Wszyscy rozeszli się, niemal nie rozmawiając ze sobą.
Pawłysz rozumiał, dlaczego tak się stało. Gdyby ta decyzja nie była tak ważną, gdyby nie chodziło o własne życie, to załoga pewnie zatrzymałaby się w messie, dyskutowała, roztrząsała…
Ale w tej sytuacji wszyscy na jakiś czas stali się dla siebie obcymi.
I rozchodzili się w ciszy.
Pawłysz zrozumiał, że nie chce podchodzić do Grażyny i nie chce słuchać płaczącej cicho pod ścianą Armine. Powinna pójść do swojej kabiny.
Pawłysz szedł korytarzem. Zupełnie sam.
Szedł długo.
Ocknął się w oranżerii. Przyjście tu nie było zamierzone. Po prostu jego podświadomość przypomniała sobie o wczorajszej wyprawie.
W tej chwili oranżeria wyglądała jeszcze bardziej żałośnie.
Kot, zaskoczony przez Pawłysza przy drzwiach, runął w suche badyle krzewów, rozległ się głośny trzask łamanych gałęzi. Pawłysz pośliznął się na kępie mchu rosnącej między grządkami. Potem usiadł na jednej z nich. Jak gdyby znajdował się na Ziemi i wyszedł sobie spokojnie do ogrodu, małego ogrodu, pieszczonego przez jego babcię w Skniatino pod Kimrami.
Pawłysz nie myślał o tym, co go czeka. To było zbyt nieprawdopodobne. Myślał o tym, czego nie zdążył zrobić na Ziemi i co odłożył do swojego powrotu. Simona — a ona skończyła uczelnię trzy lata temu — zapraszała go na podwodną stację na Hawajach. Bardzo chciałby tam pracować. Potem zrobiło mu się żal babci, przecież, jeśli lot się wydłuży, to już jej nie zobaczy. A jeśli nawet zobaczy Simonę, to ta będzie już stara. Z Żerebiłowym budowali motorówkę, od dawna już się w to. bawili, ze trzy lata. Żerebiłow powiedział przed startem: „Z wręgami sobie poradzę przez rok, ale poszycie to będzie twoja sprawa”. O, nie oddał książki Wołodinowi. Czy Wołodin domyśli się, żeby zabrać ją sobie? Leży na drugiej półce od drzwi, zaraz obok kaset ze starym dixielandem. A u babci we wsi posadził trzy jabłonki, te drzewka też już będą stare. Babcia posunęła się, słabowita się zrobiła, jabłonie mogą wymarznąć, jeśli nadejdą silne mrozy. Wszystko to były takie rozmyte, niczego nie przesądzające migawki…
Pawłysz zrozumiał, że myśli o tym wszystkim tak, jakby już zdecydował, że należy lecieć dalej. Już się przymierza do strat.
I godzi się z tymi stratami.
Przypomniał sobie, że wpadła mu kiedyś w ręce powieść fantastyczna, z grupy tych powieści, które pojawiły się jeszcze przed startem „Anteusza”. W tej książce ludzie żyli na statku kosmicznym pokolenie po pokoleniu, rodzili się, umierali na pokładzie i nawet zapominali w końcu, dokąd i po co lecą. A jeśli on i Grażyna będą mieli dzieci, to te wyrosną przed ich powrotem na Ziemię i zupełnie nie będą wiedziały, jak wygląda życie na niej. Zresztą i rodzice nie bardzo będą sobie to wyobrażali. Powrót z gwiazd do świata, który odszedł daleko do przodu i zapomniał o tobie. Do innego pokolenia. Wykopaliskowy bohater W. Pawłysz! Gdzie jest jego miejsce? W rezerwacie?
Kiedyś ludzie w ten sposób opanowywali Ziemię.
W morze wypływali polinezyjscy rybacy, porywał ich sztorm. Albo prąd. Wielu ginęło. Ale jedno czółno na tysiąc docierało do innego atolu czy archipelagu. Ludzie wychodzili na brzeg, budowali domy i tylko w legendach pozostawała pamięć o innych ziemiach.
A potem taką wyspę odkrywał, dajmy na to, kapitan Cook. Chociaż Polinezyjczycy nie wiedzieli, że są odkrywani. Może jest to jakieś prawo rozprzestrzenienia się ludzkości, prawo nie-sformułowane jeszcze przez naukę?
A jeśli nigdy nie wrócimy na Ziemię?
Łączność nie wróci i z jakiegoś powodu (a co to, mało takich może być?) „Anteusz” zostanie w gwiazdozbiorze Alfy Łabędzia. Przecież to jednak stary statek…
Nagle Pawłysz poczuł, że w oranżerii jest zimno i nieprzytulnie.
Kot siedział sobie nieopodal, patrzył na niego, przekrzywiwszy głowę. Może przypomniał sobie, że ludzie zazwyczaj karmią koty?
— Nie mam nic dla ciebie — powiedział Pawłysz głośno.
Kot, jak szary cień, przemknął ku krzewom i zniknął.
Pawłysz ruszył dalej.
Nagle opanowała go tęsknota za innymi ludźmi, normalnymi ludźmi, którzy wiedzą więcej od niego.
Skierował się więc ku kajutom.
Tam już byli wszyscy.
Rej wodził Wargezi. Pawłysz rozumiał, że to on był najważniejszym opozycjonistą na pokładzie.
— Gęsi uratowały Rzym — mówił Wargezi, wpatrując się w Pawłysza swoimi ciemnymi oczami. — Ale nikt nie zastanawiał się nad ich dalszym losem. 'A przecież gęsi trafiły do garnków. W uratowanym przez nie Rzymie. Tak więc na ich losie fakt uratowania Rzymu nijak się nie odbił. Wyobraźcie sobie, co mówili ich potomkowie: nasz dziadek uratował Rzym, a potem został zjedzony.
Wargezi udawał, że się uśmiecha, ale mu to nie wychodziło.
— Nie jesteśmy drobiem — sprzeciwił się Pawłysz.
— Przybyło młode pokolenie, gotowe do czynów bohaterskich — zakpił Wargezi.
— Formalnie Wargezi ma rację. Ale nie o to chodzi, czy jesteśmy gęśmi czy nie — powiedział Stanzo. — Największy błąd naszego doktora polega na tym, że gęsi domowe funkcjonalnie przeznaczone są do konsumpcji. Ratunek Rzymu to czysty przypadek w ich życiu.
— A ja i tak sprzeciwiam się heroizmowi — powiedział Wargezi. — Czego tylko ludzie na narobili w stanie afektu. Mucjusz Scewola poświęcił nawet rękę. W tym momencie nie wyobrażał sobie ani bólu, na jaki się skazywał, ani tego, jak sobie będzie radził bez ręki.
— W ten sposób można wykpić wszystko — nie wytrzymał i zawołał Pawłysz.
— Sława, nie przerywaj starszym — powiedział Wargezi. -Rozumiem, że moje słowa wywołują w tobie gniew. Ale nauczcie się wysłuchiwać prawdy i w ogóle nauczcie się słuchać. Podbijamy kosmos, a nie opanowaliśmy jeszcze sztuki szacunku do otaczających nas ludzi.
— Mnie to dotyczy bardziej niż pana — uparł się Pawłysz.
— Ciekawe, dlaczegóż to?
— Pan już trochę pożył — powiedział Pawłysz. — A ja dopiero zaczynam.
— Czy sądzi pan, że mnie się już życie przejadło?
— Nie, nie przejadło, ale wiele już pan widział. Będzie pan miał co wspominać. A ja mam mało do wspominania.
— To dość nieoczekiwany argument — powiedział Stanzo. — Ale nader ważki.
— Czy to znaczy, że chce pan zawrócić? — zapytał Wargezi.
— O nie, proszę nie mieć nadziei. Nie jestem pana sojusznikiem — odparował Pawłysz. — Jeśli wszyscy tak zdecydują, to jestem gotów lecieć dalej.
— Dlaczego, kadecie?
— Dlatego, że nie wierzę w nieistnienie czynów bohaterskich.
— Sławy się panu zachciało? Co prawda, za trzynaście lat, ale jednak sława? I nie ma pan pewności, czy uda się panu ją osiągnąć bez tej awarii, jaka nam się przydarzyła?
— Nie zastanawiałem się nad czynami bohaterskimi — powiedział Pawłysz z przekonaniem. — Ale będzie mi wstyd. Wrócimy i zapytają nas: „Jak to się stało, że się wystraszyliście?”. Wszyscy będą mówić: „Na waszym miejscu polecielibyśmy dalej.”.
— Istnieje takie niebezpieczeństwo — zgodził się Johnspn. -W myślach każdy poleci dalej.
— W myślach łatwo jest ponosić ofiary! — niemal wykrzyczał Wargezi. — W wyobraźni mogę sobie odciąć nawet obie ręce. Tym, co tak będą mówić nic nie zagraża. Nie zagrzebują siebie na ćwierć wieku w zardzewiałej puszcze, ciśniętej w niebo.
— Szkoda — powiedział Stanzo.
— Czego szkoda?
Stanzo mówił bardzo cicho, jakby nie był przekonany, czy warto dzielić się swoimi przemyśleniami ż otoczeniem.
— Szkoda, że nie dolecimy.
I w tym słowie cząstka „my” zawierała wielu ludzi. Jakby nagle Stanzo wyobraził siebie całą Ziemię, która nie doleci do celu.
— Szkoda byłoby w tym przypadku — znowu zawołał Wargezi — gdybyśmy wiedzieli, że od naszego lotu zależy los, życie, szczęście Ziemi! Ale zrozumcież, ani jeden człowiek nie zauważy, dolecieliśmy czy nie. Ale jeśli nie wrócimy, to naszym bliskim sprawimy ból. Tylko w powieściach fantastyczno-naukowych i raźnych pieśniach kosmonauci na zawsze porzucają domy rodzinne. Dla Postępu z dużej litery.
Pawłysz nie zauważył, kiedy wszedł Kapitan-1. Może stał tam od dawna, tylko nikt go nie zauważył.
— Proszę wybaczyć — odezwał się. — Mogę wyrazić sprzeczną opinię?
— Oczywiście — rzucił wojowniczym tonem Wargezi. — Ciekaw jestem, na czym polega mój błąd.
— Nie błąd. Nieścisłość. Powiedział pan, że nikogo nie rusza to, czy dolecimy czy nie.
— Oczywiście, „Anteusz” od dawna jest tylko symbolem.
— Mówi pan, że ten lot nijak nie odbije się na losie Ziemi.
— A może pan udowodnić, że tak nie jest?
— Jeśli zsumujemy tę energię i pracę wkładaną przez sto lat w ten statek, to będzie jasne, że stało się to z pewną szkodą dla postępu w innych dziedzinach. Można powiedzieć, że niektórzy ludzie, którzy oddali swoje siły temu statkowi i tej wyprawie, mogliby wiele zdziałać w innych dyscyplinach wiedzy. Można przypuścić, że energia, jaką zużyła wyprawa, mogłaby wystarczyć do stworzenia na Księżycu sztucznej atmosfery i założenia na nim kwitnącego ogrodu.
— Przesada — powiedział Stanzo.
— Może i przesada, ale „Anteusz” okazał się być głodnym dzieckiem.,
— Z drugiej strony — dodał Johnson — sama budowa statku, doświadczenia z jego lotu są również bardzo ważne.
— Zgoda. Ale to wszystko było robione z uwzględnieniem końcowego celu. System słoneczny jest za ciasny dla ludzkości. W naszym więc ręku jest los pierwszego kroku w inną przestrzeń całej ludzkiej cywilizacji.
— Ten glob może być pusty.
— Ale kabina na niej stanie się oknem do centrum Galaktyki. Górskie szczyty są puste. Ale pozostają szczytami.
— Analogia do alpinizmu jest w tym przypadku powierzchowna — powiedział Wargezi.
„Zaraz go uduszę — pomyślał Pawłysz. — Uduszę i od razu na statku będzie się lżej oddychało”.
— Ludzie wchodzą na Everest — powiedział Kapitan-1 — mimo że jest tam zimno i nie serwują tam piwa. Ludzie wędrują na Biegun Północny. A tam nie ma niczego prócz lodu. Pana również, Wargezi, nikt siłą nie ciągnął w kosmos. Ile razy stawał pan na komisji lekarskiej, zanim włączono pana do załogi?
— No, to już przesada — odparł Wargezi. — Przecież w końcu ją przeszedłem.