Pawłysz minął dwudziesty czwarty rezerwowy korytarz i zatrzymał się przed drzwiami do oranżerii. Oranżeria została porzucona jakieś pięćdziesiąt lat temu i — prócz mechaników — nikt tu nie zaglądał.
Drzwi otworzyły się nie od razu. Jakby mechanizm miał problemy z przypomnieniem sobie, jak się je otwiera.
Gdy Stanzo opowiadał o porzuconej oranżerii, Pawłysz wyobrażał sobie, że zobaczy wspaniałą dżunglę, plątaninę lian i dziwaczne kwiaty zwisające z koron. Oranżeria była tajemnicą, odkryciem. — Wędrówka do niej — około godzina marszu po pustych korytarzach i salach statku — przygotowywała do tajemnicy.
Droga nie kryła żadnych niespodzianek.
Gdzieś w jej połowie spotkał robota-sprzątacza, a w kuli „D” trafił na teren wykorzystanych i porzuconych magazynów. Oświetlenie było tu skąpe, puste pudła i kontenery piętrzyły się w pomieszczeniach wypełnionych czyhającym na pierwszy krok echem.
Tu wszystko było zapuszczone; farba na ścianach — teoretycznie wieczna — zbladła, arkusze plastikowego poszycia w wielu miejscach odstawały od ścian. Pachniało ciepłym kurzem.
Pawłysz nijak nie mógł pozbyć się wrażenia, że pustka przygląda się mu. Że ma oczy.
Statek był zasiedlony pamięcią.
To był najstarszy statek Ziemi. Miał ponad sto lat.
Przez ten okres na Ziemi wynaleziono nowe stopy i źródła światła, nawet pudła i kontenery byłyby inne, gdyby „Anteusz” wyruszył w swą podróż o sto lat później. Wszystko byłoby inne.
Statek trzymał się, ale był bardzo stary. Tak obliczano, że spędzi w przestrzeni kosmicznej wiele dziesiątków lat. Ale i tak się postarzał.
I zasiedlało go coraz mniej ludzi.
Jeden po drugim pozbywały się swych ładunków magazyny, zamykano odległe pomieszczenia i korytarze, nie były potrzebne. W dniu, kiedy Pawłysz wyruszył na poszukiwania porzuconej oranżerii, na pokładzie było o połowę mniej ludzi niż sto sześć lat temu. Zamieszkała, czynna część statku kurczyła się z każdym rokiem. Podobnie, opuszczoną wieś przejmuje we władanie las, zajmując niepotrzebne już pola i łąki.
Pawłysz otworzył drzwi do oranżerii i rozczarował się. Za drzwiami nie było żadnej dżungli, tylko długie szeregi suchych grządek.
Wśród wyschniętych łodyg kłujące krzewy. Bura trawa pod stopami, poskręcane sznury zdziczałego grochu pełzną po ścianach, gdzieniegdzie na zakurzonych stołach laboratoryjnych zostały kolby i probówki. Wiele lat temu ktoś wykonywał tu doświadczenia. Teraz wystarcza oranżeria w kuli „C”.
Łodygi zaszeleściły, drgnęły.
Coś szarego poruszyło się w odległym końcu cieplarni. Pawłysz odskoczył do tym. Na statku nie mogło być nikogo obcego. Nic zbędnego, ponadplanowego.
Odskoczył za drzwi i wdusił przycisk. W pierwszej kolejności należało odizolować pomieszczenie, potem wezwać pomoc. Wszystko, co nieznane, niezrozumiałe może być zagrożeniem. Nie tylko dla Pawłysza osobiście, dla całego statku.
Drzwi niechętnie zamknęły się. Pawłysz stał samotnie w bardzo cichym korytarzu. Równo i spokojnie świecił sufit.
Pawłysz znajdował się na statku, na który nie mogło nic przeniknąć z zewnątrz. To, co widział, powinno mieć swoje racjonalne wytłumaczenie.
Fajnie będzie, gdy przybiegnie do Stanza i powie, że widział coś w porzuconej cieplarni. A co? Coś.
Otworzył więc ponownie drzwi. Zamknął je za sobą. Niech to Coś nie ucieknie na zewnątrz. Potem ostrożnie ruszył przed siebie.
Starał się nie wchodzić w grządki. Ceramiczne kafelki chrzęściły pod stopami, niektóre kołysały się i wypadały. W cieplarni panowała nieprzyjemna, stęchła woń.
O dwa kroki od miejsca, skąd wyskoczyło owo Coś, Pawłysz znieruchomiał. Jakieś dziesięć metrów od niego znajdowała się okrągła ściana — koniec oranżerii.
Wtedy zobaczył. W plątaninie gałązek zasiadły dwa szare koty. Patrzyły mu w oczy, mądrze i czujnie. W półmroku, tu światło było gorsze niż przy wejściu, ich oczy płonęły żółtym, złym światłem.
— Tego jeszcze brakowało — powiedział głośno Pawłysz.
Powinien był się tego domyślić wcześniej. Ktoś kiedyś zdecydował, że na statku muszą być zwierzęta. Domowe. Takie, które nie będą dużo jadły, ale urozmaicą samotność ludzi.
Na statku pojawiła się kocia rodzina. Mimo że była kontrolowana i pilnowana, sterowano rozrodczością tego gatunku, to wielokrotnie w odległych zakątkach statku ludzie wykrywali nielegalne, niezarejestrowane koty.
Koty musiały coś jeść. A to znaczyło, że opanowały kanały wentylacyjne i cieplarnia nie była tak odizolowana od reszty statku, jak się zdawało.
— Możecie tu sobie żyć — pozwolił kotom Pawłysz. Pochylił się, wyciągnął z gruntu bladą, niemal białą łodygę.
Jednak jakieś życie istniało i tu. Trzeba będzie powiedzieć Chriście, niech tu zajrzy.
Więcej już nie pojawiały się w oranżerii żadne upiory. Upiory to cząstka pokładowego folkloru. Po stu, z hakiem,
latach na statku musiał zrodzić się własny folklor.
W głębi duszy Pawłysz bardzo chciał zobaczyć ducha. To nie znaczy, że wierzył w takie bzdury. Ale gdy leci się tak starym i rozległym statkiem, powinno na jego pokładach ukrywać się coś niezwykłego.