— Nie czas teraz roztrząsać, czyja to wina — powiedział Kapitan-2. — Ale przez noc wykonaliśmy inwentaryzację majątku statku. Czasem dobrze jest zrobić remanent. O ile więc zapasów żywności, uwzględniając produkcję cieplarni i hydroponiki, wystarczy na długo, woda w zamkniętym cyklu też nie jest problemem, to zapasy wielu innych potrzebnych rzeczy na „Anteuszu” zbliżają się do końca.
— Co, na przykład? — zapytał Johnson.
— Na przykład mydło — powiedział Kapitan-2. To był tak nieoczekiwany komunikat, że Johnson zachichotał.
— Mleko zagęszczone — powiedział Kapitan-1. — Bielizna.
— I wiele innych — zakończył Kapitan-2.
— Przyślą — wyszeptał Pawłysz do Armine.
Armine usiadła obok niego. Pawłyszowi wydawało się, że znająjuż całe wieki. Przy niej czuł się bezpiecznie i nie był skrępowany. Nie to, co z Grażyną. Siedziała z boku i w ogóle go nie zauważała.
— Kiedy przyślą? — zapytała również szeptem Armine. -Przecież nie wiemy.
— Chcemy powiedzieć o kilku jeszcze rzeczach na temat stanu statku. Nie ma podstaw do alarmu, ale pewne podstawy do niepokoju są.
Kapitan-2 wyjął żółtą kartkę i zaczął odczytywać długą listę posiadanych zapasów oraz części zapasowych do przyrządów. Pawłysz zerkał na Grażynę, mając nadzieję, że i ona popatrzy w jego stronę. Kiedy Kapitan-2 skończył odczytywać listę, głos, zabrał Kapitan-1.
— Zapoznaliśmy was z sytuacją— powiedział — ponieważ stoimy przed dylematem. Decyzja pierwsza: zaczynamy hamowanie i zawracamy statek. Ta operacja zajmie nam sześćdziesiąt osiem dni, po czym możemy zacząć powrót do Ziemi, po dwudziestu sześciu dobach docierając do miejsca, gdzie otrzymaliśmy ostatni grawigram z Ziemi.
— Trzy miesiące — podliczył Pawłysz.
Oczywiście, można zarzucić Pawłyszowi, że jest lekkomyślny, że jest płytki i że los wielkiej sprawy nie interesuje go wystarczająco poważnie, a interesują go wyłącznie zielone oczy Grażyny. Ale fakt pozostaje faktem: dopiero słysząc, jak kapitan spokojnie, beznamiętnie oblicza i sumuje odcinki czasu manewru, podkreślając konieczność oszczędzania, ponieważ nie wiadomo, kiedy łączność wróci do normy, Pawłysz nagle pojął — ale nie rozumem, a wewnętrznie, sam dla siebie — że naprawdę „Anteusz” już nie doleci do Alfy Łabędzia. I wszystkie poematy o tym locie, wszystkie książki i memuary, wszystkie filmy i obrazy, wszystko to nie ma sensu. I wysiłki tych ludzi, którzy zbierają się co roku na spotkanie z „anteuszowcami” też nie mają sensu, to znaczy… prawie nie maj ą sensu. Nie, nikt nie będzie negował wartości naukowej samej podróży, ale w swoim czasie odbyło się wiele wypraw do bieguna północnego. I do bieguna południowego. Nie docierały te ekspedycje do celu, ale wyniki ich wypraw, ich osiągnięcia były olbrzymie. Ale zapamiętano tylko Amundsena i Scotta — tych, co dotarli do celu. Dlatego, że skoro ogłosiłeś, że twoim celem jest biegun północny, to — proszę bardzo — racz dotrzeć do celu.
— Istnieje alternatywa. — Pawłysz zamyślił się i nie od razu usłyszał, co powiedziała Grażyna.
Dziewczyna wypowiedziała te słowa pełnym napięcia głosem, jakby zdecydowała się ogłosić tajemnicę, o której nie należało mówić głośno.
— Wiem — spokojnie powiedział Kapitan-2. — I tę alternatywę rozpatrywaliśmy również i chcemy j ą przedyskutować.
„Polecimy dalej — pomyślał nagle Pawłysz, chociaż jeszcze sekundę wcześniej nawet mu to do głowy nie przychodziło. — Polecimy, mając nadzieję, że zaszła jakaś pomyłka, awaria. I za kilka dni, może miesięcy, łączność zostanie przywrócona”.
— Istnieje instrukcja — kontynuował Kapitan-2 — na okazję zerwania łączności. Przewiduje ona jedno wyjście. Zawrócenie. Ale… — Kapitan-2 popatrzył na Pawłysza, jakby zwracał się tylko do niego —… instrukcja nie przewiduje, że mogło to się stać tak blisko celu.
— Stosunkowo blisko — powiedział Wargezi,
— Stosunkowo blisko — zgodził się Kapitan-2 — ale jednakże tak blisko, że istnieje możliwość kontynuacji lotu.
Stanzo, siedzący nieopodal, westchnął. Pawłysz miał wrażenie, że z ulgą. Czyżby też myślał o takim rozwiązaniu?
— Dopuszczamy — ciągnął Kapitan-2 — że za kilka dni albo tygodni łączność zostanie przywrócona. Pod warunkiem, że jej zanik jest przypadkowy. Ale musimy też uwzględniać inny wariant. Przypuśćmy zatem, że Dąbrowski ma rację.
Kapitan-2 zamilkł, podniósł szklankę, nalał sobie wody i wypił. W sali panowała całkowita cisza. I w tej ciszy doktor Wargezi zadał pytanie:
— A gdzie jest granica takiego oczekiwania? Ile czasu będziemy lecieli, testując naukową kompetencję fizyka Dąbrowskiego? Miesiąc? Rok? Ile czasu będziemy czekali? Póki nie wypijemy ostatniej puszki skondensowanego mleka?
— Sądzimy — Kapitan-2 ostrożnie odstawił szklankę na stół, jakby bał się ją rozbić, zmniejszając tym samym zapas naczyń na statku — że nie powinniśmy w tym przypadku określać jakiegoś przedziału czasowego. Powinniśmy założyć, że koniec tego okresu to system gwiezdny Alfy Łabędzia.
— To znaczy? — Ton Wargeziego stał się dobitniejszy, jakby żądał od kapitana przyznania się do winy. — Proszę powiedzieć, ile to lat?
— Trzynaście lat — powiedział kapitan.
— Nie — głośno oświadczył Wargezi. — Dwadzieścia sześć. Dwadzieścia sześć lat. Powinniśmy rozpatrywać najgorszy wariant: lot do celu, uruchomienie nikomu niepotrzebnej kabiny i powrót do granicy Dąbrowskiego.
I ta, i druga liczba były dla Pawłysza abstrakcjami. Rok — to dużo. Rok. A dwadzieścia sześć… dwadzieścia sześć lat temu, jak mawiał ojciec, nie było go jeszcze nawet w projekcie.
Pawłysz pomyślał, że zaraz zacznie się gorąca dyskusja, ktoś okaże strach, ktoś się ucieszy. Grażyna krzyknie: „Nie!”. A Pawłysz? Pawłysz był jakby obserwatorem stojącym z boku. Patrzył na tę scenę skądś z daleka i nawet głos kapitana, rozbrzmiewający w całkowitej ciszy, dochodził doń jak przez watę.
— Wariant, jaki obecnie rozpatrujemy — mówił on — powstał nie od razu. Najpierw obliczaliśmy rozwiązanie naturalne…
Pawłysz przyłapał się na tym, że — będąc ciągle postronnym obserwatorem — zaczyna obliczać. Patrzył na Stanzo i liczył. Stanzo ma czterdzieści trzy lata. Czterdzieści trzy plus dwadzieścia sześć — sześćdziesiąt dziewięć. To nie jest jeszcze starość, ale wiadomo, że w zamkniętej przestrzeni „Anteusza”, a wykonane były odpowiednie eksperymenty, starzenie się organizmu zachodzi szybciej niż na Ziemi. Jak będzie wyglądał Stanzo, mając siedemdziesiątkę na karku? Będzie siwobrodym starcem?
„Kapitan-2 — myślał Pawłysz — jest znacznie przed czterdziestką. Może dlatego nie on przemawia, a kapitan Lech, który ma pięćdziesiąt. Może nawet umrze i nigdy nie wróci na Ziemię? Będziemy lecieli i lecieli, a Kapitan-1 umrze ze starości…”
— Sto sześć lat temu — powiedział Kapitan-2 — na Ziemi miało miejsce znaczące wydarzenie, może jedno z ważniejszych w jej historii. Został wyekspediowany pierwszy gwiazdolot. Wszyscy wiedzieli, ile lat będzie musiał lecieć. Ci, co uczestniczyli w jego budowie i wysyłali go, wiedzieli, że nigdy nie zobaczą swego triumfu. Robili to dla nas, swoich potomków. Wiele tysięcy ludzi leciało tym statkiem, a my sądziliśmy, że wkrótce ustawimy kabinę w gwiazdozbiorze Łabędzia i Ziemia wykona niewiarogodny skok do przodu. Ludzkość stanie się naprawdę gatunkiem galaktycznym. — Kapitan mówił wolno i wyraźnie, jakby odtwarzał z pamięci wykuty tekst. — Kilka pokoleń ludzi na Ziemi rosło ze świadomością, że ten krok zostanie wykonany. Ja pewnie niezbyt dobrze wyjaśniam wam, o co chodzi, bo przemówienia nie są moją specjalnością. Wiem tylko, że w tej chwili kilka miliardów ludzi czeka na realizację tego marzenia. Ale gdzieś wystąpił błąd. To najbardziej prawdopodobne, że błąd. Nie może przecież wszystko iść tak gładko, ale błąd nie jest tragiczny. Nie jest tragiczny dla poszczególnych ludzi, ale tragiczny dla ludzkości.
— Ludzkość żyje i będzie istniała jeszcze dość wiele lat — zaoponował Wargezi.
— Tak, wiem. I wiem też, że współczesne statki połykaj ą przestrzeń niemal dwukrotnie szybciej niż „Anteusz”, że można było zbudować nowy statek. Ale policzmy to razem. Budowa „Anteusza” trwała szesnaście lat. Przypuśćmy, że budowa nowego statku zajmie nawet dwa razy mniej, nawet trzy razy mniej czasu. To pięć lat. Sam lot, pół wieku.
— Więcej — powiedział mechanik ze starej zmiany. — Praktycznie to siedemdziesiąt lat. Już o tym myślałem.
— Przez siedemdziesiąt lat żaden człowiek nie zobaczy gwiazdy.
— To jeszcze nie tragedia.
— Oczywiście, że nie, doktorze Wargezi — skinął głową kapitan. — Nazwijmy to rozczarowaniem. Nazwijmy rozczarowaniem również te środki, które pochłonął nasz lot. A były lata, kiedy stanowiło to niemal jedną czwartą zasobów energetycznych Ziemi. Ziemia ponosiła określone ofiary względem „Anteusza”.
— Próżność globu jest nawet gorsza od próżności pojedynczego człowieka — oświadczył Wargezi.
Pawłysz przypomniał sobie, że Wargezi już to niedawno powiedział, ale wtedy te słowa brzmiały zupełnie inaczej.
— Nazwijmy to marzenie próżnością, to nic nie zmieni — powiedział kapitan. — Ale żyją miliony i miliony ludzi, którzy czekają.
— A my? — odezwała się nagle Grażyna. — My też czekamy. Może nawet bardziej od innych.
— Zgoda — powiedział Kapitan-2. — Ja, na przykład, bardzo czekam. „Anteusz” w znacznym stopniu wpłynął nie tylko na mój zawód, ale i na całe moje życie. Dlatego ja głosuję za wariantem drugim.
— Dwadzieścia sześć lat — powiedział Wargezi. „On dożyje — pomyślał Pawłysz. — Nie ma jeszcze czterdziestki. Śmiech ogarnia, jak sobie o tym pomyślę. Zabiorą nas ze statku, a tu nie ma nikogo młodego. Nawet Grażyna nie będzie młoda. Ani ja. Wszyscy nie młodzi”.
I dopiero wtedy Pawłysz zrozumiał, że wszystko, co się tu dzieje, dotyczy w równym stopniu i jego. W pierwszej kolejności jego. To on spędzi tu całe swoje życie, bo dwadzieścia sześć lat to całe życie.
— Wiecie wszyscy — ciągnął Kapitan-2 — że prace nad udoskonaleniem łączności grawitacyjnej są prowadzone stale. Mam nadzieję, że nasza robinsonada potrwa znacznie krócej niż trzydzieści lat.
— A jeśli granice łączności są faktem i to nieodwracalnym? — zapytał ktoś.
— Mamy dość energii na jeden zwrot. I tak dolecimy i zawrócimy.
— Statek jest stary — cicho oświadczył Wargezi. — To już ruina. Nie wiemy, co będzie działo się dalej.
— Silniki i korpus obliczone są na dwieście lat. Przecież wiecie wszyscy. Co prawda, przyjdzie nam trochę oszczędzać. Na wszystkim: od żywności począwszy, na drobiazgach kończąc.
Nagle Annine rozpłakała się.
— Powinniśmy zdecydować o wszystkim wspólnie — powiedział kapitan. — Ale nie da się tego zrobić tak szybko.