Gdyby ktoś spróbował porozmawiać z uczestnikami wyprawy o tym, o czym myśleli i co przeżyli w ciągu tych dwu dni, kiedy zapadała decyzja, okazałoby się, że niemal wszyscy odczuwali przygnębienie, głęboki smutek i tęsknotę za tymi, co zostali w domu. Ale, z niewielkimi wyjątkami, trzydziestu czterech członków załogi, znajdujących się w tym momencie na pokładzie „Anteusza”, nie przeżywało jakichś specjalnych dylematów.
Być może powodem było to, że większość załogi stanowili zawodowi kosmonauci; mechanicy grawitacji, nawigatorzy, nawet biolodzy i kabinowcy nie po raz pierwszy znaleźli się w przestrzeni kosmicznej. W zasadzie różnica między lotem statku wśród gwiazd i w granicach Układu Słonecznego nie jest aż tak wielka. Taki sam tryb życia, takie same miesiące odcięcia od świata, miesiące, które stają się normami istnienia. Towarzysze kapitana Cooka, wypływając w trwające trzy. lata rejsy, uważali taką epopeję za normę.
Oczywiście dwadzieścia sześć lat w porównaniu z rokiem, dwoma to wielka różnica.
Na dodatek zwrot w sytuacji był zaskakujący.
Zawodowstwo przewiduje poczucie obowiązku. Załoga leciała do gwiazdy, a okoliczności ułożyły się tak, że dla zakończenia lotu przyszło im złożyć ofiarę. Hamowanie i zawrócenie statku pozbawiały sensu stuletnią wyprawę. „Anteusz” stanie się wędrowcem, który zawrócił o kilka dni drogi od bieguna czy szczytu, ponieważ droga stała się trudna. Nie niemożliwa do pokonania, ale trudna. To była istotna różnica.
Dlatego grawigram, wysłany następnego dnia na Ziemię, suchy i nawet taki pospolity, odpowiadał rzeczywistości na statku:
„Po przeanalizowaniu powstałej sytuacji, załoga statku „Anteusz” podjęła decyzję o kontynuacji lotu w kierunku Alfy Łabędzia, wykonując przewidziane w harmonogramie zadanie…”
Co prawda, nikt nie miał pewności, czy posłanie dotrze do celu…