przez ostatnie kilka dni sporo się nalataliśmy – zauważył. Harper usiadła za nim. Zapięła pas.
– Mało powiedziane.
– Słuchajcie, panie i panowie! – krzyknął stojący w drzwiach kabiny drugi pilot. – To lot wojskowy, nie Federalnego Zarządu Lotnictwa, więc powiem wam po żołniersku: nie martwcie się, nie spadniemy. A jeśli spadniemy, zostanie z was kotlet mielony spalony na węgiel, więc czym tu się przejmować?
Reacher się uśmiechnął. Harper zignorowała pilota.
– Która z nich jest prawdziwym celem? – powtórzyła.
– Sama odpowiedz na to pytanie.
Boeing cofnął się, obrócił, wykołował na pas startowy. Minutę później wznosił się już gładko w powietrze, cichy, potężny. Nad ogromnym Dystryktem Columbii nadal zwiększał wysokość. Wleciał w chmury. Skierował się na zachód.
Gość trzyma się dzielnie. Tkwi w radiowozie, a radiowóz nadal stoi przed jej domem. Widziałeś, jak partner przywiózł mu lunch. W torbie był kubek kawy, trzy czwarte litra. Biednego sukinsyna czekają jeszcze trudniejsze chwile. Ale na twój plan nie ma to żadnego wpływu. Jak może mieć? Jest druga. Pora na telefon.
Otwierasz skradzioną komórkę. Wybierasz numer. Wciskasz przycisk z zielonym rysuneczkiem słuchawki. Słyszysz sygnał. Kulisz się pod osłoną głazu. Wszystko przygotowane. Tu, niżej, jest cieplej. Nie czujesz wiatru. Nadal słyszysz sygnał. Odbierze? A może nie? Upartą sukę w rodzaju tych, co nie pozwalają ochroniarzowi skorzystać z łazienki, stać na to, żeby nie odbierać telefonów. Czujesz nagły przypływ paniki. Co zrobisz, jeśli rzeczywiście nie zareaguje?
Zareagowała.
– Halo?
Jest nieufna. Zaniepokojona. Reaguje defensywnie. Sądzi, że to sierżant policji będzie się jej skarżył. Albo koordynator Biura spróbuje przywołać ją do porządku.
– Cześć, Rito – mówisz.
Rozpoznaje twój głos. Czujesz, jak się odpręża.
– Tak?
Mówisz jej, co ma dla ciebie zrobić.
– Nie ta pierwsza – powiedziała Harper. – Pierwszą będzie ta przypadkowa. Fałszywy trop. I druga też raczej nie. Druga ustanawia wzór.
– Zgadzam się. Callan i Cooke to szum tła. Stawianie zasłony dymnej.
Harper skinęła głową. Umilkła. Zmieniła miejsce, zamiast siedzieć za nim, rozsiadła się wygodnie w tym samym rzędzie, po przeciwnej stronie przejścia. Dla niego było to niesamowite uczucie. Znajome, lecz dziwne. Wokół nic, tylko rząd za rzędem pustych foteli.
– Ale nie mógł czekać za długo – mówiła dalej Harper. – Wyznaczył sobie cel i chce go osiągnąć nim coś pójdzie nie tak.
– Zgadzam się – powtórzył Reacher.
– W takim razie trzecia albo czwarta. Reacher skinął głową, ale nic nie powiedział.
– Tylko która? Co jest kluczem?
– Wszystko. Tak jest zawsze. Tropy. Geografia, farby, brak przemocy.
Za lunch posłużyło zimne pomarszczone jabłko i kawałek szwajcarskiego sera, czyli wszystko, co miała do zaoferowania lodówka. Zaserwowała sobie te delicje na talerzu, by zachować przynajmniej pozory ładu. Potem umyła talerz i odstawiła go do szafki. Przeszła przez korytarz, otworzyła drzwi frontowe. Przez chwilę stała, oddychając chłodnym powietrzem, potem zeszła po schodach na ścieżkę, a następnie na podjazd. Policyjny samochód nadal stał przed domem. Gliniarz zauważył ją. Opuścił szybę.
– Przyszłam pana przeprosić – powiedziała. – Byłam nieuprzejma. Jestem zdenerwowana, to wszystko. Może pan oczywiście korzystać z toalety, gdy tylko pan zechce.
Facet patrzył na nią mocno zdziwiony, jakby myślał sobie: Te kobiety! Uśmiechała się nadal, nawet lekko uniosła brwi i przekrzywiła głowę w zapraszającym geście.
– Skorzystałbym od razu – powiedział. – Jeśli jest pani pewna, że to będzie w porządku.
Skinęła głową. Zaczekała, aż wyjdzie z samochodu. Zauważyła, że lewa szyba, ta od strony pasażera, pozostała otwarta. Kiedy wróci, w jego samochodzie będzie zimno. Poprowadziła go ścieżką. Biedak bardzo się spieszył. Pewnie jest w rozpaczliwej sytuacji – pomyślała.
– Wie pan, gdzie to jest.
Czekała w korytarzu. Gliniarz wyszedł z toalety z wyraźnie widocznym na twarzy wyrazem ulgi. Otworzyła przed nim drzwi.
– Na przyszłość proszę się nie krępować. – Wystarczy przycisnąć dzwonek.
– Dziękuję. Jeśli jest pani pewna…
– Jestem pewna. Doceniam, co dla mnie robicie.
– Po to jesteśmy – odparł gliniarz, dumny i zarazem zawstydzony.
Odprowadziła go wzrokiem aż do samochodu, a potem przeszła do saloniku. Przystanęła, spojrzała na fortepian i postanowiła pograć jeszcze czterdzieści pięć minut. Może godzinę.
Tak lepiej. I może nawet to wszystko doskonale rozłożyło się w czasie? Tego nie możesz być pewien. Jesteś ekspertem w wielu dziedzinach, lecz nie urologiem. Obserwujesz go, kiedy wraca do samochodu. Masz wrażenie, że jest zbyt młody, by mieć problemy z prostatą, więc w gruncie rzeczy liczy się tylko pełny pęcherz oraz naturalna niechęć do kłopotania jej po raz kolejny. Druga trzydzieści. Przed końcem zmiany zapewne jeszcze dwukrotnie skorzysta z toalety. Być może raz przed jej śmiercią, a raz po.
Niebo oczyściło się nad Dakotą Północną. Widzieli przed sobą ziemię, odległą o jedenaście kilometrów. Drugi pilot odwiedził kabinę. Pokazał im, gdzie się urodził. W małym miasteczku, na południe od Bismarck. Przepływa przez nie Missouri w postaci małego, srebrnego strumyczka. Potem wrócił na miejsce, pozostawiając Reachera rozważającego zagadnienia nawigacji. Nie miał o niej zielonego pojęcia. Z Wirginii do Oregonu leciałby nad Kentucky, Illinois, Iową, Nebraską, Wyoming, Idaho. Nie zboczyłby nad Dakotę Północną. Coś, co nazywa się ortodromą sprawia jednak, że krócej jest zboczyć z prostej drogi. O tym akurat wiedział, ale to nie znaczy, że coś z tego rozumiał. Jak można dotrzeć na miejsce szybciej okrężną droga niż prostą?
– Lorraine Stanley ukradła farbę – powiedziała Harper. – Brak przemocy oznacza, że facet udaje. A co udowadnia geografia?
– Demonstruje zasięg. Harper skinęła głową.
– I szybkość.
Teraz z kolei głową skinął Reacher.
– I mobilność. Nie zapomnij o mobilności.
W końcu grała półtorej godziny. Gliniarz trzymał się od niej z daleka, więc odprężyła się i grała z większą pewnością siebie. Wychodziło jej jak nigdy. Skupiła się wyłącznie na zapisie nutowym, zwiększała tempo do momentu, w którym nie mogła go już utrzymać. Zwolniła tuż poniżej oznaczonego. Co, do diabła! – pomyślała, przecież ta muzyka brzmi wspaniale, może nawet lepiej, niż gdybym dostosowała się do oznaczeń. Była wciągająca, logiczna, stateczna. Więcej niż zadowalająca.
Wyprostowała się na stołku, splotła dłonie, rozciągnęła je, unosząc ręce nad głowę. Następnie zamknęła klapę. Wstała. Przeszła korytarzem i po schodach, do łazienki. Rozczesała włosy przed lustrem. Potem zeszła na dół. Wyjęła z szafy kurtkę, krótką, wygodną, do samochodu, a jednocześnie wystarczająco ciepłą na tę pogodę. Zmieniła buty na cięższe. Otworzyła prowadzące do piwnicy drzwi, zeszła na dół. Otworzyła kolejne drzwi, do garażu. Pilotem na łańcuszku otworzyła samochód. Usiadła za kierownicą, włączyła silnik. Brama garażowa powoli się uniosła.
Wycofała się na podjazd, wcisnęła przycisk zamykający bramę. Obróciła się na siedzeniu. Policyjny radiowóz zamykał jej drogę. Nie wyłączając silnika, wysiadła, ruszyła w jego kierunku. Gliniarz obserwował ją i kiedy podeszła bliżej, otworzył okno.
– Jadę do sklepu – powiedziała.
Policjant przyglądał się jej przez chwilę, jakby ten scenariusz nie należał do grupy dozwolonych.
– Na jak długo? – spytał w końcu. Wzruszyła ramionami.
– Pół godziny? Godzinę?
– Do sklepu? Skinęła głową.
– Muszę zrobić zakupy.
Gliniarz pomilczał jeszcze chwilę i w końcu podjął decyzję.
– W porządku, ale ja zostaję. Obserwujemy dom, nie panią osobiście. Do nas należy przemoc domowa.
Jeszcze raz skinęła głową.
– W porządku. Przecież nikt nie porwie mnie w sklepie. Kiwnął głową, był tego samego zdania. Włączył silnik i cofnął się pod górę, robiąc jej przejazd. Przyglądał się, jak jechała w dół zbocza, a potem wrócił na miejsce.
Widzisz, jak otwiera się brama garażu, widzisz wyjeżdżający samochód i zamykającą się z powrotem bramę. Zatrzymuje się na podjeździe. Wysiada. Obserwujesz rozmowę prowadzoną przez otwarte drzwi crown victorii. Gliniarz cofa się, a ona tyłem wyjeżdża na drogę. Gliniarz wraca na pozycję, ona zjeżdża na dół. Uśmiechasz się do siebie i wycofujesz powoli za zasłonę głazów. Wstajesz. Bierzesz się do roboty.
U stóp wzgórza skręciła w lewo, a zaraz potem w prawo, w drogę przelotową prowadząca do Portland. Było zimno. Jeśli temperatura będzie obniżać się jeszcze przez tydzień, spadnie śnieg. Wówczas dokonany przez nią wybór samochodu zacznie wyglądać nieco bezsensownie. Wszyscy inni jeździli wielkimi wozami z napędem na cztery koła albo jeepami, albo ciężkimi pick-upami. Ona zdecydowała się na szybkiego, nisko zawieszonego sedana. Złoty lakier, chromowane felgi, obicia z mięciutkiej garbowanej skóry. Prezentował się wspaniale, ale miał napęd tylko na przednie koła i brakowało kontroli trakcji. Zimą skazana była na poruszanie się pieszo lub proszenie o podwiezienie sąsiadów. Za to silnik sedana pracował niemal bezgłośnie, wóz poruszał się miękko i prowadził jak marzenie.
Przejechała trzy kilometry na zachód, zwolniła, skręciła w lewo do centrum handlowego. Przepuściła jadącą z naprzeciwka powolną ciężarówkę, zjechała na parking. Ciasny zakręt skierował ją za zajmujące prawe skrzydło sklepy. Zatrzymała się; samotny samochód na rezerwowym parkingu. Wyłączyła silnik, wyjęła kluczyki ze stacyjki, wrzuciła je do torebki. Wysiadła. Przeszła kawałek, marznąc, i znalazła się w supermarkecie.
W środku było cieplej. Wzięła wózek. Chodziła wzdłuż półek po całym sklepie, zabijając czas. W jej zakupach nie było metody. Po prostu oglądała wszystko i brała to, czego jej zdaniem akurat zabrakło. Niewiele brała, bo ten sklep nie sprzedawał tego, czym akurat najbardziej się interesowała, ani nut, ani roślin ogrodowych. W końcu okazało się, że może podjechać wózkiem do kasy ekspresowej.
Dziewczyna siedząca za kasą załadowała jej zakupy do papierowej torby. Zapłaciła gotówką i wyszła. Skręciła w prawo na wąski chodnik. Po drodze oglądała wystawy kolejnych sklepów, w powietrzu skraplał się jej oddech. Po drodze zatrzymała się przy sklepie z narzędziami. Staroświeckim sklepiku, w którym można dostać po trochu wszystkiego. Kiedyś robiła już w nim zakupy. Mączka kostna i nawóz dla roślin wrzosowatych, mający pomoc jej różanecznikom.
Przełożyła torbę pod pachę. Wolną ręką otworzyła drzwi.
Brzęknął dzwonek. Przy kasie siedział starszy mężczyzna w brązowej marynarce. Kiwnął głową na powitanie. Weszła w wąski korytarzyk między półkami. Nie interesowały jej narzędzia i gwoździe, lecz artykuły dekoracyjne. Były tu tanie tapety, opakowania kleju, pędzle i wałki malarskie. Oraz puszki farby na regale wyższym od niej. Do półek przypięte były oprawione karty barw. Postawiła torbę na podłodze, wyjęła kartę z oprawy, rozłożyła ją. Pokryta kolorami wyglądała jak ogromna tęcza. Było w czym wybierać.
– Może pomóc? – spytał starszy mężczyzna. Podszedł do niej cicho, jakby się skradał. Bardzo chciał coś sprzedać
– Czy ta farba miesza się z wodą? – spytała. Skinął głową.
– Nazywają ją farbą lateksową – powiedział. – Co oznacza tyle, że jest produkowana na bazie wody. Można ją wodą rozcieńczyć, można wodą umyć wałek.
– Potrzebuję ciemnozielonej. – Pokazała właściwy odcień na karcie. – Może taki, oliwkowy.
– Awokado wygląda bardzo atrakcyjnie.
– Za jasne.
– Będzie pani rozcieńczać wodą? Skinęła głową.
– Chyba tak.
– To ją jeszcze rozjaśni.
– Chyba jednak wezmę oliwkową – zdecydowała. – Chcę uzyskać taki wojskowy kolor.
Starszy mężczyzna skinął głową.
– Ile?
– Jedną puszkę. To prawie cztery litry.
– Nie tak wiele. Chociaż rozcieńczonej będzie więcej.
Osobiście zaniósł puszkę do kasy. Wbił cenę. Zapłaciła gotówką. Dostała jeszcze patyczek do mieszania. Na patyczku była nadrukowana krzywo nazwa sklepu.
– Dziękuję – powiedziała.
Wzięła torbę z zakupami w jedną rękę, torbę z puszką w drugą. Przeszła wzdłuż rzędu sklepów. Było zimno. Podniosła głowę, spojrzała w niebo. Niebo zasnuwało się chmurami. Nadciągały z zachodu. Skręciła za ostatnim z rzędu. Przyspieszyła kroku. Rzuciła torby na tylne siedzenie, wsiadła, zatrzasnęła drzwi. Włączyła silnik.
Gliniarzowi było zimno i dzięki temu cały czas pozostawał skupiony. W lecie, gdyby tak siedział, nie mając nic do roboty, pewnie zachciałoby mu się spać, ale przy temperaturze tak niskiej jak teraz na sen nie było szans. Dzięki temu zauważył zbliżającą się postać z odległości dobrych stu metrów. Szła z dołu i przekraczała właśnie grzbiet wzgórza, co sprawiło, że najpierw pojawiła się głowa, potem ramiona, a później pierś. Postać zmierzała ku niemu energicznym krokiem, wznosząc się ponad pozornie bliskim horyzontem, coraz wyraźniejsza, coraz bliższa. Ten człowiek był siwy, gęste włosy miał porządnie przystrzyżone i przyczesane. Jego ramiona ozdabiała wojskowa kurtka mundurowa. Orły na pagonach, orły na wyłogach. Pułkownik. W miejscu kołnierzyka koszuli i krawata znajdowała się koloratka. Ksiądz. Kapelan wojskowy. Szedł po chodniku szybkim krokiem. Przy każdym kroku głowa mu podskakiwała i w tym samym rytmie poruszała się koloratka. Gość rzeczywiście szedł szybko. Praktycznie maszerował.
Zatrzymał się nagle, metr od prawego reflektora radiowozu. I po prostu stał z podniesioną głową, przyglądając się domowi Scimeki. Gliniarz otworzył okno od strony pasażera. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć. Gdyby był to któryś z miejscowych obywateli powiedziałby: „Pan będzie uprzejmy podejść”, tak by nie pozostawić żadnych wątpliwości co do tego „uprzejmy”. Ale miał przecież do czynienia z duchownym i w dodatku pułkownikiem! Pod każdym praktycznym względem dżentelmenem.
– Przepraszam bardzo! – zawołał.
Pułkownik się obrócił, Przeszedł wzdłuż błotnika. Zgiął się wpół. Był wysoki. Jedną rękę oparł o dach, drugą o otwarte okno. Patrzył wprost w oczy gliniarza.
– Tak, panie władzo?
– W czym mogę pomóc? – spytał gliniarz.
– Przyjechałem odwiedzić panią tego domu – wyjaśnił ksiądz.
– W tej chwili jej nie ma. Poza tym mamy pewien problem.
– Problem?
– Pilnujemy jej. Więcej nie mogę powiedzieć. Muszę jednak prosić pana o zajęcie miejsca w samochodzie i okazanie mi dowodu tożsamości.
Kapelan wahał się przez chwilę, jakby ta prośba wytrąciła go z równowagi, po czym się wyprostował. Otworzył drzwi od strony pasażera. Złożył się jak scyzoryk, wsiadł, sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wyjął portfel. Otworzył go, wyciągnął zniszczoną legitymację wojskową. Gliniarz sprawdził ją dokładnie, porównał twarz siedzącego obok mężczyzny z twarzą na fotografii. Oddał legitymację z lekkim ukłonem.
– W porządku, pułkowniku – powiedział. – Jeśli pan chce, może pan zaczekać ze mną. Na dworze jest chyba zimno.
– Nawet bardzo – przyznał pułkownik, chociaż gliniarz zauważył warstewkę potu na jego twarzy. Pomyślał, że to pewnie skutek szybkiego marszu pod górę.
– Niczego nie wymyśliłam – przyznała Harper. Samolot obniżał lot, Reacher czuł to w uszach. Wyczuwał także gwałtowne skręty. Za sterami siedział pilot wojskowy, który swobodnie używał steru kierunku. Cywilni piloci niechętnie z niego korzystają. Użycie steru kierunku sprawia, że samolot skręca podobnie do wpadającego w poślizg samochodu. Pasażerowie zdecydowanie nie lubią tego uczucia, więc cywilni piloci skręcają, zwiększając ciąg silników po jednej stronie, a zmniejszając po drugiej. Wówczas zwrot jest gładki. Ale piloci wojskowi nie przejmują się uczuciami pasażerów. W końcu ich pasażerowie nie płacili za bilety.
– Pamiętasz raport Poultona ze Spokane? – spytał Reacher.
– Co z tym raportem?
– On jest kluczem. Do czegoś wielkiego i oczywistego.
Skręciła w lewo, zjeżdżając z głównej drogi, a potem w prawo, w swojąuliczkę. Gliniarz znowu zagrodził jej wjazd. Ktoś siedział obok niego na przednim siedzeniu. Zatrzymała się na grzbiecie wzgórza, czekała, żeby ją zauważył, przesunął samochód, ale on otworzył drzwi i wysiadł, jakby chciał z nią porozmawiać. Podszedł do niej; szedł sztywno, widocznie zdrętwiał od długiego siedzenia. Położył dłoń na dachu jej wozu, pochylił się. Otworzyła okno. Zajrzał do środka, zerknął na leżące na tylnym siedzeniu torby.
– Dostała pani wszystko? – spytał. Skinęła głową.
– Nie było żadnych problemów? Zaprzeczyła gestem.
– Jest tu człowiek, który chce się z panią spotkać. Kapelan, z armii.
– Ten w pańskim samochodzie? – spytała, chociaż było jasne, o kim mowa. Ze swojego miejsca widziała koloratkę.
– Pułkownik jakiśtam. Dokumenty ma w porządku.
– Proszę się go pozbyć.
Gliniarza wyraźnie zaskoczyło to polecenie.
– Przyleciał aż z Dystryktu Columbii. Jego dokumenty mówią, że tam stacjonuje.
– Nie obchodzi mnie, gdzie stacjonuje. Nie chcę się z nim widzieć.
Gliniarz nic nie powiedział, tylko obejrzał się przez ramię. Pułkownik właśnie wysiadał z radiowozu. Stanął na chodniku, wyprostował się sztywno. Ruszył w ich kierunku. Scimeca zostawiła silnik na chodzie, otworzyła drzwi i wysiadła. Przyglądała mu się, otulona kurtką od chłodu. Kiedy zbliżył się wystarczająco, spytał:
– Rita Scimeca?
– O co chodzi?
– Chciałem sprawdzić, czy u pani wszystko w porządku?
– Wszystko w porządku? – powtórzyła.
– Czy radzi pani sobie ze swymi problemami.
– Moimi problemami?
– Skutkami ataku na pani osobę.
– A jeśli sobie nie radzę?
– Być może zdołałbym pomóc.
Kapelan głos miał ciepły, dźwięczny, doskonale modulowany. Bez najmniejszych wątpliwości godny zaufania. Głos duchownego.
– Armia pana wysłała? – spytała Scimeca. – Czy to oficjalna wizyta?
Potrząsnął głową.
– Niestety, nie – przyznał. – Choć wielokrotnie z nimi na ten temat rozmawiałem.
Scimeca skinęła głową.
– Oferując pomoc terapeutyczną, przyznaliby się do odpowiedzialności.
– To ich punkt widzenia. Godny pożałowania. Przyjechałem więc prywatnie. Tak między nami, wbrew jasnym rozkazom. Jest to jednak kwestia sumienia, prawda?
Odwróciła wzrok.
– Dlaczego właśnie ja? – spytała. – Przecież było nas więcej.
– Jest pani piątą kobietą, którą odwiedzam. Zacząłem od kobiet bez wątpienia mieszkających samotnie. Uznałem, że tam moja pomoc może być najbardziej potrzebna. Zjeździłem cały kraj. Niektóre odwiedziny można uznać za udane, inne nie. Nie zwykłem narzucać się ludziom, jednak czuję, że powinienem przynajmniej spróbować.
Milczała przez chwilę.
– Obawiam się, że tę wizytę można uznać za nieudaną – rzekła w końcu. – Odrzucam ofertę, pułkowniku. Nie chcę pańskiej pomocy.
Kapelan nie wydawał się zaskoczony tą odpowiedzią, lecz nie sprawiał też wrażenia, by się jej spodziewał.
– Jest pani pewna? Skinęła głową.
– Całkowicie.
– Doprawdy? Proszę się zastanowić. Przybyłem z daleka.
Scimeca nie odpowiedziała, tylko posłała gliniarzowi zniecierpliwione spojrzenie. Policjant przestąpił z nogi na nogę, zwracając w ten sposób uwagę na swą osobę.
– Otrzymał pan odpowiedź na swoje pytanie, pułkowniku – powiedział tonem prawnika.
Na ulicy zapanowała cisza, tylko silnik samochodu Scimeki szumiał cicho, wysyłając w powietrze chmurkę spalin, przesycających jesienne powietrze ostrą wonią.
– Muszę teraz poprosić pana, by nas pan opuścił, pułkowniku. Mamy tutaj pewien problem.
Przez długą chwilę kapelan stał całkowicie nieruchomo. Potem skinął głową.
– Moja oferta pozostaje ważna – powiedział. – Zawsze mogę wrócić. W każdej chwili.
Odwrócił się gwałtownie i ruszył w dół szybkim krokiem. Scimeca odprowadziła go wzrokiem, a kiedy znikł, usiadła za kierownicą. Gliniarz skinął głową sam do siebie, dwukrotnie postukał w dach.
– Ładny wóz – powiedział zupełnie bez związku. Skinęła głową.
– No, tak.
Wrócił do radiowozu. Cofnął się pod górę, nie zamykając drzwiczek. Scimeca wjechała na podjazd własnego domu. Wcisnęła przycisk, brama garażu zaczęła się powoli unosić. Wjechała do środka, powtórnie wcisnęła przycisk. Nim brama opadła, pozostawiając ją w ciemności, zdążyła jeszcze zauważyć radiowóz zajmujący swoją zwykłą pozycję.
Otworzyła drzwiczki i wewnątrz jej wozu zapłonęła lampka. Pociągnęła dźwignię przy fotelu kierowcy, odblokowującą zamek bagażnika. Wysiadła. Zabrała torby z tylnego siedzenia, przeszła z nimi do piwnicy. Weszła po schodach, najpierw do holu, potem do kuchni. Ustawiła je na kuchennym blacie porządnie, jedną przy drugiej, po czym usiadła na stołku. Czekała.
To niewysoki, nisko zawieszony samochód, więc choć jego bagażnik jest wystarczająco długi i szeroki, wysokość pozostawia wiele do życzenia. Leżysz na boku w ciasnej przestrzeni, z podciągniętymi nogami, w pozycji płodu.
Zamknięcie się w bagażniku nie stanowiło problemu. Zgodnie z poleceniem zostawiła samochód otwarty. Na twoich oczach poszła do sklepu; wystarczyło wyjść z cienia, otworzyć drzwiczki, pociągnąć za dźwignię. Zamknąć drzwiczki, unieść klapę. Żaden problem. Nikt nie patrzył, nikt nic nie widział. Wsunąć się do środka. Zamknąć klapę. Nic trudnego. Od wewnątrz klapa ma ożebrowanie wzmacniające konstrukcję. Łatwo je chwycić, pociągnąć.
Pozostało już tylko czekać. Długo czekać, ale wreszcie rozległy się jej kroki. Wróciła. Włączyła silnik. Zrobiło ci się ciepło w uda, bo pod nimi biegnie rura wydechowa.
Podróż nie należy do komfortowych. Trochę tobą rzuca. Liczysz w myśli zakręty, wiesz, kiedy podjeżdża pod dom. Słyszysz głos gliniarza. Pojawia się problem. Jakiś cholerny kapelan o coś prosi. Sztywniejesz ze strachu, czujesz, jak ogarnia cię panika. Co się, do diabła, dzieje? Co będzie, jeśli zaprosi go do środka? Ale nie, spławia go, a jej głos jest wręcz lodowaty. Uśmiechasz się w ciemności, zaciskasz i rozprostowujesz dłonie w triumfie.
Słyszysz, jak wjeżdża do garażu, silnik brzmi zupełnie inaczej, głośniej, spaliny uderzają w podłogę i ściany. A kiedy go wyłącza, robi się bardzo cicho.
Pamięta o otwarciu bagażnika. Nie zaskakuje to cię, przecież dostała polecenie, by o tym pamiętać. Potem słyszysz jej oddalające się kroki, zgrzyt otwierających się, a potem zamykających drzwi do piwnicy. Podnosisz klapę bagażnika. Wysiadasz. Przeciągasz się w ciemności, rozmasowujesz uda w miejscu, gdzie wydech omal ich nie poparzył. Potem robisz kilka kroków przed siebie. Stajesz przy masce. Nakładasz rękawiczki, siadasz na błotniku. I czekasz.