Pozostawili na barze nietknięte piwo, wyszli na parking. Reacher otworzył nissana. Wślizgnęli się do środka.
– Parę miesięcy temu… – powiedziała Harper. – To nam nic nie daje. Usuwa go z obrazu na zawsze.
– Nigdy nie był częścią obrazu – zaprotestował Reacher – ale i tak z nim pogadamy.
– Jakim cudem? Utknął w trybach armii. Diabli wiedzą gdzie. Reacher spojrzał na nią rozbawiony.
– Harper, byłem żandarmem przez trzynaście lat. Jeśli ja nie potrafię go znaleźć, to kto potrafi?
– Może być wszędzie.
– Nie, nie może. Jeśli ta dziura jest jego barem, to wiemy już, że stacjonuje niedaleko. Facet jest niski rangą, a więc zajmuje się nim miejscowy posterunek żandarmerii. Dwa miesiące, nie stanął jeszcze przed sądem wojskowym, więc póki nic się nie dzieje, przetrzymują go na terenie tutejszej żandarmerii. Odpowiednia mieści się w Fort Armstrong pod Trenton, czyli niespełna dwie godziny drogi stąd.
– Jesteś pewien? Reacher wzruszył ramionami.
– Owszem, chyba że przez ostatnie trzy lata wszystko się zmieniło.
– Jest jakiś sposób, żeby to sprawdzić?
– Nic nie muszę sprawdzać.
– Nie chcemy przecież marnować czasu.
Reacher nie odpowiedział. Harper uśmiechnęła się, otworzyła torebkę. Wyjęła z niej złożony telefon komórkowy wielkości paczki papierosów.
– Skorzystaj z mojej komórki – powiedziała.
Wszyscy używają telefonów komórkowych. Używają ich przez cały czas, bez przerwy. To prawdziwy fenomen naszych czasów. Wszyscy gadają, gadają, gadają przez cały czas z uchem przyklejonym do telefonu. Skąd się biorą te rozmowy? Co się działo z tymi rozmowami przed wynalezieniem telefonu komórkowego? Były gdzieś zamknięte? Były palącymi wrzodami w ludzkich żołądkach? Czy też może zrodziły się spontanicznie, ponieważ zaistniała umożliwiająca ich istnienie technika?
Interesujesz się tym tematem. Impulsami kierującymi ludzkim zachowaniem. Przypuszczasz, że bardzo niewielki procent rozmów prowadzonych przez telefon komórkowy polega na rzeczywistej wymianie użytecznych informacji. Ogromna większość należy do jednej z dwóch kategorii: rozrywkowej, kiedy to prawdziwą przyjemność czerpie się z tego, że robi się coś tylko dlatego, że można coś zrobić, lub podreperowywania ego; zwykłej, prostej gównianej zarozumiałości. Nie jest to opinia, którą chętnie dzieliłbyś się z innymi, ale prywatnie nie wątpisz, że kobiety rozmawiają, ponieważ je to bawi, a mężczyźni dlatego, że dzięki temu czują się ważni. „Cześć, kochanie, właśnie wysiadłem z samolotu”. I co z tego? Kogo to obchodzi?
Jednocześnie masz niemal całkowitą pewność, że użycie komórek przez mężczyzn jest bardziej związane z potrzebami ich ego, co oczywiście tworzy bliższy związek, a więc potrzebę częstszego korzystania z nich. Dlatego jeśli ukradniesz telefon mężczyźnie, kradzież zostanie odkryta wcześniej i przyjęta z większym zdenerwowaniem. Nie wątpisz w to, więc siedzisz w lotniskowej restauracji, przyglądając się kobietom.
Przewaga kobiet polega też na tym, że mają mniejsze kieszenie, a czasami wcale ich nie mają. Dlatego noszą torebki, do których wkładają wszystko, co mają przy sobie. Portfele, klucze, kosmetyczki. Oraz telefony komórkowe. Wyjmują je, żeby porozmawiać, może na chwilę odłożą na stół, ale zawsze w końcu chowają do torebki. Torebki oczywiście zabierają, kiedy na przykład idą dolać sobie kawy, ten odruch jest w nich głęboko zakorzeniony. Zawsze bierz ze sobą torebkę. Ale niektóre z nich mają nie tylko torebki. Także na przykład torby na laptopy, które dziś robi się z różnego rodzaju kieszonkami na dyskietki, płyty CD, kable. W niektórych są także kieszonki na komórki, naszyte z zewnątrz prostokąciki wielkości kieszonek na papierosy i zapalniczki, których kobiety używały w czasach, kiedy ludzie jeszcze palili. Tych innych bagaży już ze sobą nie zabierają. Jeśli chcą tylko kupić coś do picia, zostawiają je przy stoliku. Częściowo po to, żeby nikt nie zajął im miejsca, a częściowo dlatego, że jak tu nieść i torebkę, i torbę na laptopa, i filiżankę?
Niemniej ignorujesz kobiety z laptopami, ponieważ ich właścicielki za godzinę znajdą się w domu i może zechcą sprawdzić e-maile czy skończyć pracę nad diagramem kołowym czy cokolwiek innego. A więc otworzą torbę… i zorientują się, że już nie mają telefonu. Policja zawiadomiona, konto anulowane, rozmowy śledzone… a wszystko w godzinkę. Nie ma mowy.
Obserwujesz więc kobiety, które nie podróżują służbowo. Te z bagażem podręcznym w małych nylonowych plecakach. Zwłaszcza te, które wyjeżdżają z domu, a nie przyjeżdżają do domu. One załatwią jeszcze kilka rozmów, a potem wsuną telefon do plecaczka i całkiem o nim zapomną, ponieważ opuszczają swój teren, a nie chcą płacić za roaming. Może nawet spędzą wakacje za granicą; w takim razie telefon będzie im potrzebny mniej więcej tak, jak klucze do mieszkania. Będzie czymś, co trzeba ze sobą zabrać, ale o czym na wakacjach wcale się nie myśli.
Celem, który obserwujesz szczególnie uważnie, jest kobieta mająca dwadzieścia trzy, może dwadzieścia cztery lata. Znajduje się w odległości około dwunastu metrów od ciebie. Ubrana jest wygodnie, jakby czekał ją długi lot, siedzi rozparta w krześle, z głową przechyloną w lewo. Ramieniem przytrzymuje telefon.
Rozmawiając, uśmiecha się nieobecnym uśmiechem, bawi się paznokciami, skubie je, przygląda się im pod światło. Gawędzi o niczym z przyjaciółką. Na jej twarzy nie widać napięcia. Po prostu gada, żeby sobie pogadać.
Bagaż pokładowy trzyma pod nogami w specjalnie zaprojektowanym plecaczku, całym w pętelkach, rzepach i zamkach błyskawicznych. Trudno go zapiąć, tak trudno, że nawet nie próbowała i plecak jest otwarty. Podnosi filiżankę i zaraz ją opuszcza; jej filiżanka jest pusta. Ciągle rozmawiając, zerka na zegarek, a potem patrzy na ladę, przy której wydają napoje. Kończy rozmowę. Zamyka telefon, wrzuca go do plecaka. Bierze dopasowaną do niego torebkę, wstaje i powoli odchodzi po jeszcze jedną filiżankę kawy.
Natychmiast wstajesz. W ręku trzymasz kluczyki do samochodu. Idziesz wprost przez salę, pięć metrów, dziesięć. Bawisz się kluczykami. Sprawiasz wrażenie zaabsorbowanego. Kobieta stoi w kolejce, za chwile dadzą jej kawę. Upuszczasz kluczyki; ślizgają się po podłodze. Pochylasz się, żeby je podnieść. Przesuwasz ręką po plecaku, podnosisz jednocześnie i kluczyki, i telefon. Idziesz dalej. Kluczyki wędrują do kieszeni, telefon trzymasz w dłoni. Nie ma nic bardziej naturalnego niż mężczyzna idący przez salę lotniska z telefonem w dłoni.
Idziesz normalnym, swobodnym krokiem. Zatrzymujesz się, opierasz o kolumnę. Otwierasz telefon, przykładasz go do ucha, udajesz, że rozmawiasz. Właśnie stałeś się niewidzialny. Jesteś kimś opartym o kolumnę, rozmawiającym przez komórkę. W promieniu dziesięciu metrów jest kilkunastu takich jak ty. Oglądasz się. Kobieta wróciła do stolika. Usiadła. Pije kawę. Mijają trzy minuty. Cztery. Pięć. Naciskasz kilka przypadkowych guzików. Masz do przeprowadzenia jeszcze jedną rozmowę. Jesteś zajęty. Jesteś jednym z wielu takich facetów. Kobieta wstaje. Chce zamknąć plecak, szarpie za sznurki. Podnosi go za te sznurki i szarpie nim, żeby pod własnym ciężarem się zacisnął. Dopina zatrzaski. Zarzuca plecak na ramię, otwiera torebkę. Sprawdza, czy w torebce, na wierzchu, są bilety. Zamyka torebkę. Rozgląda się raz i rusza przed siebie. Idzie w twoim kierunku. Mija cię w odległości półtora metra. Znika w korytarzu odlotów.
Zamykasz telefon, wsuwasz go do kieszeni marynarki i odchodzisz w przeciwnym kierunku. Idąc, uśmiechasz się do siebie. Teraz ta najważniejsza rozmowa pojawi się na rachunku kogoś innego.
To absolutnie bezpieczne.
Rozmowa z oficerem dyżurnym w Fort Armstrong pozornie nie ujawniła niczego, ale facet unikał tematu tak wyraźnie i w taki sposób, że armijny gliniarz z trzynastoletnim stażem, taki jak Reacher, wziął to za potwierdzenie swych przypuszczeń tak pewne, jakby miał przed sobą oświadczenie złożone pod przysięgą w obecności notariusza.
– On tam jest – powiedział.
Harper słyszała rozmowę i nie sprawiała wrażenia przekonanej.
– Potwierdzili ci to? – spytała.
– Mniej więcej.
– Czyli warto jechać? Reacher skinął głową.
– On tam jest. Gwarantuję ci to.
W nissanie nie było map, a Harper nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Reacher bardzo niewiele wiedział o geografii New Hampshire. Wiedział, jak dotrzeć z punktu A do punktu B, z B do C i z C do D, ale czy to najkrótsza droga z A do D, nie miał pojęcia. Ruszył i pojechał w kierunku wjazdu na autostradę. Uznał, że godzina jazdy na południe to dobry początek. Niemal natychmiast zorientował się, że jedzie tą samą drogą, którą zaledwie kilka dni temu wiozła go Lamarr. Padał lekki deszczyk, nissan miał niższe, twardsze zawieszenie niż buick. Jechali w smudze wodnego pyłu. Na przedniej szybie zgromadził się nalot miejskiego, tłustego brudu; wycieraczki rozmazywały go przy co drugim poruszeniu. Brudź, czyść, brudź, czyść. Strzałka wskaźnika paliwa spadła poniżej jednej czwartej baku.
– Powinniśmy się zatrzymać – powiedziała Harper. – Zatankować, wyczyścić szybę.
– I kupić mapę – dodał Reacher.
Skorzystał ze zjazdu do najbliższego centrum obsługi. Niemal niczym nie różniło się od tego, gdzie wraz z Lamarr jedli lunch. Ten sam układ, te same budynki. Podjechał przez deszcz na stanowisko z pełną obsługą. Kiedy wrócił mokry, samochód był już zatankowany i właśnie myto szyby. W ręku trzymał kolorową mapę, rozwijającą się niewygodnie w płachtę długą chyba na metr.
– Jedziemy złą drogą – oznajmił. – Jedynka byłaby lepsza.
– W porządku. Następny zjazd. Skorzystamy z dziewięćdziesiątkipiątki.
Przejechała palcem po jedynce na południe. Znalazła Fort Armstrong na granicy żółtej plamy reprezentującej Trenton.
– To blisko Fort Dix – zauważyła. – Byliśmy tam. Pracownik stacji skończył myć szybę. Harper podała mu banknot przez okno. Reacher wytarł mokrą twarz rękawem, włączył silnik. Wjechał na szosę; prowadził ostrożnie, wypatrując zjazdu na dziewięćdziesiątkępiątkę.
Dziewięćdziesiątka okazała się paskudna, z trudem posuwali się w korku. Jedynka była znacznie lepsza. Biegła łukiem przez Highland Park, a potem przez trzydzieści kilometrów prosto jak strzelił, aż do samego Trenton. Reacher pamiętał, że gdy wyjeżdżał z Trenton, trzeba było skręcić w lewo, zatem skoro jechał z południa, powinien skręcić w prawo. Kolejna biegnąca prosto droga doprowadziła ich aż do szlabanu, za którym znajdowała się dwukondygnacyjna strażnica, a za nią więcej dróg dojazdowych, prowadzących do kolejnych budynków. Drogi były płaskie, z wymalowanymi wapnem krawężnikami, budynki ceglane z zaokrąglonymi narożnikami i zewnętrznymi schodami, zrobionymi ze spawanej, okrągłej w przekroju stali, pomalowanej na zielono. Okna miały ramy z metalu. Klasyczna wojskowa architektura lat pięćdziesiątych, tworzona dzięki nieograniczonemu budżetowi, w poczuciu nieograniczonych możliwości. Bezgranicznie optymistyczna.
– Armia Stanów Zjednoczonych – powiedział Reacher. – Kiedyś byliśmy królami świata.
W stłumionym świetle, bijącym z okna wartowni najbliżej szlabanu, widać było sylwetkę wartownika, potężnego w płaszczu przeciwdeszczowym i hełmie. Najpierw wyjrzał przez okno, potem podszedł do drzwi. Otworzył je, wyszedł. Reacher opuścił szybę samochodu.
– Pan jest ten facet, co dzwonił do kapitana Leightona? – spytał. Był potężnie zbudowanym Murzynem. Mówił cicho, z rozwlekłym akcentem charakterystycznym dla głębokiego Południa. Z dala od domu, w deszczowy dzień…
Reacher skinął głową. Murzyn się uśmiechnął.
– Kapitan przewidział, że zjawi się pan u nas osobiście. Proszę jechać.
Wrócił na wartownię. Szlaban powędrował do góry. Reacher przejechał ostrożnie przez schowane w tej chwili kolce. Skręcił w lewo.
– Łatwo poszło – powiedziała Harper.
– Spotkałaś kiedyś emerytowanego agenta FBI?
– Jasne. Kilku starszych panów.
– Jak ich traktujecie? Harper skinęła głową.
– Chyba tak, jak ten żołnierz potraktował ciebie.
– Wszystkie organizacje są takie same. Żandarmeria pewnie nawet bardziej. Reszta armii nas nienawidzi, więc trzymamy się razem jak mało kto.
Skręcił w prawo, potem jeszcze raz w prawo i w lewo.
– Byłeś tu kiedyś? – spytała Harper.
– Wszystkie garnizony są takie same. Jeśli znajdziesz największy kwietnik, znalazłaś biuro jednostki.
Harper wyciągnęła rękę.
– Tamto miejsce wygląda obiecująco. Reacher skinął głową.
– Zrozumiałaś.
Światła reflektorów padły na klomb róż wielkości basenu olimpijskiego. Róże były tylko czekającymi na swój czas patykami, sterczącymi z nierównej powierzchni końskiego nawozu i rozdrobnionej kory. Za klombem znajdował się niski, symetryczny budynek. Wywapnowane schody prowadziły do umieszczonych centralnie dwuskrzydłowych drzwi. W oknie pośrodku lewego skrzydła paliło się światło.
– Biuro oficera dyżurnego – powiedział Reacher. – Wartownik zadzwonił do kapitana, gdy tylko przejechaliśmy przez bramę. Kapitan idzie teraz korytarzem do drzwi. Obserwuj światła.
W tym momencie zapaliło się światło widoczne przez półkolistą szybę nad drzwiami.
– Teraz oświetlenie zewnętrzne.
Zapłonęły dwie żółte latarnie, umieszczone na podporach z boku drzwi.
– Teraz otworzą się drzwi.
Otworzyły się do środka. Na progu pojawił się umundurowany mężczyzna.
– To ja, jakieś milion lat temu – powiedział Reacher. Kapitan czekał u szczytu schodów, wystarczająco wysunięty, by oświetlały go latarnie, ale niewystarczająco wysunięty, by wystawić się na deszcz. Głowę niższy od Reachera, lecz szeroki w ramionach, sprawiał wrażenie bardzo sprawnego. Ciemne włosy miał starannie przyczesane, oczy zakrywały mu okulary w prostej stalowej oprawie. Kurtkę mundurową zapiął na wszystkie guziki. Reacher wysiadł z nissana, obszedł go z przodu. Harper dołączyła do niego u stóp schodów.
– Zejdźcie z tego deszczu! – zawołał kapitan.
Miał akcent ze Wschodniego Wybrzeża. Wielkomiejski. Inteligentny. Raźny i czujny. Uśmiechał się przyjaźnie. Wyglądał na przyzwoitego faceta. Reacher wszedł na schody pierwszy; Harper zauważyła, że zostawia na ich bieli brudne ślady butów. Spojrzała pod nogi. Jej buty też zostawiały ślady.
– Przepraszam – powiedziała. Kapitan znów się uśmiechnął.
– Proszę się nie martwić. Więźniowie malują je co rano. Przywitali się po kolei przed drzwiami, po czym Leighton poprowadził ich do budynku. Wyłączył latarnie na zewnątrz przyciskiem, który znajdował się przy wejściu, potem wcisnął drugi, gasząc światło przenikające przez szybę nad drzwiami.
– Budżet – wyjaśnił. – Mamy żyć oszczędnie. Światło w jego biurze oświetlało korytarz. Poprowadził ich w jego kierunku. Stanął na progu, gestem zaprosił gości do środka. Biuro zachowało oryginalny wystrój z lat pięćdziesiątych, unowocześniony wyłącznie tam, gdzie było to absolutnie niezbędne. Stare biurko, nowy komputer. Stare szafki na akta, nowy telefon. Półki na książki i w ogóle każdy kawałek wolnej przestrzeni zawalone były papierami.
– Pilnują, żebyś się nie nudził – zauważył Reacher. Leighton skinął głową.
– Nie musisz mi mówić – mruknął.
– Spróbujemy nie zmarnować za wiele twojego czasu.
– Nie martw się. Po tym, jak zadzwoniłeś, wykonałem parę telefonów. Przyjaciel przyjaciela powiedział, żebym pchnął sprawę. Wieść niesie, że jesteś przyzwoitym facetem… jak na majora.
Reacher uśmiechnął się krótko.
– O to mi tylko chodziło. Jak na majora. Kim jest przyjaciel przyjaciela?
– Pewien facet, który pracował dla ciebie, kiedy ty pracowałeś dla starego Leona Garbera. Powiedział, że byłeś zawsze uczciwym facetem i Leon przysięgał na ciebie, co dowodzi, że jesteś więcej niż w porządku, przynajmniej tak długo, jak długo to pokolenie ciągnie wózek.
– Ludzie nadal pamiętają Garbera?
– A czy fani Jankesów nadal pamiętają Joego DiMaggio?
– Spotykam się z córką Garbera – powiedział Reacher.
– Wiem. Ludzie gadają. Szczęściarz z ciebie. Jodie Garber to miła osoba z tego, co pamiętam.
– Znasz ją? Leighton skinął głową.
– Spotkałem ją w którejś z baz, kiedy zaczynałem służbę. Reacher umilkł. Myślał o Jodie i Leonie. Miał zamiar sprzedać dom, który zostawił mu Leon, a Jodie się tym martwiła.
– Siadajcie, proszę – powiedział Leighton.
Przed biurkiem stały dwa proste krzesła z metalowych rurek i płótna, w rodzaju tych, które pokolenie temu wywalały z wynajętych pomieszczeń urzędujące tam kościoły.
– Jak mogę ci pomóc? – spytał Leighton. Zadał to pytanie Reacherowi, ale patrzył na Harper.
– Ona wszystko wyjaśni – powiedział.
Harper zrelacjonowała wydarzenia od samego początku, choć w skrócie. Zabrało jej to siedem, może osiem minut. Leighton wysłuchał jej uważnie, od czasu do czasu zadając pytania.
– Wiem o kobietach – przyznał. – Mówiło się o nich. Skończyła relację, streszczając teorię Reachera o zasłonie dymnej, o możliwych kradzieżach w armii. Wspomniała także o chłopcach Petrosjana w Nowym Jorku i śladzie prowadzącym od nich do Boba w New Jersey.
– Nazywa się Bob McGuire – powiedział Leighton. – Sierżant w kwatermistrzostwie. To nie wasz człowiek. Trzymamy go od dwóch miesięcy, a poza tym jest cholernie głupi.
– Nam też się tak wydawało – zdziwiła się Harper. – Ale liczyliśmy na to, że poda nazwiska, doprowadzi nas do kogoś ważniejszego.
– Grubej ryby? Harper skinęła głową.
– Człowieka robiącego na tym interes wystarczająco duży, by warto było dla niego zabijać ludzi.
Leighton także skinął głową.
– Teoretycznie mogłaby być taka osoba – rzekł ostrożnie.
– Masz może nazwisko?
Leighton spojrzał na Harper. Potrząsnął głową. Odchylił się w krześle, zatarł ręce. Nagle wydał się bardzo zmęczony.
– Jakiś problem? – spytał Reacher.
– Kiedy odszedłeś? – odpowiedział pytaniem Leighton. Mówił z zamkniętymi oczami.
– Chyba jakieś trzy lata temu.
Leighton ziewnął, przeciągnął się, usiadł prosto.
– Sporo się zmieniło. Nowe czasy i tak dalej.
– Co się zmieniło?
– Wszystko. No, powiedzmy, przede wszystkim to. – Pochylił się, postukał paznokciem w monitor, który odpowiedział dźwięcznym stukiem jak butelka. – Mniejsza armia, łatwiejsza do zorganizowania, więcej wolnego czasu. No więc skomputeryzowali nas od góry do dołu. To bardzo ułatwia komunikację. Teraz wszyscy wiedzą, co robią inni. Chcesz wiedzieć, ile kompletów opon do jeepa willysa mamy w magazynie, choć nie używamy już jeepów willysów? Daj mi dziesięć minut, to się dowiesz.
– I?
– Śledzimy wszystko znacznie skuteczniej niż kiedyś. Na przykład wiemy, ile m-dziewiątek berett dostaliśmy, ile z nich zostało kiedykolwiek legalnie wydanych, wiemy, ile ich jest w magazynie. Jeśli te dane, by się nam nie zgodziły, wierz mi, bylibyśmy tym bardzo zaniepokojeni.
– Więc dane się wam zgadzają?
Przez twarz Leightona przemknął krótki uśmiech.
– Teraz już tak. Tego jesteśmy bardziej niż pewni. Nikt nie ukradł Armii Stanów Zjednoczonych ani jednej beretty, nie w ciągu ostatniego półtora roku.
– Więc co Bob McGuire robił dwa miesiące temu? – spytał Reacher.
– Sprzedawał resztkę zapasów. Kradł co najmniej przez dziesięć lat. Prosta analiza komputerowa nie pozostawiła co do tego żadnych wątpliwości. On i paru innych, w kilku różnych miejscach. Wdrożyliśmy procedurę uniemożliwiającą kradzież i złapaliśmy wszystkich złych facetów sprzedających to, co im jeszcze zostało.
– Wszystkich?
– Komputery tak twierdzą. Broń przecieka nam między palcami, mamy różne opisy, dane z kilku miejsc, więc zgarniamy kilku facetów, broń przestaje przeciekać. McGuire był chyba ostatni. No, może przedostatni, nie jestem pewien.
– Nie ma kradzieży broni?
– Były i nie ma. Czasy cię wyprzedziły. Zapadła cisza. Przerwał ją Reacher.
– Dobra robota. Moje gratulacje.
– Mniejsza armia – powiedział Leighton. – Więcej wolnego czasu.
– Macie ich wszystkich? – spytała Harper. Leighton skinął głową.
– Wszystkich. Duża sprawa, na skalę światową. Nie było ich wcale tak wielu. Komputery załatwiły sprawę.
W biurze zapadła cisza.
– No i nasza teoria rozsypała się w cholerę – westchnęła Harper.
Wpatrywała się w podłogę. Leighton zaprzeczył gestem, ale ostrożnie.
– A może nie? Mamy własną teorię. Natychmiast podniosła wzrok.
– Gruba ryba? Leighton skinął głową.
– Tak.
– Kto?
– Na razie to czysto teoretyczna gruba ryba.
– Teoretyczna?
– Facet nie jest aktywny – wyjaśnił Leighton. – Niczego nie kradnie. Jak powiedziałem, zidentyfikowaliśmy dziury i załataliśmy wszystkie. Paru facetów czeka na proces, wszystkie przecieki zatkane. Ale… wszystkich dopadliśmy w jeden sposób: wysyłaliśmy tajniaków, żeby dokonali zakupu. Pułapka. Bob McGuire na przykład sprzedał parę berett paru porucznikom w tym swoim barze.
– Stamtąd jedziemy – powiedziała Harper. – McStiophan’s, niedaleko autostrady New Jersey.
– Ano właśnie. Nasi ludzie kupili dwie m-dziewiątki z bagażnika jego samochodu po dwieście dolców sztuka, czyli, tak na marginesie, mniej więcej za jedną trzecią tego, co za berettę płaci armia. Zgarniamy McGuire’a i ostro się do niego zabieramy. Wiemy mniej więcej, ile sztuk ukradł przez te lata, mamy w końcu komputerową analizę inwentarza, obliczamy średnią cenę jednej sztuki i zaczynamy szukać pieniędzy. Znajdujemy mniej więcej połowę albo na kontach bankowych, albo w rzeczach, które sobie kupił.
– I? – spytał Reacher.
– I nic. Wtedy jeszcze nic. Ale… dalej zbieramy informacje, no i okazuje się, że historia się powtarza. Wszędzie. Znajdujemy mniej więcej połowę forsy. We wszystkich wypadkach proporcja jest mniej więcej ta sama. A ci goście nie należą do najcwańszych, jakiś miałeś okazję poznać. Nie mieli szansy ukryć forsy przed nami. A gdyby nawet ukryli, to dlaczego wszyscy akurat połowę? Dlaczego nie jest tak, że niektórzy ukryli wszystkie, niektórzy dwie trzecie, a niektórzy trzy czwarte? No wiesz, cokolwiek, różne proporcje w różnych wypadkach.
– I tu wkracza do akcji teoretyczna gruba ryba – zauważył Reacher.
Leighton skinął głową.
– Właśnie tak. Bo jak to inaczej wyjaśnić? Mamy układankę z brakującym elementem. Zaczęliśmy sobie tworzyć postać w rodzaju Ojca Chrzestnego. Ważny facet, rozumiesz, kryjący się gdzieś w cieniu, może organizujący to wszystko, może dający ochronę za połowę zysków.
– Albo połowę broni – wtrącił Reacher.
– Właśnie.
– Ktoś tu bawi się w płatną ochronę – powiedziała Harper. – To jak przekręt w przekręcie.
– Tak jest – powtórzył Leighton.
Cisza trwała długą chwilę. Przerwała ją Harper.
– Z naszego punktu widzenia wygląda to nieźle. Taki facet musi być sprytny i kompetentny, no i musi poruszać się swobodnie, likwidując problemy w różnych przypadkowych miejscach. Mamy też wyjaśnienie, dlaczego interesuje się tyloma różnymi kobietami. Nie dlatego, że wszystkie go znają, raczej dlatego, że każda z nich zna któregoś z jego klientów.
– Czasowo też to się dla was nieźle układa – zauważył Leighton. – Jeśli nasz facet jest waszym facetem, zaczął planować jakieś dwa, trzy miesiące temu, kiedy zorientował się, że klientela mu się sypie.
Harper wyprostowała się w krześle.
– Jaki był rozmiar tego biznesu dwa, trzy lata temu?
– Całkiem spory – powiedział Leghton. – Tak naprawdę chodzi ci o to, ile te kobiety mogły widzieć?
– Właśnie.
– Mogły widzieć bardzo dużo.
– A jak wygląda twoja sprawa? To znaczy sprawa przeciw na przykład Bobowi McGuire?
Leighton wzruszył ramionami.
– Nie tak znowu rewelacyjnie – przyznał. – Mamy go za dwie sztuki, które sprzedał naszym ludziom, to oczywiste, ale to tylko dwie sztuki. Reszta to dowody poszlakowe, a fakt, że nie możemy się doliczyć pieniędzy, dodatkowo całą sprawę osłabia. Całkiem poważnie osłabia.
– Eliminacja świadków przed procesem ma sens? Leighton skinął głową.
– Ma, i to cholernie duży – przyznał.
– Więc… kim jest ten facet? Leighton znów potarł oczy.
– Nie mamy pojęcia. Przecież nawet nie wiemy, czy jest jakiś facet. Na razie istnieje tylko w sferze przypuszczeń. Teoretycznie.
– Nikt nic nie mówi?
– Nikt nie puścił cholernej pary z cholernej gęby. Pytamy, oczywiście. Pytamy bez przerwy od dwóch miesięcy. Mamy ze dwa tuziny gości i wszyscy trzymają gęby na kłódkę. Dlatego myślimy, że naprawdę boją się tej naszej grubej ryby.
– Jest przerażający, to fakt – przyznała Harper. – Jak wynika z tego, co o nim wiemy.
W biurze zapadła cisza. Tylko drobne krople deszczu stukały w szyby.
– Jeśli istnieje – podsumował w końcu Leighton.
– Istnieje. Leighton skinął głową.
– Nam też się tak wydaje – przytaknął.
– No i chyba potrzebujemy jego nazwiska – wtrącił się Reacher.
Odpowiedziała mu cisza.
– Powinienem pogadać z McGuire’em. W twoim imieniu – dodał.
Leighton uśmiechnął się.
– Tak mi się wydawało, że niedługo to od ciebie usłyszę. Chciałem powiedzieć: „Nie, to wbrew przepisom”, ale wiesz co? Właśnie zmieniłem zdanie. Postanowiłem powiedzieć: „Jasne, nie żałuj sobie. Bądź moim gościem”.
Areszt znajdował się poniżej poziomu ziemi, jak zawsze w regionalnych kwaterach żandarmerii, pod przysadzistym ceglanym budynkiem z żelaznymi drzwiami, stojącym samotnie po drugiej stronie klombu. Leighton poprowadził ich tam w deszczu, ukrytych za podniesionymi kołnierzami, z podbródkami mocno przyciśniętymi do piersi. Przycisnął guzik staroświeckiego dzwonka. Żelazne drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Za nimi był jasno oświetlony korytarz, a w korytarzu stał potężnie zbudowany starszy sierżant. Sierżant odsunął się na bok, Leighton, Reacher i Harper weszli do środka.
Ceglany mur był od wewnątrz wyłożony białą glazurą. Sufit i podłogę z wyszpachlowanego betonu pomalowano na lśniącą zieleń. Światło rzucały lampy fluorescencyjne ukryte za grubymi metalowymi siatkami. Żelazne drzwi miały u góry okienka, również okratowane. We wnęce po prawej stał drewniany regał na klucze doczepione do metalowych obręczy. Na wielkim biurku piętrzył się stos magnetowidów nagrywających mlecznobiały, drżący obraz widoczny na dwunastu małych monitorach. Ukazywały wnętrza cel, jedenastu pustych i jednej zajętej przez kogoś, kto leżał skulony na pryczy i przykryty kocem.
– Spokojna noc w Hiltonie – powiedział Reacher. Leighton skinął głową.
– W sobotnie noce bywa tu interesująco, ale na razie McGuire jest naszym jedynym gościem.
– Nagranie wideo to może być pewien problem.
– Te urządzenia ciągle się psują.
Leighton pochylił się, przyjrzał obrazom na monitorach. Oparł dłonie na biurku. Pochylił się jeszcze niżej. Zwinął prawą dłoń w pięść, kostkami palców dotknął wyłącznika. Magnetowidy ucichły, kontrolki nagrywania w rogu ich wyświetlaczy zgasły.
– Widzicie? System jest bardzo zawodny.
– Naprawa potrwa parę godzin – powiedział sierżant. – Co najmniej.
Z sierżanta był kawał chłopa o lśniącej skórze koloru kawy. Dopasowaną kurtkę mundurową miał tak wielką, że z powodzeniem mogła służyć za namiot. Reacher i Harper zmieściliby się pod nią bez problemu, a możliwe, że Leighton też. Prawdziwy ideał podoficera żandarmerii.
– McGuire ma gościa, sierżancie – powiedział Leighton. Głosem wyraźnie sugerującym, że to odwiedziny prywatne. – Nie musi wpisywać się w dziennik.
Reacher zdjął płaszcz i kurtkę. Złożył je i przewiesił przez krzesło sierżanta. Sierżant zdjął z wieszaka jedne z kluczy na kółku i podszedł do wewnętrznych drzwi. Otworzył je, wpuścił Reachera, sam wszedł, przekręcił klucz w zamku. Wskazał schody.
– Pan pierwszy – powiedział uprzejmie.
Każdy stopień ceglanych schodów miał zaokrągloną krawędź, ściany po obu stronach wyłożono glazurą taką samą jak na górze. Metalowa poręcz umocowana była do ściany śrubami, rozmieszczonymi co trzydzieści centymetrów. Na dole znajdowały się kolejne metalowe drzwi, a za nimi pokój z trojgiem zamkniętych drzwi, prowadzących do trzech bloków cel. Sierżant otworzył środkowe. Pstryknął przełącznikiem; białe światło zamrugało nerwowo i zalało jasnym blaskiem pomieszczenie o wymiarach dwanaście metrów na sześć. Reszta podzielona była na cztery cele z masywnych żelaznych prętów, pokrytych grubą warstwą lśniącej białej emalii. Miały mniej więcej trzy na cztery metry. W każdą z nich mierzyła kamera wideo, zamontowana wysoko pod sufitem. Trzy były puste, z kratami wejścia zsuniętymi na bok, czwarta zamknięta. McGuire budził się właśnie, z trudem. Usiadł, mrużąc oczy oślepione światłem.
– Masz gościa! – zawołał sierżant.
W rogu pomieszczenia, najbliżej drzwi wejściowych, stały dwa stołki. Sierżant ustawił jeden z nich blisko, na wprost celi McGuire’a, sam usiadł na drugim. Reacher zignorował stołek. Stał w milczeniu, z rękami założonymi na plecach, przyglądając się więźniowi przez kraty nieruchomym spojrzeniem.
McGuire odrzucił koc, oparł bose stopy na podłodze. Był wielkim facetem ubranym w oliwkowy podkoszulek i oliwkowe szorty. Miał ponad trzydzieści pięć lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył ponad setkę. Gruba szyja, potężne mięśnie, ramiona i nogi. Krótko przycięte, rzedniejące włosy. Małe oczka, tatuaże. Reacher stał nieruchomo przyglądając mu się w całkowitym milczeniu.
– Kim jesteś, do diabła? – Głęboki głos McGuire’a doskonale pasował do jego postaci, słowa nikły w połowie, pochłaniane przez wielką pierś. Reacher nie odpowiedział. Tę technikę opanował do perfekcji, gdy był o połowę młodszy. Stać bez najmniejszego ruchu, nie odzywać się, nawet nie mrugać. Poczekać, aż przeciwnik przemyśli sobie sytuację. Nie kumpel, nie prawnik, no to kto? Poczekać, aż zacznie się bać.
– Kim jesteś, do diabła? – powtórzył McGuire. Reacher odsunął się od prętów. Podszedł do siedzącego na stołku sierżanta, pochylił się, wyszeptał mu coś do ucha. Brwi sierżanta podjechały wysoko: „Jesteś pewien?”. Reacher znów coś szepnął. Sierżant skinął głową. Wstał. Dał mu klucze na kółku, wyszedł, zamknął za sobą drzwi. Reacher powiesił klucze na kołku, po czym wrócił pod celę McGuire’a. McGuire gapił się na niego przez pręty.
– Czego chcesz? – spytał.
– Chcę, żebyś na mnie spojrzał.
– Co?
– I co widzisz?
– Nic – powiedział McGuire.
– Jesteś ślepy?
– Nie, nie jestem ślepy.
– No to łżesz. Coś jednak widzisz.
– Widzę jakiegoś faceta.
– Widzisz jakiegoś faceta większego od siebie. Faceta, który przechodził różne specjalne przeszkolenia, kiedy ty przekładałeś papiery w jakimś gównianym magazynie kwatermistrzostwa.
– I co z tego?
– Właściwie nic. Ale może powinieneś o tym pamiętać? Przyda się na później.
– Jakie później?
– Tego dopiero się dowiesz.
– Więc czego chcesz?
– Dowodu.
– Dowodu na co?
– Na to, jakim jesteś gównianym durniem.
McGuire nie odpowiedział. Zmrużył oczy, niemal zniknęły pod fałdą brwi.
– Łatwo ci gadać – powiedział w końcu. – Stoisz dwa metry od kraty.
Reacher zrobił jeden manifestacyjnie długi krok w jego kierunku.
– Teraz stoję o wiele mniej niż metr od kraty. A ty nadal jesteś gównianym durniem.
McGuire też zrobił krok przed siebie. Zatrzymał się może ćwierć metra od stalowych prętów, chwycił je mocno. Patrzył Reacherowi wprost w oczy. Reacher też się do niego zbliżył.
– Widzisz, teraz jestem ćwierć metra od krat, tak samo jak ty. I ciągle jesteś gównianym durniem.
McGuire puścił pręt. Jego prawa dłoń zacisnęła się w pięść, wystrzeliła jak tłok, poruszana potęgą mięśni ramienia. Mierzyła w krtań Reachera. Reacher chwycił go za nadgarstek, odchylił się, przepuścił pięść koło głowy, złapał równowagę, przyciągnął McGuire’a do prętów, wykręcił mu rękę spodem dłoni do siebie i przesunął się tak, by wygiąć ją w stawie łokciowym.
– Widzisz, jaki jesteś durny? Mały kroczek i złamię ci rękę. McGuire dyszał ciężko. Reacher skrzywił twarz w uśmiechu i puścił go. Więzień tylko na niego popatrzył, po czym cofnął rękę i zaczął nią poruszać, sprawdzając, jakich szkód doznał.
– Czego chcesz? – powtórzył.
– Chcesz, żebym otworzył celę?
– Co?
– Tam wiszą klucze. Chcesz, żebym otworzył celę? Wyrównał szanse.
McGuire’a jeszcze bardziej zmrużył oczy. Skinął głową.
– Jasne. Otwórz tę cholerną celę.
Reacher podszedł do ściany, zdjął klucze z kołka przy wejściowych drzwiach, przerzucił je, znalazł właściwy. Zamykał i otwierał w życiu tak wiele cel, że właściwy mógłby znaleźć z zawiązanymi oczami. Odtworzył także tę. McGuire stał nieruchomo. Reacher odszedł i odwiesił klucze. Stał przodem do drzwi, plecami do więźnia.
– Siadaj! – zawołał. – Ten stołek jest dla ciebie! Wyczuł, że McGuire wychodzi z celi. Słyszał kroki jego bosych stóp na betonie. Słyszał, że się zatrzymuje.
– Czego chcesz? – powtórzył McGuire.
Reacher stał, nadal odwrócony do niego plecami. Wytężył słuch, czekając, aż się zbliży. Ale się nie zbliżał.
– To dość skomplikowane – powiedział. – Będziesz musiał uporać się z kilkoma czynnikami.
– Jakimi czynnikami? – spytał tępo McGuire.
– Pierwszy czynnik to wiedza, że jestem tu nieoficjalnie. Rozumiesz?
– Co to znaczy?
– Ty mi powiedz.
– Nie wiem. Reacher się odwrócił.
– To znaczy, że nie jestem wojskowym gliniarzem, nie jestem cywilnym gliniarzem i w ogóle jestem nikim.
– I co z tego?
– To, że nie ma na mnie haka. Nie ma mowy o procedurach dyscyplinarnych, utracie emerytury i tak dalej.
– I co z tego?
– To, że nawet jeśli po rozmowie ze mną do końca życia będziesz chodził o kulach i pił przez słomkę, nikt mi nic nie zrobi, bo nie może. No i nie mamy świadków.
– Czego chcesz?
– Drugi czynnik to wiedza, że cokolwiek obiecała ci gruba ryba, ja mogę być gorszy.
– Jaka gruba ryba?
Reacher się uśmiechnął. McGuire zacisnął pięści. Miał potężne bicepsy i szerokie ramionami.
– Teraz zaczyna się sprawa naprawdę skomplikowana. Musisz się skupić, żeby cokolwiek z tego zrozumieć. Trzeci czynnik to wiedza, że jeśli podasz mi nazwisko faceta, facet odejdzie daleko i na zawsze. Jeśli podasz mi jego nazwisko, nie zdoła cię dorwać. Nigdy, rozumiesz?
– Jakie nazwisko? Jaki facet?
– Facet, któremu płaciłeś połowę forsy.
– Nie ma takiego faceta. Reacher potrząsnął głową.
– To stadium mamy za sobą, jasne? Wiemy, że taki facet istnieje. Nie zmuszaj mnie, żebym cię sponiewierał, nim dojdziemy do naprawdę ważnych spraw.
McGuire zesztywniał. Oddychał ciężko, głośno. I nagle uspokoił się, rozluźnił, ponownie zmrużył oczy.
– Dlatego lepiej się skoncentruj – mówił dalej Reacher. – Sądzisz, że przez wsypanie faceta wpadniesz w głębokie gówno. I właśnie tu się mylisz. Musisz zrozumieć, że sypiąc go, stajesz się bezpieczny. Na całe życie. Bo szukają go za rzeczy znacznie gorsze niż wykantowanie armii.
– A co zrobił? – spytał McGuire.
Reacher się uśmiechnął. Jaka szkoda, że kamery wideo nie nagrywały z dźwiękiem. Facet istnieje! Leighton tańczyłby teraz w swym biurze.
– FBI uważa, że zabił cztery kobiety. Dasz jego nazwisko, to usuną go na zawsze. Nikt nie zapyta go o nic innego.
McGuire milczał. Miał o czym myśleć, ale Reacherowi zdarzyło się spotkać parę osób, którym szło to nieco szybciej.
– Dwie dodatkowe sprawy – powiedział. – Jeśli podasz mi jego nazwisko natychmiast, powiem o tobie dobre słowo. Posłuchają mnie, bo kiedyś byłem jednym z nich. Gliny trzymają się razem, nie? Mogę ci umilić życie.
McGuire nadal milczał.
– Ostatnia sprawa – rzekł Reacher bardzo łagodnie. – Powiesz mi, co chcę wiedzieć, tak czy inaczej. To tylko kwestia czasu. Masz wybór. Możesz powiedzieć to teraz, a możesz za pół godziny, kiedy połamię ci ręce i nogi, i właśnie będę się zbierał, żeby ci skręcić kark.
– To zły facet – odparł McGuire. Reacher skinął głową.
– Wierzę, że jest naprawdę zły. Ale musisz określić swoje priorytety. Cokolwiek ci obiecał, to sprawa czysto teoretyczna, kwestia dalekiej przyszłości, a zresztą, jak mówiłem, nic takiego się nie zdarzy. A to, co ja ci obiecałem, zdarzy się tu i teraz.
– Nic mi nie zrobisz.
Reacher odwrócił się, podniósł drewniany stołek, na wysokość piersi, obrócił go i chwycił dłońmi za nogi. Rozstawił łokcie. Zgarbił się lekko, napiął mięśnie ramion. A potem odetchnął głęboko i szarpnął, gwałtownie opuszczając łokcie. Wyrwał obie nogi, wyłamując poprzeczki, które z trzaskiem opadły na podłogę. Ponownie odwrócił stołek. W lewej ręce trzymał siedzenie, w prawej wyrwaną nogę. Upuścił szczątki, a wyrwaną nogę ścisnął mocno w prawej ręce. Miała jakiś metr długości, rozmiarem i masą odpowiadała kijowi do baseballu.
– Teraz ty – powiedział.
McGuire naprawdę przyłożył się do roboty. Robił wszystko, żeby urwać nogę we własnym stołku. Napinał mięśnie, aż drżały tatuaże na jego ramionach. Nie dał rady. Po prostu stał, trzymając odwrócony do góry nogami stołek.
– Szkoda – westchnął Reacher. – Dawałem ci równe szanse.
– Był w siłach specjalnych – powiedział McGuire. – Brał udział w Pustynnej burzy. Jest naprawdę twardy.
– To nie ma żadnego znaczenia. Jeśli będzie się opierał, FBI go zastrzeli i po problemie.
McGuire milczał.
– Nie dowie się, że to ty go wsypałeś. Dowie się od nich, że zostawił na miejscu jakieś dowody.
McGuire milczał. Reacher zamachnął się oderwaną nogą.
– Prawa czy lewa? – spytał
– Co?
– Którą rękę mam złamać ci najpierw?
– LaSalle Kruger – powiedział McGuire. – Oficer dowodzący batalionu zaopatrzenia. Jest pułkownikiem.