Zapewne sala teleportacji, gdyby wyjąć z niej cały farsz urządzeń, byłaby ogromna. Ale przez ostatnie sto lat nikomu nie udało się zobaczyć jej ścian.
Kabiny na Zielni były znacznie skromniejsze — w końcu zawsze można zawołać ekipę remontową. Tu natomiast wszystkie systemy były dublowane i przedublowywane, a rezerwa niezawodności wielokrotnie przekraczała tę teoretyczną. W istocie swej to właśnie Centrum było główną przyczyną istnienia „Anteusza”.
Pawłysz minął plątaninę korytarzyków, wijących się między milczącymi, ale żyjącymi maszynami. Ulice i zaułki tego miasteczka znał na pamięć. Gdyby go wyrwać ze snu i kazać sprawdzić blok numer 50 — z zamkniętymi oczami znajdzie drogę.
Wiadomo dlaczego: w instytucie stoi trenażer, dokładna kopia w takiej samej sali. Trenażer ma dokładnie tyle samo lat, co oryginał.
Student musi znać trenażer jak swoje pięć palców. Jeśli będzie miał szczęście, to zobaczy kiedyś autentyczne kabiny „Anteusza”.
Prócz obowiązku, znakomite opanowanie przez studentów topografii i działania tej starożytnej sali tłumaczyła również swoista tradycja: sala ta była najbardziej sprzyjającą samotności w całej uczelni, była jego lasem, jego parkiem, jego labiryntem. Nikt nie wie, ile życiowych ścieżek zmieniło się, skończyło i uratowało w jego półmrocznych zaułkach, ile odbyło się tu kategorycznych wyjaśnień, ilu wysłuchano zwierzeń, ile odbyło się przypadkowych spotkań, dramatycznych rozstań… A i sam Pawłysz nie dawniej jak miesiąc temu usłyszał zdecydowane „nie” w ciasnym przedziale między blokiem 8-E i makietą akumulatora. Po tym fakcie przebumelował dwa dni, mimo że decydowały się jego losy — poleci czy nie poleci. Gdy wrócił na uczelnię, wysłuchał słusznej nagany dziekana i za karę przez całą niedzielę odkurzał salę. Dziekan, będący niegdyś zaleganiem „Anteusza”, który trzydzieści lat temu spędził na nim trzynaście miesięcy, uważał, że najbardziej pożyteczna jest kara niosąca w sobie element poznawczy. Oczywiście dziekan nie dzielił się ze studentami wspomnieniami, w których jego żona, konstruktor genetyczny, dziś poważna pani, powiedziała mu „może-może”, właśnie przy bloku 8-E.
Makiety bloków uczelnianych były martwe. Blok na „Anteuszu”, gdy się przyłoży ucho do jego ciepłego matowego boku, buczy nisko i cicho, niczym odległy trzmiel.
I wówczas zrozumiał, że uczelnia znajduje się tak daleko, że może się wydawać — on, Pawłysz, leci na „Anteuszu” już sto siódmy rok.
Doktor Wargezi siedział na niewygodnym, wysokim, obrotowym krześle przy kontuarze z probówkami. Sprawdzał gęstość i stan roztworu.
Za jego plecami znajdowała się wanna — ołowianego koloru kula. Od wanny do Ziemi ciągnęła się niewidoczna niteczka. Na drugim jej końcu dyżurny technik sprawdza, czy ubranie dokładnie przylega do ciała, czy nie ma w kieszeniach metalowych przedmiotów, następnie wpuszcza delikwenta do otwartego wnętrza kabiny, przypominającej przecięty kokon — i człowiek staje się na chwilę larwą. Studenci nazywają kabinę „hiszpańską dziewicą”, co dowodzi, że któryś poznał historię Inkwizycji, która stosowała „hiszpańską dziewicę” jako środek wyrafinowanych tortur. Przypomina ona postawiony na sztorc sarkofag, najeżony skierowanymi do wnętrza gwoździami. Gdy delikwent stawał w środku, a obie części „dziewicy” zamykały się — ostrza gwoździ wpijały się w ciało torturowanego.
W kuli nie było jednak gwoździ. Ale były uchwyty.
Wysyłany obiekt musiał być bardzo dokładnie unieruchomiony.
Informacja o jego wymiarach, masie i wadze przekazywana była do kabiny wcześniej — kilka setnych sekundy przed przerzutem.
Gdy po chwili — subiektywnie mogło ono trwać choćby i wieczność — lądowało się, powiedzmy na Antarktydzie, to „hiszpańska dziewica” tak samo mocno trzymała podróżnika w swych giętkich, elastycznych uchwytach. Pewnie dlatego każdemu wydawało się, że żaden przerzut nie miał miejsca.
Na „Anteuszu” kabiny wyglądały nieco inaczej. Tu, aby zabezpieczyć się przed błędami, prawdopodobieństwo których rosło wraz z odległością od Ziemi, człowiek musiał zanurzyć się w wypełnionej gęstym, kisielowatym roztworem wannie. Nie było więc mowy o żadnym ubraniu. Wszystkie nieorganiczne przedmioty wędrowały drugą kabiną, towarową, w niewielkich kontenerach. Wymiary kabin ograniczały możliwości zaopatrzenia statku. W ciągu stu lat na Ziemi powstały znacznie większe kabiny, ale na „Anteuszu” wciąż dominowało stare wyposażenie.
Doktor Wargezi, bezpośredni przełożony i szef praktyki Pawłysza, sprawdzał gęstość roztworu, skład jego musiał dokładnie odpowiadać temu w ziemskim ośrodku. A wiadomo, że po każdym przerzucie dokonywały się w roztworach zmiany spowodowane niemożliwym do uniknięcia kontaktem z ludzkim ciałem.
— Co się stało? — zapytał doktor. — Jeszcze za wcześnie na ciebie.
— Nie, ja po prostu tak sobie — odpowiedział Pawłysz. -Byłem w starej bibliotece i w pustej oranżerii. I na basenie.
— Po co mi to mówisz? — powiedział doktor. — Po przerzucie powinieneś przez dobę wylegiwać się.
— Słowo honoru, że dobrze się czuję. Kiedy przyleci Maquise?
Maquise był z roku Pawłysza. Oni dwaj reprezentowali swój rok na stażu.
— Przecież wiesz. — Wargezi poprawił biały czepek, którego, jak twierdzili złośliwi, nie zdejmował nawet podczas snu, by nie zdradził łysiny. — Tam zawsze coś jest nie tak. Czekam na Maquise'a, a dociera do mnie wiadomość: odbierajcie biologa Do Do Ki, który jest kobietą z Birmy w średnim wieku. A na liście w ogóle jej nie ma. Przecież wiesz, jak to jest.
Pawłysz nie sprzeczał się, chociaż wiedział, że Wargezi przesadza.
— Widziałem dzikie koty — oświadczył.
— Nie zdziwiłbym się, gdyby żyły tu dusiciele, krokodyle i nietoperze. To istny wykopaliskowy zabytek, a nie statek. Jeśli uda mu się dotrzeć do celu, to będzie to już taka ruina, że wstyd będzie pokazać się ludziom na oczy.
— Myśli pan, że „Anteusz” się rozpadnie?
— Kursancie, wasze dowcipy sanie na miejscu. „Anteuszowi” nic się nie stanie. Chociaż, rzecz jasna, należało już pięćdziesiąt lat temu zawrócić go na Ziemię.
— Dlaczego?
— Współczesne statki poruszają się dwukrotnie szybciej,
— No bo to współczesne. — Pawłysz przyłapał doktora na błędzie logicznym i ucieszył się z tego.
Wargezi, posiadacz ostrego nosa, nie spodobał mu się od pierwszej chwili. Doktor potrafił znaleźć ciemne strony każdej sytuacji. Oczywiście, z psychologicznego punktu widzenia — a Pawłysz miał zajęcia z psychologii — w dużej załodze powinny być wymieszane różne typy emocjonalne. Najprawdopodobniej więc Wargezi trafił tu jako urozmaicenie psychologiczne. Ale Pawłysz miał go dość już od chwili poznania w ziemskim ośrodku przygotowania, gdzie trafili do jednego pokoju w hotelu.
— A kabiny? — Wargezi nigdy się nie poddawał. — Przecież to zeszły wiek!
— Wiele w nich zmieniono.
— Nie zaryzykowałbym taką kabiną podróży do mamy w Mediolanie.
— Ale dotarł pan tutaj.
— Pracują resztkami możliwości. Nie zdziwię się, gdy kabina wysiądzie. Rozumiesz, co to znaczy?
— Raczej by nas tu nie wysłano, gdyby to było takie niebezpieczne.
— Sprawa dotyczy próżności całego globu. — Wargezi podrapał się po nasadzie nosa. Kiedy się złościł, zawsze drapał się w tym miejscu.
„A co ja robią, kiedy się złoszczę?” — pomyślał Pawłysz. Nic mu nie przychodziło do głowy.
— Próżność człowieka należałoby ograniczyć. Zawsze jest coś powyżej: Społeczeństwo, państwo. Ale ofiarą próżności całego globu może stać się nie tylko stetryczały statek, ale i cały kontynent. „Anteusz” od dawna już nie jest statkiem, a symbolem. Symbolem naszej mocy, symbolem naszej dumy. My, patrzcie tylko, rzuciliśmy wyzwanie Galaktyce! Nie boimy się odległości! A rozum milczy! Po co nam ten „Anteusz” i ta podróż, która straciła sens na długo przed jej zakończeniem?
— Przecież pan wie, że to nie jest tak.
— Udowodnij mi to, młodzieńcze. — Ruchy Wargeziego wciąż były odmierzone i opanowane. Zanotował wynik analizy, wylał zawartość probówek, odniósł je do zmywarki, zdjął kitel i starannie go złożył. — Udowodnij mi, że nie jesteśmy ofiarami próżności wielu ludzi, z których każdy oddzielnie jest pozbawiony mocy, ale w grupie reprezentują oni efemeryczną substancję, czyli opinię globu!
— Przecież tyle zostało zrobione przez te lata! — Pawłysz nagle poczuł się jak na egzaminie. — Ileż doświadczeń, odkryć. Ile jeszcze można będzie zrobić! W końcu, nawet jeśli statek nie doleci, to sama podróż jest już wielkim wydarzeniem! Przecież pan wie, że dolecimy. I ustawimy tam, na powierzchni planety, kabinę.
— A planeta okaże się niezaludniona!
— Nie ma pustych planet! To będzie pierwsza kabina w Ga-lakktyce. Będziemy mogli przenosić się o miliardy kilometrów, jak byśmy znajdowali się na Ziemi!
— Pusta kabina na pustym globie! Pawłysz rozłożył ręce.
Stanzo, który właśnie wszedł do sekcji i najwyraźniej nieruchomo przysłuchiwał się dyspucie, postanowił wtrącić się:
— Giovanni — powiedział — nie zbijaj z pantałyku młodzieży.
— Niech się hartuje.
— Co cię gryzie?
Stanzo jest szefem ośrodka teleportacji. Wcześniej pracował tu z Wargezim. Stanzo to rzadki wyjątek na statku. Jest tu po raz drugi. Już odstukał jedną wachtę sześć lat temu.
— Grań energetyczna — odpowiedział Wargezi. — Przecież wiesz.
— Myślą nad tym mądrzejsi od nas.
— Nie ma nikogo mądrzejszego od nas — nie zgodził się Wargezi. — A ja twierdzę, że cały ten eksperyment niedługo się sfajczy.
— Dobra, na razie poczekajmy.
Pawłyszowi wydało się, że Stanzo nie chce prowadzić tej rozmowy przy studencie. Jakby na potwierdzenie tego powiedział:
— Jeśli nie jesteś zmęczony, to idź do messy. Tam przydadzą się młode, mocne dłonie.
— Do czego?
— Najprawdopodobniej do siekania sałaty.