Tym razem będą jej pilnować. Wiesz to z pewnością. Tym razem będzie trudno. Uśmiechasz się do siebie i korygujesz dobór słów. W rzeczywistości tym razem będzie bardzo trudno. Bardzo, bardzo trudno. Ale to nie jest niemożliwe. Nie dla ciebie. Po prostu wyzwanie, nic więcej. Podstawienie strażników do równania podniesie sprawę na wyższy poziom, uczyni ją nieco bardziej interesującą. Na poziom umożliwiający ci rozwinięcie skrzydeł, wykazanie się prawdziwym talentem. Takim wyzwaniem można się rozkoszować. Takiemu wyzwaniu warto stawić czoło. I zwyciężyć.
Ale nikogo nie zwyciężysz bez zastanawiania. Nikogo nie zwyciężysz bez dokładnej obserwacji i planowania. Strażnicy są czynnikiem nowym, wymagają więc analizy. Ale to twoja siła, prawda? Dokładna, beznamiętna analiza. Nikt nie robi tego lepiej niż ty. Udowadniałeś to wielokrotnie. A dokładnie: czterokrotnie.
Zatem… co znaczą dla ciebie strażnicy? Tu, na zapadłej wsi, milion kilometrów od czegokolwiek, pierwsze wrażenie jest takie, że masz do czynienia z tępymi lokalnymi gliniarzami. Na razie to żaden problem. Na razie to żadne zagrożenie. Druga strona medalu jest jednak taka, że tu, milion kilometrów od czegokolwiek, nie ma aż tylu tępych lokalnych gliniarzy, by wystarczyło ich na całą dobę. Byle miasteczko pod Portland nie dysponuje tyloma gliniarzami, by mogli trzymać straż przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Poszukają pomocy, a ty wiesz, że pomocy udzieli im FBI. Co do tego nie masz żadnych wątpliwości. Tak jak ty to widzisz, miejscowi wezmą dzień, a FBI noc.
Przez to praktycznie nie masz wyboru, nie będziesz przecież zadzierać z Biurem. Tak więc musisz unikać nocy. Skorzystać z dnia, kiedy między tobą a nią stać będzie tylko miejscowy grubas w crown victorii, pełnej papierków po cheeseburgerach i kartonowych kubków z zimną kawą. Skorzystasz z dnia także dlatego, że to eleganckie rozwiązanie. „W biały dzień”. Kochasz to określenie. Ludzie często go używają, prawda?
„Przestępstwo popełnione zostało w biały dzień” – szepczesz do siebie.
Wykiwanie lokalnego gliny w biały dzień nie będzie wielkim problemem. Mimo to nie masz zamiaru traktować sprawy lekko. Nie masz zamiaru się spieszyć. Masz zamiar obserwować uważnie, z daleka, póki nie przekonasz się, jak to rzeczywiście wygląda. Poświęcisz tyle czasu, ile będzie trzeba, na ostrożną, cierpliwą obserwację. Na szczęście masz trochę czasu, a to, co zamierzasz zrobić, nie jest trudne. Górzyste okolice mają dwie cechy charakterystyczne. Obie korzystne dla ciebie. Po pierwsze, tam i tak zawsze pełno jest durniów w swetrach, z rzemykami lornetek naokoło szyi. Po drugie, w terenie górzystym łatwo jest obserwować punkt A z punktu B. Po prostu znajdujesz sobie kryjówkę na jakimś szczycie wierchu czy jak to nazywają miejscowi, a potem urządzasz się w niej, patrzysz z góry i czekasz. Czekasz.
Reacher długo czekał na Jodie, siedząc nieruchomo na jej kanapie. Potem usiadł nieco wygodniej. Po godzinie się położył. Zamknął oczy. Otworzył je. Robił wszystko, by zachować przytomność. Znów zamknął oczy i już ich nie otworzył. Uznał, że dziesięć minut drzemki nie zaszkodzi. Wydawało mu się, że słyszy windę, że słyszy, jak otwierają się drzwi, ale kiedy się otworzyły, nie usłyszał ich. Obudził się, widząc Jodie nad sobą, pochylającą się i całującą go w policzek.
– Cześć, Reacher – powiedziała cicho.
Przyciągnął ją do siebie i przytulił bez słowa. A Jodie przytuliła się do niego, jedną ręką, bo w drugiej nadal trzymała teczkę. Ale przytuliła się mocno.
– Jak minął dzień? – spytał Reacher.
– Później.
Rzuciła teczkę. Reacher pociągnął ją na siebie. Jodie zrzuciła płaszcz, upuściła go na podłogę; jedwabna podszewka zaszeleściła cicho. Miała na sobie wełnianą sukienkę zapinaną na zamek błyskawiczny, sięgający od szyi po podstawę kręgosłupa. Rozpiął go powoli, czując pod materiałem ciepło jej ciała. Jodie podparła się łokciami; poczuł, jak wbijają mu się w brzuch. Rozpinała jego koszulę. Reacher zsunął jej sukienkę z ramion, ona wyciągnęła mu koszulę ze spodni i rozpięła pasek.
Wstała; sukienka opadła na ziemię. Wyciągnęła dłoń. Ujął ją, pozwolił się poprowadzić do sypialni, po drodze oboje zrzucali resztki ubrania. Dotarli do łóżka, białego i chłodnego. Neonowe światła miasta rzucały abstrakcyjne, przypadkowe cienie.
Jodie położyła mu dłonie na ramionach. Popchnęła go, silna niczym gimnastyczka; poczuł ją na sobie, gibką, ruchliwą. Stracił poczucie rzeczywistości.
Zakończyli zlani potem, wśród zgniecionej, splątanej pościeli. Tuliła się do niego mocno, czuł, jak jej serce uderza w jego pierś. W ustach trzymał kosmyk jej włosów. Oddychał ciężko. Jodie uśmiechała się; wtuliła się w niego i bardziej czuł, niż widział jej uśmiech, kształt ust, chłód zębów. Niecierpliwie napięcie mięśni na policzku.
Była piękna w sposób, którego nie potrafił opisać, wysoka, szczupła, pełna wdzięku, jasnowłosa, lekko opalona… a te wspaniałe włosy i oczy! Ale była także kimś więcej. Promieniała energią, silną wolą, pasją. Biła od niej inteligencja. Powoli przesunął dłonią po jej plecach, a ona wyprostowała stopę, spróbowała spleść jej palce z palcami jego stopy. Tajemniczy uśmiech nadal igrał jej na wargach. Reacher wciąż go czuł.
– Teraz możesz spytać, jak mi minął dzień.
– Jak minął dzień?
Położyła dłoń na jego piersi, odepchnęła się, podparła na łokciu. Wydęła usta, zdmuchnęła włosy z twarzy. Uśmiech powrócił.
– Wspaniale – powiedziała. Teraz Reacher się uśmiechnął.
– Jak wspaniale?
– Sekretarki plotkują. Moja rozmawiała przy lunchu z koleżanką z góry.
– I?
– Za parę dni będzie spotkanie wspólników.
– I?
– Sekretarka z góry właśnie przepisała porządek dzienny. Mają zamiar zaoferować stanowisko wspólnika.
Uśmiechnął się jeszcze raz.
– Komu?
– Zgadnij.
Reacher udał, że głęboko się nad tym zastanawia.
– Z pewnością komuś wyjątkowemu, prawda? Komuś najlepszemu. Najmądrzejszemu, najciężej pracującemu, najbardziej uroczemu i tak dalej…
– Zazwyczaj tak właśnie postępują. Skinął głową.
– W takim razie gratulację, mała. Zasłużyłaś na to. Naprawdę zasłużyłaś.
Jodie uśmiechnęła się radośnie, objęła go za szyję. Przytuliła się do niego całym ciałem.
– Wspólniczka – powiedziała. – Jak ja tego chciałam!
– Zasłużyłaś na to – powtórzył Reacher. – Naprawdę zasłużyłaś.
– Wspólniczka w wieku trzydziestu lat. Możesz w to uwierzyć?
Zapatrzył się w sufit i uśmiechnął się.
– Owszem, potrafię w to uwierzyć – powiedział. – Gdybyś zajęła się polityką, już byłabyś prezydentem.
– Nie wierzę. Nigdy nie wierzyłam, kiedy dostawałam to, czego chciałam.
Zamyśliła się.
– Ale to się jeszcze nie stało. Może powinnam poczekać?
– Stanie się.
– To tylko porządek dzienny. Może nie przejdę w głosowaniu?
– Przejdziesz.
– Zorganizują przyjęcie. Przyjdziesz?
– Jeśli chcesz? Jeśli nie zrujnuję twojego image’u?
– Możesz kupić sobie garnitur. Przypiąć do niego wszystkie te medale. Oszaleją z zachwytu.
Reacher milczał. Zastanawiał się nad garniturem. Gdyby go kupił, byłby to pierwszy garnitur w jego życiu.
– A ty? Czy dostałeś to, czego chciałeś? Otoczył ją ramionami.
– Teraz? – spytał.
– Tak w ogóle.
– Chcę sprzedać dom. Jodie milczała przez chwilę.
– W porządku – powiedziała wreszcie. – Nie, żebyś potrzebował mojego pozwolenia…
– Przygniata mnie. Nie potrafię sobie z nim poradzić.
– Nie musisz mi się tłumaczyć.
– Pieniędzy za dom starczyłoby mi do końca życia.
– Musiałbyś zapłacić podatek. Reacher skinął głową.
– Mimo wszystko. Zostałoby mi na wiele motelowych pokoi.
– Powinieneś dokładnie to rozważyć. Nie masz aktywów, tylko dom.
– Nie dla mnie. Dla mnie aktywami są pieniądze na motele. Dom jest ciężarem.
Jodie milczała.
– Zamierzam także sprzedać samochód.
– Wydawało mi się, że go lubisz? Reacher skinął głową.
– Jest w porządku. Jak na samochód. Ja po prostu nie lubię mieć.
– Posiadanie samochodu to przecież nie koniec świata.
– Dla mnie tak. Straszne zawracanie głowy. Trzeba go ubezpieczyć i w ogóle.
– Nie masz ubezpieczenia?
– Myślałem o tym. Ale najpierw trzeba wypełnić stos formularzy.
Jodie zastanawiała się chwilę.
– To jak się będziesz poruszał?
– Jak zwykle. Podjadę na łebka, wsiądę do autobusu. Na chwilę znów zapadła cisza.
– W porządku. Sprzedaj samochód, jeśli chcesz. Ale może zatrzymałbyś dom? Czasem się przydaje.
Reacher potrząsnął głową, spoczywającą na poduszce tuż przy głowie Jodie.
– Doprowadza mnie do szaleństwa. Poczuł, że Jodie się uśmiecha.
– Jesteś jedyną znaną mi osobą, która chce być bezdomna. Na ogół ludzie bardzo starają się tego uniknąć.
– Niczego nie pragnę bardziej – powiedział Reacher. – Ty chcesz być wspólniczką, ja chcę być wolny.
– Także ode mnie? – spytała cicho Jodie.
– Wolny od domu. To ciężar. Jak kotwica. Ty nie jesteś ciężarem.
Jodie puściła jego szyję. Podparła się na łokciu.
– Nie wierzę własnym uszom – powiedziała. – Dom trzyma cię jak kotwica i to ci się nie podoba, ale ja przecież też trzymam cię jak kotwica, prawda?
– Dom sprawia, że czuję się źle. Ty sprawiasz, że czuję się dobrze. Ja tylko wiem, co czuję.
– Więc sprzedasz dom, ale będziesz się trzymał Nowego Jorku?
Reacher nie odpowiedział od razu.
– Może pojadę tu i tam? Przecież podróżujesz. I często jesteś bardzo zajęta. Mogłoby się nam udać.
– Oddalimy się od siebie.
– Nie sądzę.
– Będziesz znikał na coraz dłużej i dłużej. Potrząsnął głową.
– Nic się nie zmieni, tylko spadnie mi z głowy ten kłopot z domem.
– Podjąłeś już decyzję, prawda? Reacher skinął głową.
– Ta sytuacja doprowadza mnie do szaleństwa. Nie pamiętam nawet swojego kodu pocztowego. Prawdopodobnie dlatego, że w głębi duszy nie chcę go pamiętać.
– Nie potrzebujesz mojego pozwolenia – powtórzyła Jodie. I umilkła.
– Zdenerwowałem cię? – spytał niepotrzebnie Reacher.
– Boję się.
– To niczego nie zmieni.
– Więc po co to robisz?
– Bo muszę.
Jodie nie odpowiedziała.
Zasnęli, nie zamieniając już ani słowa, mocno do siebie przytuleni; ich radosne spełnienie przeplatała nić melancholii. Przyszedł ranek i nie mieli już czasu na rozmowy. Jodie wzięła prysznic i wyszła, nie jedząc śniadania i nie pytając Reachera, czym się teraz zajmuje i kiedy wróci. Reacher wziął prysznic, ubrał się, zamknął mieszkanie, zjechał windą na dół, wyszedł z domu i zobaczył czekającą już na niego Lisę Harper. Miała na sobie swój trzeci garnitur, stała oparta o błotnik samochodu Biura. Dzień był jasny, choć zimny, słoneczny; promienie słońca odbijały się w jej włosach. Samochód stał przy krawężniku, blokując jeden pas ruchu. Facet z Biura siedział nieruchomo za kierownicą, patrząc wprost przed siebie. Hałas panował straszny.
– Wszystko w porządku? – spytała. Reacher wzruszył ramionami.
– Chyba tak.
– No to jedziemy.
Kierowca wyjeżdżał z centrum na północ przez dwadzieścia przecznic, dzielnie walcząc z ruchem ulicznym. Zjechali do tego samego zatłoczonego podziemnego garażu, do którego wcześniej przywiozła Reachera Lamarr. Tą samą narożną windą wjechali na dwudzieste pierwsze miejsce. Po wyjściu z windy znaleźli się w tym samym cichym, szarym korytarzu. Kierowca wysiadł z niej pierwszy jak gospodarz. Wskazał w lewo.
– Trzecie drzwi – powiedział.
James Cozo siedział za biurkiem. Sprawiał takie wrażenie, jakby siedział za nim już od godziny. Marynarkę zdjął i powiesił na wieszaku z giętego drewna. Oglądał telewizję, kablówkę nastawioną na kanał polityczny; poważnego reportera stojącego pod Kapitolem zastąpił właśnie widok gmachu Hoovera. Przesłuchania budżetowe.
– Powrót samowolnego stróża prawa – powiedział.
Skinął głową Harper. Zamknął leżącą przed nim teczkę. Wyłączył dźwięk w telewizorze, odepchnął się od biurka, przetarł twarz dłońmi, jakby mył ją na sucho.
– Czego właściwie chcesz? – spytał.
– Adresów – powiedział Reacher. – Adresów chłopców Petrosjana.
– Tych dwóch, których posłałeś do szpitala? Wątpię, czy chętnie cię powitają.
– Z pewnością chemie mnie pożegnają.
– Masz zamiar znowu im zaszkodzić?
– To całkiem prawdopodobne. Cozo skinął głową.
– Mnie pasuje. Nie krępuj się, przyjacielu.
Wyciągnął ze stosu skoroszyt, przewrócił kartki. Zapisał adres na kartce.
– Mieszkają razem – powiedział. – To bracia. Zawahał się i podarł kartkę na drobne kawałki. Odwrócił leżący na biurku skoroszyt wyciągnął nową. Dorzucił do niej długopis.
– Sam zapisz. Nie chcę, żeby mój charakter pisma pojawił się przy tej sprawie.
Bracia mieszkali na Sześćdziesiątej Szóstej, niedaleko Piątej
– Miła okolica – zauważył Reacher. – Droga.
Cozo znów skinął głową.
– Lukratywna operacja – powiedział i z uśmiechem dodał: – To znaczy była lukratywna operacja. Była lukratywna do czasu, kiedy zacząłeś rozrabiać w Chinatown.
Reacher milczał.
– Weź taksówkę – powiedział Cozo, zwracając się do Harper. – I trzymaj się od tego z daleka. Oficjalnie Biuro nic do tego nie ma, rozumiesz?
Harper niechętnie skinęła głową.
– Bawcie się dobrze.
Przeszli do Madison; Harper rozglądała się dookoła niczym turystka. Złapali taksówkę, pojechali na północ, za centrum, wysiedli na rogu Sześćdziesiątej Szóstej.
– Resztę drogi przejdziemy pieszo – powiedział Reacher.
– My? – zdziwiła się Harper. – To dobrze. Nie chcę trzymać się z dala od sprawy.
– I nie możesz – powiedział Reacher. – Bo bez ciebie nie dam rady.
Szukając adresu, przeszli sześć przecznic na północ. Ich celem okazał się średniej wysokości blok mieszkalny o ścianach wyłożonych szarą cegłą. Ramy okienne były zrobione z metalu, brakowało balkonów, klimatyzatory wbudowano pod okna. Nad wejściem brakowało markizy, przy wejściu portiera. Ale budynek był czysty i dobrze utrzymany.
– Mieszkania tu są drogie? – spytała Harper. Reacher wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Przypuszczam, że nie najdroższe. Ale z pewnością nie rozdają ich za darmo.
Drzwi wejściowe były otwarte. Korytarz okazał się wąski; jego pomalowane farbą twarde stiukowe ściany dobrze imitowały marmur. Zamykały go wąskie, brązowe drzwi pojedynczej windy.
Mieszkanie, którego szukali, znajdowało się na ósmym piętrze. Reacher dotknął przycisku windy i drzwi się rozsunęły. Wszystkie cztery ściany kabiny stanowiły brązowe lustra. Harper weszła do środka, Reacher wcisnął się za nią. Przycisnął ósemkę. Wraz z nimi pojechały zmieniające się refleksy świetlne.
– Zadzwonisz do drzwi – powiedział Reacher. – Tobie otworzą, ale gdyby zobaczyli przez wizjer mnie…
Skinęła głową. Winda zatrzymała się na ósmym piętrze. Drzwi się rozsunęły. Przed nimi był ciemny korytarz, taki sam jak przy wejściu. Właściwe mieszkanie znajdowało się z tyłu budynku, po prawej.
Reacher zatrzymał się przytulony do ściany, Harper stanęła przed drzwiami. Pochyliła się i nagle wyprostowała, odrzucając włosy z twarzy. Wzięła głęboki oddech, uniosła dłoń, zapukała. Przez chwilę nic się nie działo. Nagle zesztywniała, jakby zorientowała się, że jest pod obserwacją. Szczęknął łańcuch, drzwi uchyliły się.
– Administracja – powiedziała Harper. – Mam sprawdzić klimatyzację.
Nie o tej porze roku – pomyślał Reacher, no ale agentka miała ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, długie blond włosy i trzymała ręce w kieszeniach, co napinało bluzkę na jej piersiach. Drzwi zamknęły się na sekundę, znów szczęknął łańcuch i znów się otworzyły, tym razem znacznie szerzej. Harper weszła do środka, jakby przyjęła uprzejme zaproszenie. Reacher oderwał się od ściany. Wszedł do mieszkania tuż za nią, nim zamknęły się drzwi. Mieszkanie było małe, mroczne, z oknami wychodzącymi na wewnętrzne podwórko studnię, jedyne źródło światła. Wszystko tu było brązowe: wykładziny, meble, zasłony. Z małego przedpokoju wchodziło się do małego pokoju dziennego. Znajdowała się w nim kanapa, dwa fotele… i Harper. No i dwaj faceci, których po raz ostatni widział, kiedy wychodzili z alejki za Mostro’s.
– Cześć, chłopaki – powiedział.
– Jesteśmy braćmi – powiedział jeden facet, jakby miało to jakiekolwiek znacznie.
Obaj mieli na czołach szerokie pasy szpitalnej gazy, czystej, białej, nieco dłuższej i szerszej od metek, które nalepił im Reacher. Jeden z nich miał też zabandażowane obie dłonie. Obaj ubrani byli identycznie, w swetry i golfowe spodnie. Bez obszernych płaszczy wydawali się mniejsi. Jeden z nich miał na nogach płócienne buty z plastikową podeszwą, drugi sznurowane kapcie wyglądające tak, jakby sam je zrobił z części kupionych z katalogu. Reacher przyjrzał się im i poczuł, jak przepełniający go gniew znika.
– Cholera – powiedział.
Obaj faceci spojrzeli na niego zdziwieni.
– Siadajcie.
Usiedli obok siebie na sofie. Patrzyli na Reachera przestraszeni spod śmiesznych plastrów gazy.
– To oni? – spytała Harper. Reacher skinął głową.
– Wygląda na to, że wszystko się zmienia – powiedział.
– Petrosjan nie żyje – rzekł pierwszy facet.
– O tym już wiemy.
– My nie wiemy nic więcej – zapewnił drugi facet. Reacher potrząsnął głową.
– Nie mów tak. Sporo wiecie.
– Na przykład?
– Na przykład gdzie jest Bellevue. Pierwszy facet wydawał się zdenerwowany.
– Bellevue? Reacher skinął głową.
– Szpital, do którego was zabrali. Bracia zapatrzyli się w ścianę.
– Podobało się wam w szpitalu?
Nie odpowiedzieli, ani jeden, ani drugi.
– Chcecie tam wrócić? Nadal żadnej odpowiedzi.
– Mają dużą salę nagłych wypadków, prawda? Mogą w niej naprawić różne rzeczy. Połamane ręce, połamane nogi, tego typu urazy.
Brat z obandażowanymi rękami był starszy. Pełnił funkcję rzecznika.
– Czego chcesz? – spytał.
– Pohandlujemy.
– Co za co?
– Informacje. W zamian za to, że nie wrócicie do Bellevue.
– W porządku. Harper się uśmiechnęła.
– To było łatwe – zauważyła.
– Łatwiejsze, niż myślałem – przyznał Reacher.
– Wszystko się zmieniło – powiedział facet. – Petrosjan nie żyje.
– Pistolety, które wtedy mieliście – powiedział Reacher. – Skąd je wzięliście?
– Dostaliśmy od Petrosjana.
– A on skąd je miał?
– Nie wiemy.
Reacher uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Tego akurat nie wolno ci powiedzieć. Nie możesz powiedzieć „nie wiemy”. To niezbyt przekonujące. Możesz powiedzieć „nie wiem”, ale nie możesz mówić za brata. Bo skąd wiesz, co twój brat wie, a czego nie wie?
– Nie wiemy – powtórzył facet.
– To były wojskowe pistolety – powiedział Reacher.
– Petrosjan je kupił.
– Pertosjan za nie zapłacił – poprawił go Reacher.
– Kupił je.
– Zaaranżował transakcję. Na to mogę się zgodzić.
– Dostaliśmy je od niego – powiedział młodszy brat.
– Przyszły pocztą? Starszy brat skinął głową.
– Tak, przyszły pocztą. Reacher zaprzeczył gestem
– Nie, nie przyszły pocztą. Wysłał was gdzieś, żebyście je odebrali. Prawdopodobnie był to duży ładunek.
– Odebrał go sam.
– Nie. Wysłał was. Nie załatwiałby tego sam. Wysłał was tym mercedesem, którego używaliście.
Bracia znów zapatrzyli się w ścianę. Myśleli. Najwyraźniej usiłowali podjąć jakąś decyzję.
– Kim jesteś? – spytał starszy.
– Nikim – odparł Reacher.
– Nikim?
– Nie jestem gliną, nie jestem z FBI, nie jestem z ATF. Jestem nikim.
Bracia zachowali milczenie.
– Ma to swoje zalety, ale ma i wady. Co mi powiecie, zatrzymuję dla siebie. Nie muszę puszczać tego dalej. Interesuje mnie armia, nie wy. To zaleta. Wada jest taka, że jeśli mi nic nie powiecie, nie odeślę was przed oblicze sądu z jego prawami obywatelskimi i tak dalej. Odeślę was do Bellevue z połamanymi rękami i tak dalej.
– Jesteś z Urzędu Imigracyjnego? Reacher się uśmiechnął.
– Zgubiliście gdzieś zielone karty? Bracia milczeli.
– Nie, nie jestem z Urzędu Imigracyjnego. Powiedziałem wam przecież, że jestem nikim. Zwykłym facetem, który chce usłyszeć kilka zwykłych odpowiedzi. Odpowiecie na pytania i możecie tu sobie siedzieć tak długo, jak wam się podoba, korzystać z dobrodziejstw amerykańskiej cywilizacji. Tylko że zaczynam się niecierpliwić. Wasze buty nie będą działać wiecznie.
– Buty?
– Nie chciałbym pobić faceta noszącego takie fajne kapcie. Zapadła cisza. Przerwał ją starszy brat.
– New Jersey – powiedział. – Trzeba przejechać przez tunel Lincolna. Jest taki zajazd, tam gdzie trójka dochodzi do autostrady.
– Jak się nazywa?
– Nie wiem. Czyjśtam bar, tyle pamiętam. Mac coś tam, po irlandzku.
– Z kim się spotkaliście?
– Mówią mu Bob.
– Bob jak?
– Bob, nie wiem jak. Nie wymienialiśmy się wizytówkami ani nic. Petrosjan powiedział, że mamy pytać o Boba.
– Żołnierz?
– Chyba tak. To znaczy nie nosi munduru ani nic, ale ma naprawdę krótkie włosy.
– Jak to się załatwia?
– Idziesz do baru, znajdujesz go, dajesz mu forsę, on bierze cię na parking i daje towar wyjęty z bagażnika samochodu.
– Cadillaca – powiedział ten drugi. Starego deville. Ciemnego.
– Ile razy?
– Trzy.
– Co to był za towar?
– Beretty. Za każdym razem dwanaście.
– Pora dnia?
– Wieczór. Około ósmej.
– Umawialiście się wcześniej? Przez telefon? Młodszy brat potrząsnął głową.
– Jest tam codziennie około ósmej – powiedział. – Wiemy od Petrosjana.
Reacher skinął głową.
– Jak wygląda ten Bob? – spytał.
– Jak ty – powiedział starszy brat. – Jest wielki i groźny.