5

Poszli razem w kierunku windy do centralnej kuli, potem Grażyna pobiegła przebrać się do swojej kajuty.

Pawłysz poszedł do kabin.

Zwykły statek ma zazwyczaj dwa ośrodki sterowania: sterówkę i sekcję napędową.

Na „Anteuszu” były trzy centra dowodzenia. Prócz dwóch zwyczajowych były tam też „kabiny”.

To powszednie słowo nosiło w sobie stygmat dążenia do pozbawienia rzeczy niezwykłych patosu i zadęcia.

W kosmicznym instytucie, który miał szczęście kończyć Pawłysz, trwała odwieczna i pozbawiona szans na zakończenie wojna ciała profesorskiego, dla którego szacunek dla prawidłowej terminologii oznaczał szacunek do przedmiotu nauczanego, i kursantów, którzy nawet podczas egzaminów nie mogą przeskoczyć dwóch prostych słów: „retlanslatory teleportacyjne”.

Do takich kursantów należał również Pawłysz będący dobrym, w miarę pilnym i w miarę zdolnym, studentem. Wystarczająco w sumie dobrym, by skierowano go na „Anteusza” — przedmiot westchnień wielu pokoleń studentów.

Pawłysz maszerował do kabin, ale wcale nie zaprzątał sobie głowy problemami, historią i perspektywami teleportacji; z każdym krokiem spadał w słodką przepaść zakochania, przy tym zakochania skazanego na rozłąkę, co zawsze potęguje uczucie.

Nie przejmował się całkowicie teleportacją. A przecież jeszcze dla fizyków i pilotów nawet dwudziestego trzeciego wieku podróże z prędkością przekraczającą prędkość światła były domeną fantastyki. Skoki przez zwiniętą przestrzeń i temu podobne wynalazki marzycieli na razie nie stały się realne. Prawa przyrody niełatwo jest oszukać. Tak więc w podboju planet Układu Słonecznego powstała pauza, która mogła trwać wiecznie. Gwiazdy pozostały nieosiągalne, ponieważ droga do nich trwała setki lat. Technicznie rzecz ujmując, można było zbudować statki zdolne do tak długiego przebywania w przestrzeni, ale nie dało się wynaleźć nieśmiertelnego człowieka. Oczywiście marzenia o dotarciu do gwiazd, do innych cywilizacji, istnienie których było tylko teoretycznie dozwolone, nadal kipiały w wyobraźni— ludzkiej. Projekty, opracowane przez marzycieli jeszcze w dwudziestym wieku, rozpatrywano i obliczano, ale nie realizowano ich. Można było zbudować olbrzymi statek, wyposażyć we wszystko, co niezbędne, żeby załoga spędziła w nim wiele dziesięcioleci. Żeby kosmonauci rodzili się na jego pokładzie, rośli, uczyli się i umierali. Sto, dwieście, trzysta lat w drodze…

Ochotnicy, którzy pragnęli się poświęcić, mieli do swojej dyspozycji dożywotnie więzienie, przy tym więzienie doprowadzone do absurdu — nie tylko dla nich samych, ale również dla ich dzieci i wnuków. Na dodatek można było wyliczyć, że w takiej podróży załoga, jakkolwiek by nie była do tego przygotowana i chętna do złożenia ofiary z siebie i swoich dzieci, musi nieuchronnie się zdegenerować, jak niewątpliwie zdegeneruje się każda ludzka społeczność oderwana od reszty ludzkości. Cel nie uświęca środków.

Teoretycznie i nawet praktycznie możliwy był również drugi wariant. Po odlocie z Ziemi załoga pogrąża się w anabiozie, z której zostanie wyprowadzona w chwili znalezienia się u celu. To samo w drodze powrotnej.

W ten sposób więzienie pozostałoby więzieniem, ale więzień dostałby szansę przespania nieskończenie długiego okresu i nawet wyjścia na wolność.

Ale i tak załoga musiałaby wykazać się nadmierną ofiarnością. Przecież kosmonauci wrócą do domu po trzystu latach. To znaczy, że nigdy już nie zobaczą Ziemi takiej, jaką pozostawili, nigdy nie znajdą tak naprawdę dla siebie miejsca w świecie, tak samo jak nie znalazłby go człowiek współczesny Newtonowi czy Napoleonowi.

Ale odkrycie teleportacji, dokonane po tym, gdy ludzkość nauczyła się korzystać z praw grawitacji, zmieniło sytuację i pozwoliło wrócić do dyskusji nad tym problemem.

Najpierw udało się przekazać jeden gram substancji na odległość dziesięciu centymetrów. Potem biała myszka — odwieczna ofiara postępu naukowego — została rozłożona na atomy i złożona ponownie w sąsiednim mieście, po czym oblizała się i zaczęła gryźć kostkę cukru. W końcu, w sierpnia 2198 roku, Biser Simo-nian wszedł do kabiny teleportacyjnego ośrodka w Płowdiw i wyszedł — żywy i zdrowy — z identycznej kabiny w Bombaju.

Ponieważ teleportacją wykorzystuje fale grawitacyjne, rozprzestrzeniające się praktycznie w mgnieniu oka, ograniczeniami w przerzucie obiektów była tylko energetyczna moc i pojemność kabiny.

W ciągu pięćdziesięciu najbliższych lat kabiny zostały rozmieszczone po powierzchni całej Ziemi i na planetach Układu Słonecznego.[1] Statki kosmiczne, oczywiście, istniały nadal, ponieważ ich zadaniem było przewożenie dużych ładunków, rud, surowców. Kabiny były nie tylko małe, nie stały się one i raczej nie staną tanią rozrywką.

Kabiny umożliwiły również drogę do podróży międzygwiezdnych. Jeśli wyślemy w nieskończenie długą podróż statek kosmiczny, ale wyposażymy go na dodatek w kabinę do teleportacji, to załoga nie musi pozostawać na pokładzie sto lat. Można j ą zmieniać co jakiś określony odcinek czasu.

Tak powstał „Anteusz”.

Pierwsza jego załoga po roku pracy wróciła na Ziemię, ustąpiwszy miejsca innym kosmonautom. Przy tym w ciągu tego roku kabiny kilka razy były uruchamiane. Na pokładzie gościła komisja z ONZ, dwukrotnie wycofywano ze statku chorych, na dodatek trzeba było uzupełnić zapasy żywności, pocztę i przyrządy. Tak więc w ciągu stu sześciu lat lotu na pokładzie „Anteusza” gościło sto załóg.

Co prawda, co roku łączność ze statkiem stawała się trudniejsza. Na to wszyscy byli przygotowani i nawet przewidziano to w konstrukcji statku.

Mimo tego, że fale grawitacyjne rozprzestrzeniają się niemal natychmiast, zapotrzebowanie na energię wzrasta wraz ze zwiększaniem się odległości.

Nauka rozwijała się, pojawiały się nowe źródła energii i możliwości Ziemi również wzrosły. Co prawda, dla zaoszczędzenia strat energii i zapasów stale zmniejszano liczbę załogantów, i w dniu, kiedy kursant Sława Pawłysz znalazł się na jego pokładzie, zamieszkiwało go trzydzieści osób. Do celu podróży doleci jeszcze mniej. Najprawdopodobniej coś około dziesięciu członków załogi. I nie będzie już wśród nich kursantów. „Anteusz” zaś skończy na orbicie odległej gwiazdy. Stopniowo, jeśli powstanie tam ludzka kolonia, będzie się go rozbierało, wykorzystując do budowy potrzebnych obiektów.

W ciągu stu z hakiem lat Statek stał się częścią historii ludzkości. Pawłysz, jeszcze będąc na Ziemi, wiedział o kotach, które potrafiły wymknąć się spod kontroli i rozmnożyły w pustych magazynach, wiedział o porzuconej bibliotece i o basenie z błękitną wodą. Tysiące razy oglądał statek na ekranie i uczył się go podczas specjalnych zajęć, tak jak uczyli się go jego nauczyciele, i nauczyciele jego nauczycieli, pracujący ongi na „Anteuszu”.

Ale wszyscy jego załoganci prędzej czy później wracali do domów. Jak marynarze z dalekiego, ale przecież nie niekończącego się rejsu. Prócz tych, którzy umarli albo zginęli w drodze. Ale takich było niewielu. Sześciu.

Загрузка...